Wyjazd motocyklowy na oklepany NORDKAPP
: 25.11.2010, 20:31
Wyjazd motocyklowy na oklepany Nordkapp,
czyli jak zwiększyliśmy statystyki turystyczne Norwegii.
Pomysł wyjazdu na (prawie) najdalej wysunięty na północ obszar Europy był, jest i będzie najbardziej oklepanym i popularnym pomysłem na proste zdobycie europejskiego symbolu wypraw turystycznych (po Gibraltarze).
Mimo to chodził za mną już od czasu, gdy rozpoczynałem przygodę z turystyką motocyklową na poczciwej WSK 175 i MZ Trophy. Niestety w tamtym okresie doskwierający brak wystarczających funduszy oraz brak niezawodnego jednośladu skutecznie uniemożliwiały realizację planu. Brak czasu urlopowego (czyt. Niechętne dawanie urlopu pracownikom), chęć zobaczenia większej ilości (czyt. szybszej) Europy wymusiła zmianę motocykla. Również z biegiem czasu ilość ochotników podwoiła się, więc motywacja wzrosła.
Wreszcie, po kilku latach podróżowania w kierunkach południowych, wschodnich i zachodnich, zapadła definitywna decyzja ruszenia na północ. Natychmiast pojawiły się problemy związane z przedsięwzięciem. Przeszkody w podróży były różnorakie i można było je podzielić na pogodowe, finansowe, personalne oraz urlopowe.
O ile z pogodą nie było wyboru, to pozostałe fundamenty wyjazdu były dość istotne i zależne od nas. Szybko znaleźliśmy ciekawych towarzyszy podróży jeżdżących na Suzuki Burgman. Całą zimę zbieraliśmy informacje o niedostępnej północy, kompletowaliśmy ekwipunek i stale któreś z nas przynosiło kolejne rewelacje o wyczytanych lub zasłyszanych legendach na temat Skandynawii.
Zima i wiosna upłynęły na dozbrajaniu motocykla i skutera. Ciekawą rzeczą była ładowność jednośladów. Gdy Transalp zabierał na swe barki 126litrów bagażu, to Burgman 215l. Gdzie się to mieściło? Nie wiem, ale oboje byliśmy nienaturalnie mocno zapakowani. Tak dla przykładu: fabryczna nośność bagażnika centralnego w Transalpie wynosi 5kg a rzeczywisty udźwig wyniósł 18kg... O bocznych kufrach nie będę wspominał nawet.
Z zeszłorocznego ekwipunku wyrzuciliśmy maskę do nurkowania, letnie śpiwory, sandały, a dołożyliśmy kilka swetrów, kalesony, rękawice, ciepłe podpinki i inne ustrojstwa pomagające utrzymywać gospodarkę cieplną na przyzwoitym poziomie. Najważniejszym jednak wyposażeniem naszej wycieczki były sztormiaki. Nie dość, że zajmowały dużo miejsca, to jeszcze były ciężkie i nieporęczne. No cóż, ja osobiście nastawiłem się na trzytygodniową jazdę pod rynną spustową i byłem zdesperowany, aby „odbębnić” Nordkapp.
Reszta towarzystwa była bardziej optymistyczna. Robiliśmy zakłady, ile dni będziemy mieli słonecznych, a ile deszczowych i generalnie wypadało na korzyść tych mokrych. Opierając się na fachowej literaturze sprawozdawczej z innych eskapad motocyklowych w tamtym kierunku, wyposażyliśmy motocykle w nowe opony. Ja, pomimo że jestem wyjątkowo oszczędny, a momentami nawet skąpy, postanowiłem zaszaleć i kupić Metzeelery Turance EXP. Trochę nas postraszono skandynawskim asfaltem, który przybrał przez lata formę tarki, a te opony wydawały się mieć dużo mięsa bieżnikowego. Generalnie cała zabawa miała polegać na przetrwaniu wyjazdu na jednym komplecie opon. Dodatkowo, znając ceny za wymianę klocków hamulcowych czy zestawu napędowego w tamtych krajach, kupiliśmy nowe - tak na wszelki wypadek. Ostatnim elementem wyposażenia były obowiązkowo grzane manetki oraz podstawowe narzędzia.
Oczekiwany dzień wyjazdu okazał się słoneczny i niemiłosiernie gorący. Pościągaliśmy podpinki, ciepłe swetry i ruszyliśmy po towarzyszy jeżdżących na białym Kiblu. Upał i miejskie korki doprowadziły nas do wrzenia, zanim dojechaliśmy na miejsce spotkania. Tam przeżyłem chwile szoku. Koleżanka nagle oświadczyła, że z uwagi na jej bóle szyi nie jadą oboje, gdyż może się to skończyć jej śmiercią lub dożywotnim kalectwem. Naprawdę byłem przerażony. Zauważyłem nawet na jej szyi kołnierz wykonany z twardego styroduru (izolacja fundamentów), który miał za zadanie usztywniać drętwiejący kark. Po kilku ciężkich minutach dyskusji i wielu słowach współczucia, zdecydowała się jednak jechać.
Jako że jechał z nami lekarz, zaproponował on usunięcie kołnierza, który nienaturalnie usztywniał szyję. Ten drobiazg okazał się zbawienny i wszelkie bóle minęły, choć hipochondryczne narzekania i próby zwrócenia na siebie uwagi przewijały się przez całą podróż. Ja natomiast, będąc 3 tygodnie po operacji kręgosłupa, łyknąłem kilka tabletek przeciwbólowych i wyruszyliśmy o godz. 16 w kierunku Warszawy. Dzień pierwszy i trasa Kraków-Warszawa minęły bez szczególnych rewelacji. Dopiero odbicie na Mińsk Mazowiecki zaowocowało nowym i nieznanym krajobrazem- płaskie niziny. Osobiście nigdy nie byłem w tamtych rejonach, więc chłonąłem każdą nowość wizualną. Postój zaplanowaliśmy na stacji paliw. Duża i elegancka stacja, mająca ogromne zaplecze trawiaste i sanitarne, zachęcała do noclegu. Wybrałem się na pertraktacje do kas celem uzyskania pozwolenia na rozbicie dwóch namiotów. Obsługa była bardzo miła, jednak nie była pewna, czy kierowniczka tego przybytku zgodzi się na hotelowe usługi. Koniec końców doszliśmy do porozumienia zdaniem „róbta co chceta”. Przekonaliśmy się na wielu wyjazdach zagranicznych, że nocowanie na stacjach benzynowych jest bezpieczne, tanie oraz daje możliwość wykąpania się. Jeżdżąc do późna w nocy nie zawsze jest się w stanie znaleźć kemping czy hotel, a jadłodajnię dla silników- tak.
Rozbiliśmy szybko namioty, zapaliliśmy kadzidła przeciw komarowe i ruszyliśmy do sklepu po kilka (naście) piw celem dezynfekcji zakurzonego układu pokarmowego.
Kolejny dzień przywitał nas kacem, upałem, bezchmurnym niebem i dywanowym nalotem komarów.
Czym prędzej skierowaliśmy się w kierunku Augustowa, a później granicy polsko-litewskiej.
Przed samym wyjazdem z ojczyzny dokonaliśmy ostatnich uzupełnień prowiantu oraz kupiliśmy chleb w płynie na bazie ziemniaków. Jak wiadomo ceny żywności w Skandynawii porażają, a ceny alkoholi zabijają, dlatego, gdzie się tylko dało, wcisnęliśmy jedzenie i płyny do dezynfekcji.
Przejazd trasą Viae Baltica przez Litwę nie nastręczał problemów. Krajobraz przypominał sielankowe pejzaże z „Pana Tadeusza”, a spokojnie wijąca się droga usypiała. Dobrym środkiem pobudzającym były patrole litewskiej policji drogowej, które co rusz siedziały w krzakach i suszyły zagranicznych turystów. Sytuacja podobna jak na Słowacji tyle, że tutaj mają większą dziurę do załatania w budżecie.
Dopuszczalna prędkość 80km/h poza terenem zabudowanym wydawała się nam nie do zniesienia, dopóki nie wjechaliśmy kilkanaście dni później do Szwecji, gdzie limit ten obniżono do zabójczych 70. Na Łotwie zmianę stylu jazdy odczuliśmy od razu. Wyższe prędkości przelotowe i zauważalnie większa tolerancja policji polepszyły humory.
kemping w Rydze przy basenie- tanio, spokojnie i bez komarów. Do centrum było kilkanaście minut
Nocleg zaplanowaliśmy w Rydze, na kempingu w centrum stolicy, tak aby w niedzielę rano móc zwiedzić miasto i równocześnie zagłosować na Prezydenta RP. Jako ciekawostkę podam, że były różne opcje oddania głosu i ostre spięcia na tematy ideologiczne nawet już w samej ambasadzie. Ryga była pierwszym miejscem, w którym zauważyliśmy oznaki dnia polarnego. Stojąc w nocy w centrum miasta ujrzeliśmy północ jasną a południe całkowicie pogrążone w ciemnościach.
Nie powiem, abyśmy byli bardzo trzeźwi tej nocy, ale niektóre rzeczy jeszcze rejestrowaliśmy całkiem jasno. Winą za ten stan trzeba obarczyć nasze słabości do mocniejszych trunków oraz nowo spotkanych motocyklistów z Polski, którzy sprowadzili nas na drogę libacji alkoholowej wbrew ustawie o wychowaniu w trzeźwości.
Jak wspomniałem wyżej, niedzielę spędziliśmy na głosowaniu, zwiedzaniu, a następnie podróży do Tallina. Droga prowadziła wzdłuż Morza Bałtyckiego, gdzie co kilka kilometrów mijaliśmy plaże, kurorty i.. .pustki. Osobiście byłem mocno zdziwiony brakiem aktywności kierowców na drodze oraz brakiem samych wczasowiczów. Z nieba lał się żar, a samochody można było policzyć na palcach. Co jakiś czas robiliśmy postój na konsumpcję lodów, zimnych napojów czy zwiedzenia plaż. Niestety woda była przeraźliwie zimna więc nic z tego nie wynikło.
Sytuacja się nie poprawiła nawet w Tallinie, gdzie wsiedliśmy na prom do Helsinek. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać Unię Europejską o wywołanie sztucznego kataklizmu biologicznego i wytrucie Estończyków.
CDN....
Wjazd na prom z naszymi znajomymi na półtonowym Burgmanie
Wypływanie z portu
Magazynownia promu. Motocykle przeróżnej maści czekały na wyjazd w pierwszej kolejności. Niestety turystyków i ścigaczów był brak.. Same Gejowozy
czyli jak zwiększyliśmy statystyki turystyczne Norwegii.
Pomysł wyjazdu na (prawie) najdalej wysunięty na północ obszar Europy był, jest i będzie najbardziej oklepanym i popularnym pomysłem na proste zdobycie europejskiego symbolu wypraw turystycznych (po Gibraltarze).
Mimo to chodził za mną już od czasu, gdy rozpoczynałem przygodę z turystyką motocyklową na poczciwej WSK 175 i MZ Trophy. Niestety w tamtym okresie doskwierający brak wystarczających funduszy oraz brak niezawodnego jednośladu skutecznie uniemożliwiały realizację planu. Brak czasu urlopowego (czyt. Niechętne dawanie urlopu pracownikom), chęć zobaczenia większej ilości (czyt. szybszej) Europy wymusiła zmianę motocykla. Również z biegiem czasu ilość ochotników podwoiła się, więc motywacja wzrosła.
Wreszcie, po kilku latach podróżowania w kierunkach południowych, wschodnich i zachodnich, zapadła definitywna decyzja ruszenia na północ. Natychmiast pojawiły się problemy związane z przedsięwzięciem. Przeszkody w podróży były różnorakie i można było je podzielić na pogodowe, finansowe, personalne oraz urlopowe.
O ile z pogodą nie było wyboru, to pozostałe fundamenty wyjazdu były dość istotne i zależne od nas. Szybko znaleźliśmy ciekawych towarzyszy podróży jeżdżących na Suzuki Burgman. Całą zimę zbieraliśmy informacje o niedostępnej północy, kompletowaliśmy ekwipunek i stale któreś z nas przynosiło kolejne rewelacje o wyczytanych lub zasłyszanych legendach na temat Skandynawii.
Zima i wiosna upłynęły na dozbrajaniu motocykla i skutera. Ciekawą rzeczą była ładowność jednośladów. Gdy Transalp zabierał na swe barki 126litrów bagażu, to Burgman 215l. Gdzie się to mieściło? Nie wiem, ale oboje byliśmy nienaturalnie mocno zapakowani. Tak dla przykładu: fabryczna nośność bagażnika centralnego w Transalpie wynosi 5kg a rzeczywisty udźwig wyniósł 18kg... O bocznych kufrach nie będę wspominał nawet.
Z zeszłorocznego ekwipunku wyrzuciliśmy maskę do nurkowania, letnie śpiwory, sandały, a dołożyliśmy kilka swetrów, kalesony, rękawice, ciepłe podpinki i inne ustrojstwa pomagające utrzymywać gospodarkę cieplną na przyzwoitym poziomie. Najważniejszym jednak wyposażeniem naszej wycieczki były sztormiaki. Nie dość, że zajmowały dużo miejsca, to jeszcze były ciężkie i nieporęczne. No cóż, ja osobiście nastawiłem się na trzytygodniową jazdę pod rynną spustową i byłem zdesperowany, aby „odbębnić” Nordkapp.
Reszta towarzystwa była bardziej optymistyczna. Robiliśmy zakłady, ile dni będziemy mieli słonecznych, a ile deszczowych i generalnie wypadało na korzyść tych mokrych. Opierając się na fachowej literaturze sprawozdawczej z innych eskapad motocyklowych w tamtym kierunku, wyposażyliśmy motocykle w nowe opony. Ja, pomimo że jestem wyjątkowo oszczędny, a momentami nawet skąpy, postanowiłem zaszaleć i kupić Metzeelery Turance EXP. Trochę nas postraszono skandynawskim asfaltem, który przybrał przez lata formę tarki, a te opony wydawały się mieć dużo mięsa bieżnikowego. Generalnie cała zabawa miała polegać na przetrwaniu wyjazdu na jednym komplecie opon. Dodatkowo, znając ceny za wymianę klocków hamulcowych czy zestawu napędowego w tamtych krajach, kupiliśmy nowe - tak na wszelki wypadek. Ostatnim elementem wyposażenia były obowiązkowo grzane manetki oraz podstawowe narzędzia.
Oczekiwany dzień wyjazdu okazał się słoneczny i niemiłosiernie gorący. Pościągaliśmy podpinki, ciepłe swetry i ruszyliśmy po towarzyszy jeżdżących na białym Kiblu. Upał i miejskie korki doprowadziły nas do wrzenia, zanim dojechaliśmy na miejsce spotkania. Tam przeżyłem chwile szoku. Koleżanka nagle oświadczyła, że z uwagi na jej bóle szyi nie jadą oboje, gdyż może się to skończyć jej śmiercią lub dożywotnim kalectwem. Naprawdę byłem przerażony. Zauważyłem nawet na jej szyi kołnierz wykonany z twardego styroduru (izolacja fundamentów), który miał za zadanie usztywniać drętwiejący kark. Po kilku ciężkich minutach dyskusji i wielu słowach współczucia, zdecydowała się jednak jechać.
Jako że jechał z nami lekarz, zaproponował on usunięcie kołnierza, który nienaturalnie usztywniał szyję. Ten drobiazg okazał się zbawienny i wszelkie bóle minęły, choć hipochondryczne narzekania i próby zwrócenia na siebie uwagi przewijały się przez całą podróż. Ja natomiast, będąc 3 tygodnie po operacji kręgosłupa, łyknąłem kilka tabletek przeciwbólowych i wyruszyliśmy o godz. 16 w kierunku Warszawy. Dzień pierwszy i trasa Kraków-Warszawa minęły bez szczególnych rewelacji. Dopiero odbicie na Mińsk Mazowiecki zaowocowało nowym i nieznanym krajobrazem- płaskie niziny. Osobiście nigdy nie byłem w tamtych rejonach, więc chłonąłem każdą nowość wizualną. Postój zaplanowaliśmy na stacji paliw. Duża i elegancka stacja, mająca ogromne zaplecze trawiaste i sanitarne, zachęcała do noclegu. Wybrałem się na pertraktacje do kas celem uzyskania pozwolenia na rozbicie dwóch namiotów. Obsługa była bardzo miła, jednak nie była pewna, czy kierowniczka tego przybytku zgodzi się na hotelowe usługi. Koniec końców doszliśmy do porozumienia zdaniem „róbta co chceta”. Przekonaliśmy się na wielu wyjazdach zagranicznych, że nocowanie na stacjach benzynowych jest bezpieczne, tanie oraz daje możliwość wykąpania się. Jeżdżąc do późna w nocy nie zawsze jest się w stanie znaleźć kemping czy hotel, a jadłodajnię dla silników- tak.
Rozbiliśmy szybko namioty, zapaliliśmy kadzidła przeciw komarowe i ruszyliśmy do sklepu po kilka (naście) piw celem dezynfekcji zakurzonego układu pokarmowego.
Kolejny dzień przywitał nas kacem, upałem, bezchmurnym niebem i dywanowym nalotem komarów.
Czym prędzej skierowaliśmy się w kierunku Augustowa, a później granicy polsko-litewskiej.
Przed samym wyjazdem z ojczyzny dokonaliśmy ostatnich uzupełnień prowiantu oraz kupiliśmy chleb w płynie na bazie ziemniaków. Jak wiadomo ceny żywności w Skandynawii porażają, a ceny alkoholi zabijają, dlatego, gdzie się tylko dało, wcisnęliśmy jedzenie i płyny do dezynfekcji.
Przejazd trasą Viae Baltica przez Litwę nie nastręczał problemów. Krajobraz przypominał sielankowe pejzaże z „Pana Tadeusza”, a spokojnie wijąca się droga usypiała. Dobrym środkiem pobudzającym były patrole litewskiej policji drogowej, które co rusz siedziały w krzakach i suszyły zagranicznych turystów. Sytuacja podobna jak na Słowacji tyle, że tutaj mają większą dziurę do załatania w budżecie.
Dopuszczalna prędkość 80km/h poza terenem zabudowanym wydawała się nam nie do zniesienia, dopóki nie wjechaliśmy kilkanaście dni później do Szwecji, gdzie limit ten obniżono do zabójczych 70. Na Łotwie zmianę stylu jazdy odczuliśmy od razu. Wyższe prędkości przelotowe i zauważalnie większa tolerancja policji polepszyły humory.
kemping w Rydze przy basenie- tanio, spokojnie i bez komarów. Do centrum było kilkanaście minut
Nocleg zaplanowaliśmy w Rydze, na kempingu w centrum stolicy, tak aby w niedzielę rano móc zwiedzić miasto i równocześnie zagłosować na Prezydenta RP. Jako ciekawostkę podam, że były różne opcje oddania głosu i ostre spięcia na tematy ideologiczne nawet już w samej ambasadzie. Ryga była pierwszym miejscem, w którym zauważyliśmy oznaki dnia polarnego. Stojąc w nocy w centrum miasta ujrzeliśmy północ jasną a południe całkowicie pogrążone w ciemnościach.
Nie powiem, abyśmy byli bardzo trzeźwi tej nocy, ale niektóre rzeczy jeszcze rejestrowaliśmy całkiem jasno. Winą za ten stan trzeba obarczyć nasze słabości do mocniejszych trunków oraz nowo spotkanych motocyklistów z Polski, którzy sprowadzili nas na drogę libacji alkoholowej wbrew ustawie o wychowaniu w trzeźwości.
Jak wspomniałem wyżej, niedzielę spędziliśmy na głosowaniu, zwiedzaniu, a następnie podróży do Tallina. Droga prowadziła wzdłuż Morza Bałtyckiego, gdzie co kilka kilometrów mijaliśmy plaże, kurorty i.. .pustki. Osobiście byłem mocno zdziwiony brakiem aktywności kierowców na drodze oraz brakiem samych wczasowiczów. Z nieba lał się żar, a samochody można było policzyć na palcach. Co jakiś czas robiliśmy postój na konsumpcję lodów, zimnych napojów czy zwiedzenia plaż. Niestety woda była przeraźliwie zimna więc nic z tego nie wynikło.
Sytuacja się nie poprawiła nawet w Tallinie, gdzie wsiedliśmy na prom do Helsinek. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać Unię Europejską o wywołanie sztucznego kataklizmu biologicznego i wytrucie Estończyków.
CDN....
Wjazd na prom z naszymi znajomymi na półtonowym Burgmanie
Wypływanie z portu
Magazynownia promu. Motocykle przeróżnej maści czekały na wyjazd w pierwszej kolejności. Niestety turystyków i ścigaczów był brak.. Same Gejowozy