Słowem wstępu:
Nasz samochód w otoczeniu znacznie lepszych fur. Ale też wjechaliśmy
Meritum - Klucze
Symbolem podróży są dla mnie klucze do domu. Po raz pierwszy od dawna chowam je nie w kieszeni spodni, czy w podręcznej saszetce/torbie, gdyż po prostu nie będą potrzebne. Z dziką przyjemnością odkładam je gdzieś daleko i zapominam o nich. Nie nabywam kolejnych, gdyż zamykane na klucz drzwi nieczęsto goszczą na naszym planie podróży. Z powodów filozofii podróży, ale również i budżetowej (o budżecie będzie jeszcze w tej - jak słusznie zauważyliście - filozoficznej opowieści). Domem - jak w wyjazdach enduro - staje się droga. Oby przez jak najdłuższy czas.
Czas... Jaki to czas? Tym razem nasz czas wynosił 4 tygodnie. Część pewnie jęknie - ale mu dobrze, że ma tyle wolnego. To druga (poza wymienoną wcześniej: pieniądze) blokada wyjazdów - czas. Myślimy, że my nie możemy, a inni to po prostu „mają farta”, wydali się bogato za żonę, są po prostu nastolatkami lub idiotami (czasem to synonim) nierozumiejącymi, jak poważne jest życie.
Czy ona (ta blokada) rzeczywiście istnieje? Nie. To wymówka taka sama, jak to, że potrzebujemy super motocykla, campera, przyczepę, SPOTa, nawigację, wiedzę mechaniczną aby jechać. Nie potrzebujemy. Wystarcza bowiem rower i kilka godzin wolnego. Wsiadamy w pociąg za 12.5 PLN jedziemy do lasu pod miasto i...mamy naszą wyprawę w stylu rodzinnego enduro.
No dobrze - ktoś zakrzyknie - jeden dzień wolnego to nie 28, więc „ja nie mogę!!!”. Możesz. Po piersze masz prawo do bezpłatnego urlopu. Praca to nie nakaz, a wybór. Praca nie jest wbitya w dowód osobisty (taki zielony, książeczkowy) jak grupą krwi. Można zmienć, można zarządzać. Nie przywilej dany niektórym, a możliwość, którą ma każdy z nas. Zrezygnuj z częsci dochodów, a nie wyrzucaj innym, że nie masz czasu. Zacznij mieć czas. Nie czekaj jak właściciele Hiluxa - zacząć możesz już. A jak nie zaczynasz to nie tłumacz, że inni mają farta. Nie obwiniaj innych, że Ty go nie masz.
Aby móc wyjechać na cztery tygodnie wiele lat temu zmieniłem pracę. Przygotowałem się do tego długo i długo zajęło mi dojście do możliwości. Aby wyjechać na tak długo. Zarabiam mniej niż część z czytających. Mam 10 wolnych weekendów w roku zarabiając dodatkowo we wszystkie kolejne na ten właśnie wyjazd. Nie mogę brać urlopu kiedy mi się podoba. Koleją przejeżdżam tysiące kilometrów rocznie siedząc w syfnych pociągach, wiecznie spóźninych, niedogrzanych i przegrzanych. Spędzam kilkadziesiąt dni w hotelach jedząc - a jakże - hotelowe jedzenie. Więc nie mów mi proszę, że ja to mam farta. Sam sobie miej, zrób i jedź
Nie szukaj wymówek.
Wracając do kluczy. Nie wiedzieliśmy, kiedy ruszamy. To pierwsza dla mnie cech wyjazdów enduro (a nawiązań do enduro będzie więcej): LUZ. Jeżeli gonisz to napierasz. Też mi się to zdarzało: że muszę zdobyć szczyt, trasę, zrobić kultowe zdjęcie z odwróconą logiką (czyli twarzojebkę), gdyż wszyscy znajomi tam je mieli. Przejechać największą liczbę kilometrów, bo jak nie, to się nie liczy. Rodzina powie, że nie byłem w Paryżu jeżeli nie widziałem „monylizy” (nie widziałem, bo pojechaliśmy do Disnejlendu), w Wiedniu jeżeli nie byłem w Operze (nie byłem, dzieci wybrały ZOO).
Dzieci miały wolne od piątku, kiedy odebrały świadectwa szkolne i teoretycznie od razu mogliśmy ruszać (auto gotowe). „Tata - a może na lody?”. Pewnie, że możemy na lody - nie musimy jechać. To przecież ich wakacje. Nie muszę jednego dnia przejechać 1000 kilometrów aby zaliczyć, mieć przez kogoś zaliczone. Spieszę w ciągu roku/kilkuset dni, to się w ciągu wakacji mogę się nie spieszyć. Wtedy nie-napieram.
Co to jest napieranie? Napierania oduczyłem się w Rumunii wiele lat temu. Z grupą przyjaciół byłem sobie w tamtych górach. Cały dzień wchodziliśmy na jeden z najważniejszych szczytów. Potem zejście też niełatwe, ale nie z powodu techniki, ale braku wody, albo dając dostęp wody która jest pozbawiona mikroelementów. Zrobiłem tę trasę w stylu olimpijskim. Cyknąłem obowiązkowe zdjęcie na szczycie (nie - jeszcze nie twarzojebkę bo to nie te czasy; co więcej na kliszy, więc mogę mieć wydrukwoane zdjęcie, a nie jak obecnie - jedynie na ekranie) . Z werwą ruszyłem na dół patrząc z dumą na moją ekipię, która dopiero podchodziła. Na dole czekałem na resztę ekipy nie pamiętam już ile, ale wierzcie mi - byłem wściekły. Gdy oni nadeszli zapytali, czy widziałem maliny po drodze, gdyż ich opóźnienie wynikało sta∂, że zatrzymali się aby zjeść. Byłem tak skoncentrowany na wyniku/twarzojebce/pamiątce, że nie widziałem świata. Maliny mnie kuźwa ominęły! Walić wynik, zdjęcie, monalisa, operę, twarzojebkę.
No to co kuźwa zrobilismy z kluczami? Kiedy je wreszcie schowaliśmy? A więc klucze schowaliśmy w sobotę i nie wyjmowałem ich przez następne 28 dni. Jak już mówiłem, w ogóle nieczęsto w mojej kieszeni zawitał klucz. W kwaterach spaliśmy chyba 4 razy. Kluczyki od samochodu były w samochodzie, bo nocwaliśmy w miejscach, w których był luz stanowczo odmienny od wczasów „alinkluzif”, które spinają strachem przed stratą. 28 cudownych enduro-bez enduro dni.
Jak już mówiłem nie wiedzieliśmy, kiedy ruszamy. Nie była to jedyna rzecz, której nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy również, gdzie jedziemy (druga zasada wyjazdów enduro, którą przeszczepiłem na rodzinne enduro). Ogólnie plan był zarysowany w następujący sposób: Bałkany. Ale gdzie? Nie przeglądaliśmy nawet internetu. Przewodnik kupiliśmy na dzień wcześniej. Plan był taki, że z dnia na dzień planujemy i czytamy, co chcemy zobaczyć. A czasem bywa i tak, że planujemy nie planować leżąć i patrząc na niebo, czytając książki, czy oglądając filmy. Pałamy bowiem głęboką nienawiścią do zorganizowanych transferów z lotniska, wyznaczonej godziny posiłku, i karty z menu. Jedyne stałe przygotowania - na druku od ubezpieczenia podałem wszystkie bałkańskie kraje. Na wszelki wypadek. Druk chowamy głęboko mając nadzieję z niego nie korzystać.
Wyjazd rozpoczęliśmy z myślą, że w Słoweńskim miasteczku zjedliśmy pyszne lody. Jedziemy zatem na lody. „Tataaaaa....... - a w sumie to fajny był jeszcze basen w Ptuju. Pojedziemy?” Za ile tam będziemy? Nie wiemy. Jedziemy na baseno-lody. Dalej się zobaczy.
***
W ową „kluczową” i „po-lodowo-piątkową” sobotę, spakowani do toreb Ikei (najlepsze i najtańsze walizki na wyjazd) wyruszyliśmy z Warszawy. Nasz pojazd rozwija bezpieczne 120 na godzinę (można szybciej, ale po co?) więc bez specjalnej walki leniwie dojechaliśmy na równie leniwy nocleg do Bielska Białej, gdzie w gościnnym domu moto-endurzystki spaliśmy pod pościelą, podano nam posiłki i mieliśmy prysznic. Luksusy.
Niedziela rozpoczęła się od zakupów w sklepie papierniczym. Wspominana już Pola przypomniała sobie, że nie ma specjalnych bloków do rysowania. Więc? Luz enduro. Spokojnie na zakupy. Dzień zakończyliśmy niewiele dalej bo w okolicach Mikulova.
Będąc głodni zajechaliśmy do Lidla, przed którym to sklepem spożyliśmy zrobioną przez siebie świeżą sałatkę i z pełnymi brzuchami zaczęlismy myśleć, co dalej. „Tataaaaaa A tam wcześniej był aquapark. Możemy?”. No pewnie Luz - pamiętasz? To zawracamy, jedziemy na basen, namiot stawiamy na polu obok. Po basenie lidlowa kolacja, rano śniadanie i w trasę.
Sałatka:
Zauważ, że znów brak wielkich pieniędzy a karawana jedzie. Nie trzeba mieć wiele pieniędzy aby mieć swoją „wyprawę”. Jeżeli myślisz, że musisz mieć GiejesaTysiącDwieścieEr to się mylisz. Jeżeli bez litra nie pojedziesz - również się mylisz. Możesz mieć trzydziestoletnią stodwudziestkępiątkę i jechać. Pieniądze to Twój limit, który masz w głowie i sobie wyznaczasz. Limit ludzi z (jak słusznie zauważył Emek) Toyoty LandCruiser. Mnie też się kiedyś wydawało, że bez MultiwanaCzwórki to nie pojadę. Pojadę. Znajdź swoją drogę, na którą Cie stać, ale nie czekaj aż nadjedzie bo odjedzie, minie Cię. Nas dotychczasowa droga kosztowała grosze. Przejazd - LPG. Noclego na campingu - takie same, jak w Polsce. Lidl - taki sam jak w Polsce...
Jak szukamy pieniądze na wyjazdy? Część już naświetliłem. Biorę dużo dodatkowych zleceń. Kolejna to taka, że... Cholera. Zostawmy zatem jeszcze na chwilę opowieści z wyjazdu i pokażę, jak dzieci generują kilka tysięcy rocznie ZYSKU aby móc jechać.
1. Woda, woda, woda. Moje córy potrafiły czytać książkę pod prysznicem (da się...). Pal licho, że zajmowały łazienkę, ale... woda się lała na potęgę a w odpływ szła kasa. Moja kasa (liczniki). Na nic się zdawały prośby odwołujące się do zajęć w przedszkolach/szkołach: że ekologia, że ekonomia - jak się lała, tak się lała nadal a ja nadal płaciłem. Aż nagle mnie olśniło i obwieściłem: wszystko, co wróci,jako nadpłata - jest Wasze (na wakacje). Skutek? Nawet 2000 PLN rocznie!!!! Można? Można.
2. Stare rzeczy. Sprzedadawałem książki, ubrania - pokazując im, że każdy grosz się liczy. Grosz odkładałem do skarbonki. Skutek? Kolejne kilkaset pln.
3. Nowe rzeczy. Kupowaliśmy używane rowery, odmawiałem kupowania organicznego obiadu - wszystko motywując decyzją, którą one miały podejmować: organic czy enduro wyjazd. Wybierały enduro wyjazd.
4. Oszczędzamy na samochodzie (nie mamy drogiego auta; w sumie po co Ci drogi samochód, jeżeli nie stać Cię aby jeździć) aby podczas wyjazdu wydać wielokrotność mojego auta. Przecież oszczędzałem na wysokiego jak Hilton LandCruisera (dzięki Emku!) odsuwając swój wyjazd! Czy nie możesz zaoszczędzić na paliwie (gaz w samochodzie), noclegach (pola, campingi), wyżywieniu (sami robimy, ale nie oszczędzamy) i dojeżdżamy do rajskiego miejsca wspomnianego w prologu? Można? Można.
Wracamy na drogę. Zjadłwszy śniadania ruszamy z Mikulova i dojechaliśmy do... gdzie my dojechaliśmy... Do Ptuja (luz, pamiętasz?)! Słowienia. Fajny basen za płotem, sklep (a jakże Lidl) nieopodal. Stwierdziliśmy, że jest fajnie i zostajemy dwie noce.
Dwie noce się zakończyły i pojechaliśmy w okolice Portorożu na Kaki Plac. W Portorożu są świetne i wspomniane wcześniej lody, a Kaki Plac to miejsce... a z resztą (za Kazikiem) powiem tylko, że „zobaczycie sami”. Pojedźcie - warto! Płaciliśmy tam zawrotne 15 Euro za dzień. Byliśmy na lodach i to nie raz. Robiliśmy zakupy w Wielkiej Unii Lidlowskiej (dlaczego w Lidlu - o tym więcej w naszym poradniku, a dlaczego Unia - o tym na końcu tej przydługiej opowieści). Mieliśmy być dwie - trzy noce i jechać dalej - do szeroko pojętych Bałkanów, gdyż u ich wrót staliśmy.
Los zadecydował, że zostaliśmy znacznie dłużej - starsza córka złapała paskudnego wirusa żołądkowego, który zatrzymał nas na kilka kolejnych dni, dzięki któremu ostatecznie (po kilku dniach samotnej walki z chorobą) zwiedziliśmy słoweński szpital (wyciągneliśmy papier, który mieliśmy nadzieję nie musieć wyciągać) i odłożyliśmy na półkę plan jedzenia lokalnych dań solidarnie przechodząc na dietę. Poprzeczka trudności nieco wzrosła: gotowane, smażone bez tłuszczu. Na szczęscie w naszym Greenie był pełen zestaw kuchenny i jakoś sobie sztukowaliśmy jedzenie. I przyznam, że miałem pełne gacie. Jestem sam z dwójką dzieci. Co się stanie, gdy jedno ląduje w szpitalu? Zostaję z nim? A co z drugą? Zostaję, to co z pierwszą? I tak w kółko. Pani doktor powiedziała nam, że nasz pobyt się przedłuży i nieco skomplikuje: brak wysiłku, słońca, pływania, plaży. Brzmiało to słabo jak na plany podróżowania i plażowania nad brzegiem Adriatyku.
Słowo wtrącenia. Szpital rzuca nas na kolana, a sprawa biegła mniej więcej tak.
Dzwonię do Polski do ubezpieczyciela:
- Dzień dobry. Choroba. Tak. Poważna. Chora od kilku dni, wysoka gorączka, odwodnienie.
- Dzień dobry. Zapraszam do szpitala. 40 minut od Państwa. Wysyłam samochód po Państwa.
- Miła Pani. Tu jest jak w Pucku. Zapewniam Panią, że w sezonie i to w Pucku czeka się na pediatrii 12 godzin na przyjęcie.
- Niech mi Pan zaufa...
Ufam. Jedziemy. Miała rację. Całość zajmuje 40 minut. Przyjęcie do szpitala, badanie, wyjście. Pytam co się stało. A oni: ale co się co się stało? Może być normalnie...
Pojawiły się również pierwsze pęknięcia w zespole (tak samo, jak czasem bywa w Enduro), co było fajną nauką dla dzieci. Jedna córka ma wyrzuty sumienia, że spowalnia (chora). Druga zła, że spowolniona (zdrowa). Rozmowy, jak na enduro. Spoko. Parzymy kawę, patrzymy na zachodzące słońce i czekamy. Nie mamy OlInklusif na godzinę, na dzień. Spokojnie sobie solidarnie chorujemy. Uczę je nauki enduro. Gdy się jedzie grupą - jest się grupą. Wtedy, w górach Rumunii zostawiłem grupę głupio udowadniając sobie, że jestem przenapieraczem. Członek zespołu ma problem - ma go cała grupa (pod warunkiem, że to wypadek a nie zaniedbanie, ale to już na inną opowieść).
Posiłek w kaki plac
Kiblowaliśmy tam (dosłownie) kilka dni. Na dwa dni przed zakończeniem karencji słońca, plazy itp. doszlismy do wniosku, że w sumie te wymogi cienia, nieprzemęczania spełnia...jazda samochodem. Dietę pilnować się da (trudne, ale mozliwe). Brak kąpieli też spełniony. Nosiło nas krótko mówiąc i następnego dnia wyruszylismy. Gdzie? Plan: Chorwacja. Gdzie dokładnie? A cholera wie.
Jadąc przez Chorwację (którą potraktowaliśmy tranzytem: za bardzo cywilizowana. Za ciasno na wymuskanych campingach - serce mi rosło) stwierdziliśmy, że czas na popas. Starsza wzięła komórkę w łapę, znalazła camping i skręciliśmy z autostrady na camping w miejscowości Rtina. Młoda do kąpieli, starsza pod wielki parasol przecideszczowy i jest dobrze. Acha - ja piwko
i zasypiamy wśród wrzasków gawiedzi przed telewizorami (mecz). Karne były to sobie wyobraźcie huk wrzasków.
Plaża i zachód w ludnej Chorwacji:
Połów w Chorwacji
Rozkładając obozowisko przetestowaliśmy nasz nowy patent. Stawianie namiotu bez tropiku ale z osobnym daszkiem od strony wschodu. Ważny test, gdyż pchaliśmy się w cieplejsze rejony. Test zdany wyśmienicie. Spało się cudownie. Cudowność wpomogliśmy samolotowymi szarfami (?) na oczy broniącymi przed światłem. Nie dość, że bez tropiku jest chłodniej, to po prostu człowiek lepiej się wyśpi w ciemności. No to sobie wyłaczylismy światłość. Udało się rozwiązać niewiadomą tego wyjazdu - jak komfortowo spać w tak ciepłym klimacie? Da się
Nasz patent (choć zdjęcie już z Albanii)
Niespieszna pobudka i jazda dalej. Naszą zasadą wyjazdową jest to, że nie jedziemy długo. Tylko raz życie zadecydowało za nas zmieniając te plany.
Próba przekoroczenia granicy z Bośnią i Hercegowiną skończyly się porażką. Gdy autostrada minęła Dubrovnik nagle zrobiło się pusto. Nikt specjalnie dalej nie jechał. Na kilka kilometrów przed granicą blokada na wszystkich trzech pasach i policjant oznajmił, że granica zamknięta i mamy kierować się na lokalne przejście. Zgubulismy się i aby nie denerwować się zjechaliśmy na pobocze aby zjeść, napić się kawy i z pełnymi brzuchami szukać przejścia, które odnaleźlismy i przekroczylismy granicę.
I tu kolejna zasada enduro. Często strach ma wielkie oczy. Dzieci nieco w lęku, a ja w sumie też. Że nie wiem gdzie granica. Że co dalej. Ale... mamy namiot. Mnóstwo wody. Jedzenia też. Damy radę. To poczucie „dawania rady” z bliskimi - trudne do opisania. A dla dziewczyn wielka nauka. Spotkania z obcym policjantem, zagubienia, dodawania sobie otuchy. Niby nic, a jednak coś.
Tutaj pojawia się kolejna granica wyjazdów przez krtóra często rezygnujemy. Strach. A co jak się zgubuie? A co jak zespuje się samochód? A co jak nie będę miał internetu? To wszystko jednak wymówki. Zobaczmy po kolei. Zgubiłem się? Mapa w łapę, zapytanie o drogę, odpalenie netu. Problem? Nie sądzę. Samochód. Przypomnę, że nasze autko ma 20 lat. Kostrukcyjnie sprzed 30. Ale niezależnie od tego strach likwiduje się na trzy sposoby. Pierwszy do podtsawy dbania o samochód. Samochód się nie psuje tragicznie nagle. Sygnalizuje. Jak temu zaradzić? Na przykład codziennie sprawdzając (olej i płyn chłodfniczy (wymienione przed wyjazdem) czy banalne ciśnienie w oponach (nauczyłem tego wszystkiego moje córki). Poważne awarie biorą się często nie z przypadku, ale zaniedbania. Brakuje oleju? Nie sądzę aby w jeden dzień silnik spił całość. Dokupujesz na stacji (o niebo prostsze niż w motocyklu), dolewasz i jedziesz dalej. Nie wiesz tego wszystkiego? Poproś mechanika aby pokazał, nauczył. A mechanika zobaczysz na pewno, bo leć tuż przed wyjazdem sprzawdznie, serwis, wymianę. Nadal boisz się awarii? Ja dokupuję Assitance na wszystkie kraje, które odwiedzamy. Holowanie, hotel, samochód zastepczy w wersji eksluzif. Nie oszczędzam. Koszt naprawdę śladowy a poczucie bezpieczeństwa bardzo wysokie. Internet? Kupujesz w każdym kolejnym kraju. Boisz się choroby? Wykup ubezpieczenie (wspomniane wyciąganie papieru). Krótko mówiąc - spokojnie. Nie jedziesz w strefę działań wojennych a Twoim pojazdem nie jest prom kosmiczny. Kup miernik napięcia i naucz się korzystać. Wstaw nowy akumulator jeżeli nie jesteś pewien.
Wracając do wyjazdu... granica przekroczona. Dzieci zobaczyły wreszcie granicę! Na pierwszej stacji kupuję internet, ale lenistwo powoduje, że nie przekładam od razu karty. Lenistwo kosztuje mnie w kilkanaście minut 230 PLN. Operator mnie powiadomił, że brakuje mi środków na koncie w moim prepaidzie (bardzo przydatne na wyjeździe właśnie z tego powodu). Staję na stacji i kupuję internet, który jak potem się okazuje - nie działa pomimo powrotu do punktu sprzedaży.
Dojeżdżamy do Campingu Heaven in Nature. Piękna dolina. Gośmi jestesmy tylko my. Wszystko w cenie. Internet, prąd, pranie, piekny potok i zapierające dech widoki. Koszt? Całe 7 Euro. Leniwa kolacja, leniwe śniadanie, kąpanie w rzece (nauka młodej kąpania się - w sensie takiego z mydłem). Starsza zdrowotnie minimalnie lepiej testuje pomidora. Jednak za wcześnie...
Rano ruszamy na Kotor. Po drodze zakupy winne w Bośniackiej winnicy, kolejna granica, dojazd i... nauka pokory. Jeżeli znak mówi 50 to masz jechać 50. Serio. Wąsko tak, że mijamy się na lusterka. Pokonując fragment promem aby nie pchać się tymi wąskimi uliczkami docieramy na camping Mimoza (15 euro). Znów powolne rozbijanie namiotu, popas, kąpiel. Kotor i kolacja w nim. Znów stwierdzamy, że cywilizacja jest nie dla nas i zarządzamy odwrót następnego dnia. Jedziemy dalej - przed nami Albania - a przed nią zwiedzamy Stari Bar. Omijany (niesłusznie) i pięknie położony. Kolejne testowanie żołądka Hani, utarta przez nią sił zmuszają do odwrotu. Na miejscu miła obsługa restauracji ratuje nas schłodzeniem leków dla jednej z córek (mam lodówkę, ale upały takie, że nie daje rady) i zamrożeniem wkładów. Lodówka potem przysporzy sporo problemów.
Przy okazji:
Internet kupiony w kiosku ruchu - uwaga! Mieć ze sobą dokument do rejestracji. Aktywacja: napierw wybiera się (kodami USSD) internetfree, potem aktywacja a na koniec sprawdzenie statusu (że działa). Reset telefonu i już wszystko mamy.
Kotor:
Nie polecam jazdy po Kotorze. Droga szerokości jednokierunkowej jest w istocie dwukierunkową. Siedzenie w autobusie i patrzenie, gdy mija się z jadącym podobnie dużym autobusem - uczta i szacunek. Szkoda samochodu i nerwów. Korzystamy z miejscowego transportu (BlueLine - zabiera wszystkich po drodze - nie ma przystanków) za 1 euro od osoby i dojeżdżamy pod samą bramę starego miasta - Kotoru a powrót o każdej pełnej godzinie. (Przed bramą użyteczna informacja turystyczna, internt się kupije w każdym kiosku, ale należy mieć ze sobą jakiś dokument do rejestracji numeru).
Co może powstrzymywać przed podróżami? Często boimy się tego, jak ludzie na nas zareagują. Pamiętajmy, że dla wielu ludzi nie tak dawno przyjazd do Polski był wyprawą. Dla niektórych nadal jest. „Tam” też są ludzie. Też zrozumieją. Pogadaj. Wyjaśnij. Zrozumieją. Dlaczego „tam” mieliby być inni, gorsi ludzie? Często boimy się nieznanych ludzi, kultur które repreztenują. Na wszystkich wyjazdach sprawdzała mi się zasada, którą poznałem lata wczesniej: najniebezpieczniejsze są duże miasta. One przyciągają złych ludzi. Im dalej od nich, tym lepiej, bezpieczniej, pomocniej. Wszędzie na świecie. Podobnie w mej rodzimej Warszawie.
Jako że Stari Bar lezy obok wielkiego portu (bar), to zasada się sprawdziła. Ludzie pomogli . Schłodzeni, najedzenie, z bolacym brzuchem ruszamy na Albanię. Podróż zakłócona wielką kontrolą policji - uśmiechy, spokojne spojrzenia i jedziemy dalej oraz interwencją w wypadku (przyjechała policja i pyta: jest Pan lekarzem? Nie. To spieprzaj
).
Stari Bar
Piątkowa granica (Montenegro - Albania) jest trudna. Wielkie kolejki Albańczyków wracających z prac budowlanych w Czarnogórze. Przepychanki na granicy nieco zadziwjają dzieci - nie znają takiego świata. Ale uczą się, że w nim też spokojnie da się żyć. Że należy zrozumieć, stosować się do zasad. A także uszanować brak zasad. Bywają też trudne momenty, gdy podjeżdża gangsterka i wywala kilka osób tuż przed naszą maską.
Najpyszczniejsze owoce i warzywa. Doskonała oliwa!
Po przekroczeniu granicy (czyli będąc w Albanii - kraju usptrzonym myjniami na zmianę ze stacjami benzynowymi) lądujemy w stoisku Vodafone (zlokalizowanym w niekimatyzowanym baraczku) aby kupić kolejny internet. Papiery, podpisy, opłata za wydanie karty SIM czyni ten internet najdroższym na naszym wyjeździe zawrotne 16 euro. Pomocny Pan włożył karte, uruchomił kodami (polecam ten trik - nigdy samemu tylko żądać aby na miejscu - , sprawdził). Wieczorem docieramy do Shkodra Lake Resort który stanie się naszym rajem na kolejne trzy dni (miał być jeden: Tataaaaaa...... A możemy zostać?. No pewnie). Po prostu nie chce nam sie ruszać a elegancki Kotor nas zmęczył. Chcemy się byczyć. Tylko jeden dzień spożytkowaliśmy aktywnie: na dojazd do Tirany aby zwiedzić (podobno) największy bunkier atomowy. Zrobił na nas kolosalne wrażenie.
Bunkier:
Dojazd do bunkra (albo wyjazd!):
Wbiliśmy w nawigację dojazd. Gdy pokazywała 100 metrów od obiektu byłem przekonany, że źle nas prowadzi. Jechaliśmy małymi osiedlowymi uliczkami. Gdy nawigacja oznajmiła „jesteś na miejscu” to tym bardziej byłem przekonany, że coś jest nie tak - staliśmy naprzeciwko metalowej bramie, która wyglądała jak szafa trafo i nic więcej. Znak klaksonu, więc trąbimy. Brama się uchyla i wychodzi uśmiechnięty i uzbrojony wojskowy. Na nasz widok otwiera szeroko bramę i naszym oczom ukazuje się wykuty w skale tunel na tyle długi, że nie widzimy jego końca. Czuliśmy się jak Wołoszański. No dobra. Ja się czułem bo córki nie znają. Pokonawszy tunel wjechaliśmy na plac w którym był kolejny żołnierz, budka z biletami, jeden samochód z Polski i ....nikogusio. Taka atrakcja a nikogo nie ma! Ucieszyło nas to bardzo, wyciągnęliśmy z bagażnika zapasy oraz ciepłe ubranie (niepotrzebnie) ruszyliśmy zwiedzać obiekt.
Jezioro:
Podróż promem o fjordy albańskie:
Polacy oglądają mecz:
Ostatni nocleg nad jeziorem Szkoderskim i ruszamy dalej. Obieramy za cel prom na jeziorze Koman. Powstało ono przez spiętrzenie na zaporze. Rejs przyspiesza nam podróż (kierujemy się do Kosowa) a także daje wspaniałe widoki porównywale ze zdjęć (bo nie byliśmy a z powodu tego rejsu tym bardziej zamierzamy być) ze skandynawii - nazywane fiordami Albanii.
Koszt tej przyjemności to ok 30 euro za naszą trójkę i samochód. Rejs robi piorujnujące wrażenie nie tylko ono samo , ale i trasa dojazdowa / powrót z promu. Tego dnia robomy przez jakieś 6 godzin jazdy 200 kilometrów. Droga koszmarnie dziurawa, pełna zakrętów podjazdów i zjazdów. Na promie spotykamy wypasione terenówki spotkane na campingu wcześniej. Nadal nas nie zauważają choć nasz mikro samochód dał radę tak samo jak i oni.
Ale ciekawe czy zauważają autobusy wycieczkowe, które też dały radę. Krótko mówiąc nie trzeba mieć ciężkiego sprzętu, a wystarczy wyobraźnię i dobrą wolę
Wolniej, boczkiem, ale też ustawiamy się w kolejce na prom. Przy okazji nadmienię, że warto wcześniej zadzwonić i zarezerwować miejsce.
Opuszczamy prom zbliżając się drogą przez góry do małego przejścia granicznego z Kosowem. Rozmawiam sporo z dziećmi, że może nam się nie uda przekroczyć (brak zielonej karty na ten kraj, nie możemy mieć wbitej pieczątki z Kosowa, gdyż potem chcemy jechać (przez Macedonię) do Serbii, która może robić problemy z pieczątką z nieuznawanej prowincji. Na wszelki wypadek mam załadowany samochód wodą, jedzeniem oraz zatankowany do pełna (na wypadek konieczności odwrotu i spania w górach).
Docieramy pod wieczór na granicę Albańsko - Kosowską. Przed nami dwa samochody na kosowskich numerach szybko pokonują kontrolę. Nas uzbrojony strażnik zaprasza na parking i prosi o „papiren”. Twardo mu daję włącznie z zieloną kartą. I zaczyna się teatr. On groźnie zwraca i po niemiecku tłumaczy, że nie wjedziemy. Ja krzyczę mamma mia, picolo macabra i załamuję ręcę (uprzedzałem dzieci) i na koniec wbijam się do samochodu twierdząc, że „zuruck zu hause”. Zostałem zatrzymany i rozpoczęliśmy rozmowę od nowa. Strażnik zauważył, że podjechali turyści z Holandii i oddał mi dokumenty mówiąc cicho, że mam wziąć 15 euro i iść pod wskazane drzwi. A cicho pewnie dlatego, że podobny teatr zamierzał pewnie odegrać kolejnym turystom
W pokoju obudziliśmy pana, za 15 euro wykupiłem ubezpieczenie i dumni wjechaliśmy do Kosowa. W pierwszej miejscowości zakup internetu, wyszukanie noclegu (pierwszy hotel z powodu późnej godziny) - Amsterdam. Naprzeciwko zrobiliśmy masę zakupów w postaci wina (jak to mawiał Kubuś Puchatek: nie każdy jeden [ma wino z Kosowa]) oraz kolacji. Najedzeni i szczęśliwi, że taka przygoda nam się udała, nasyceni rozmowami o skomplikowanej sytuacji rejonu, w którym jesteśmy - zasypiamy.
Rano wstajemy i obieramy azymut na Macedonię. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze chcemy zobaczyć drugi najgłębsyz kanion (po Kolorado). Po drugie nie byliśmy w Macedonii. A po trzecie łatwiej przekroczyć granicę z Macedonii do Serbii niż z Kosowa.
Wieczorem meldujemy się w Skopje (tym razem nocleg również pod dachem - airbnb i ruszamy na miasto w poszukiwaniu ekspresu do kawy, który stopiłem naszej gospodyni (zapomniałem nalać wody....) oraz kartek pocztowych.
Pierwszy temat zakończony niepowodzeniem. Drugi prawie też.
Pomaszerowaliśmy na pocztę główną zlokalizowaną na dworcu. Nie znalazłem wspólnego języka a więc na migi zamówiłem 20 znaczków pocztowych. Dostałem. Zapłaciłem. Proszę o 20 kartek pocztowych i .... okazuje się, że nie ma! Uśmiałem się setnie i wszczęta awantura spowodowało wygrzebanie z wystawek, wklejonych za szybka w gablotach 19 kartek. Tym samym mam nietypową pamiątkę.
Dzwonię do gospodyni i pytam, ile zostawić pieniędzy za ekspres. Odmawia...
Śpiewamy po raz drugi młodej 100 lat - dziś jej urodziny. Ona zauważa, że chyba niewiele dzieci ma urodziny w dwóch krajach i do tego w krajach, które większość z dzieci nie umie wskazać na mapie, bo to nie modna Hiszpania. Gęba mi się cieszy!
Rano ruszamy zobaczyć Kanion Matka. Jest tak blisko Skopije, że można dojechać autobusem miejskim. Docieramy dość wczesnie autem, bo od razu „po” chcemy jechać do Serbii. Na miejscu okazuje się, że nikt nie pływa do groty. Absolutnie nikt. Oczywiście idziemy kawałek dalej i okazuje się, że kolejny zespół pływa. Zasiadamy na łodzi i w pełnej ciszy płyniemy (nasi współtowarztsze będąc razem pewnie się nawzajem „tagowali”, że są szczęśliwi z xyz oraz p).
Grota jak grota. Dość chłodno, ładnie położona. Jeżeli ktoś chce iść na nogach to kawał drogi. Uwaga! Iść lewą stroną (patrząc na rzekę wzdłuż której się idzie) a nie prawą!!! Nie ma przejścia do groty.
Wracamy do samochodu i tu niespodzianka. Jesteśmy zastawieni. Kierowca, który nas zastawił zostawił numer do siebie i po pół godzinie (musiał skończyć jeść) ruszamy w kierunku granicy.
Po stronie Serbskiej mamy trzeci nocleg po dachem - Nisz (słybący m.in. z czaszek!) . Strasznie skomplikowany parking - opłacenie nie załatwia problemu, gdyż nie można parkować na głównych ulicach powyżej 3 godzin, i trzeba przesuwać się w zieloną strefę. Płaci się SMS. Zanim pojęliśmy, zapłaciliśmy minęło nieco czasu.
Wieczorem mamy naradę co robimy dalej. Chcemy wracać do Durmotoru (spływ całodniowy Tarą -rafting), który minęliśmy tranzytem z powodu choroby Hani. Okazuje się, że naszym tempem zajmie to nam dwa dni przez góry, a potem dwa dni powrót w kierunku Węgier, aby nie jechać tą samą drogą. Szuakmy atrakcji Serbii i tutaj niemiłe zaskoczenie - najmniej z dotychczasowych rejonów. Na lewo (jeden dzień drogi) mamy fajną kolejkę (tzw. ósemka). Na prawo (pół dnia) rzeka. Stwierdzamy, że jakoś nam Serbia nie leży, więc na pewno rano chcemy się ewakuować.
„Tataaaaaaaa.... To długo”
„No długo”
„A może pojedziemy na basen?”
I tak powstał projekt odwiedzenia basenów na Węgrzech.
Rano wstaliśmy i pojechaliśmy z planem noclegu gdzieś w trasie. Późnym popołudniem okazało się, że jest kicha w tym aspekcie. Albo ultra drogo (jak na naszą kieszeń), albo zajęte. Zjechaliśmy na pobocze i nauczeni, że źle się myśli na głodnego zjedliśmy wczesną kolację. Po naradzie postanawiamy jechać „kolejny dzień” do campingu na Węgrzech w Hajdusoboslo. Docieramy tam późno już okrutnie zmęczeni.
Rano pobudka. Lądujemy na basenach i mamy dość. Po prawie 4 tygodniach luzu przestrzeni i ludzi otaczają nas tłumy. Para obok wyciska sobie pryszcze na plecach i idzie się potem kąpać. Ewakuacja na camping. Narada i rano ruszamy na camping położony 30 km dalej. Strzał w 10 - luźno i bez pryszczy. Dzieci orzekły, że przygoda się kończy tam, gdzie pojawiają się Polacy... Coś w tym jest.
Kolejnego dnia ruszamy do Budapesztu aby odwiedzić nasz ulubiony (z zeszłego roku) akłapark gdzie bawimy się setnie cały dzień.
Rano zwijamy się i kierujemy już do Polski zahaczając o tartralandię (akłapark). Tu kolejne rozczarowanie. Masy, drogo, syf. Zwijamy się.
„Dzieciaki - mamy dwie drogi. Krótką, szybką i zatłoczoną oraz dłuższą ale boczną. Gdzie jedziemy?”
„Boczna!”
serce mi się raduje. 27 dni w podróży i udało się nieco zmienić ich postrzeganie podróży.
Droga jest przepiękna. Po stronie Słowackiej można jeść ją łyżkami. Od Zieleńca zaczyna się Polska i młoda pyta:
„Tata, a dziś śpimy wreszcie w namiocie?”
„Nie”
„Oj....”
Duma. Jak ja ją rozumiem.
Oto młoda patrząc żegnając się z naszą podróżą...
Tyle naszej opowieści. Będzie jeszcze kilka dygresji, ale muszą się napisać.
****
Naszą podróż spięły tygielki. Tygiel Bałkański towarzyszył nam w każdym miejscu. W każdym miejscu dyskutowałem z miejscowymi, jak parzą w nim kawę. Mimo wspólnego mianownika (tygielek, Bałkany) widoczne są różnice, które podsumowują złożoność tego regionu, historii. Niby podobny, a jak różny. Na Słowenii (brama patrząc od naszej strony) nie przykładano uwagi do parzenia. Zagrzanie wody, wrzucenie kawy na wrzącą kawę, wrzenie przez dłuższy czas póki się ktoś nie zlituje i na koniec przelanie brzegów tygielka zimną wodą (nie dowiedzieliśmy się w jakim celu to jest wykonywane). W innych rejonach sypie się różne kawy, na zimną albo ciepłą wodę, różnie podchodzi się do liczby „zagotowań”.
***
Nasza podróż to rozmowa o historii rejonu, ale i świata. O pięknie i draństwach. A na koniec o rodzinie.
Masakry. Rozmawialiśmy o Srebrenicy, gdy świat (w tym my - poza protestem Mazowieckiego) odwracał oczy od zbrodni nazywając się jednocześnie obrońcą praw człowieka i matecznikiem demokracji. O Islamie wizytując najbliżej położonych względem nas krajów islamskich (Albania) widząc jednocześnie, jak jest on piękny i niegroźny. To z kolei pociągneło rozmowy, że w każdej religii są wypaczenia i inne nurty nie są od tego wolne (vide pokojowy buddyzm w Birmie mordujący wyznawców Islamu). Chodząc po bunkrze atomowym dzieci zrozumiały nieco bardziej wojnę i rozmawialiśmy o bombach atomowych. Wylądowaliśmy na jednej z największych i nieukaranych zbrodni wojennych w historii - ataku na Hiroszimę i Nagasaki. Dumaliśmy nad tym, że silniejszy (USA) pisze historię a więc mówi, co jest prawdą (np. nigdy nie przeprosili). Pociekły łzy Poli, która zobaczyła na ekranie konwulsje zwierząt po ataku gazem musztardowym (mój błąd, ale nie wiedziałem, że to tam jest - w jednej sal bunkra po prostu nacisnąłem guzik bo...był). Dzięki temu lepiej rozumiały wiadomości, gdy nadano informację o ataku bronią chemiczną (chlor) na cywilów w Syrii. Rozmawialiśmy o złu wojny i wysiłkach (a co to NATO, co daje a co zabiera), aby jej nie było.
Paranoje. Wizyta w najwiekszym bunkrze atomowym na świecie (Tirana, Albania) pobudziła pytania: „po co taki bunkier?” „czemu tutaj” „czy użyto bomby atomowej?” „czy użyją?” „po co jest broń biologiczna (jedna z wystaw)” „czemu strzelano na granicach? (jedna z wystaw - zasieki)”. Czy to bogaty kraj, aby takie coś budować? Czy nam grozi atak?
Granice. Rozmowy o tym, że jeszcze niedawno w Polsce można było zakazać wyjazdu i uwzięzić jego obywatela nie sadzając go w murach zakładu karnego (nie dając paszportu). Rozmawialiśmy o historiach rodzinnych i ogólnonarodowych, o 1968 i wyrzucaniu Polaków. O ucieczce na zachód i strzałach przy murze berlińskich. I najważniejsze - w tych rozmowach Pola głównie słuchała, a Hania często pięknie dopowiadała. Pokazywała moje braki w wiedzy. Ale jednocześnie wzruszając poczuciem, że jest moim partnerem. A nie tylko dzieckiem.
Nasz wyjazd to granice. Inne granice niż dotąd dzieci widziały. Dość szybko schowaliśmy dowody i w ruch poszły paszporty pokazując plus Unii, ale i piękno poza nią. Rozmawaliśmy o wizach. Zatrzymywano nas na autostradzie prowadzącej do granicy Chorwacji z Bośnią i Hercegowiną kierując nas na maleńkie przejście (oczywiście się gubiąc; ale nauczeni zasadą enduro, że strach ma wielkie oczy, gdy jest się głodnym, zjechaliśmy do cienia, odpaliliśmy lodówkę i kuchenkę - było powyżej o tym) i z pełnymi brzuchami granica się znalazła). Patrzyliśmy na zasieki na granicy Węgiersko - Serbskiej (zewnętrzna unijna) i rozmawialiśmy o ich zasadności, o odwracaniu wzroku, o przyczynach wielkiej migracji ludzi. Rozmawialiśmy o trudnej granicy Kosowsko - Serbskiej. O zmianie nazwy Macedonii, która negocjując zbliżenie do Unii negocjucje z Grecją „prawa” do tej nazwy (i właśnie przegłosowali jej zmianę!!!). Przez to rozmawialiśmy, jak zmieniła się Polska chcąc wstępować. Jakie mieliśmy alternatywy. O uprawianiu polityki.
Stanie na granicach pokazało jakim dobrem są otwarte granice. Pokazało również, jak bardzo się zmieniliśmy. Pobudziły pytania „dlaczego nas zatrzymują a inni mogą jechać?” „dlaczego my jedziemy dalej a ten Austryjak musi wracać?” Dlaczego jest tu tyle flag Albanii skoro jesteśmy w Kosowie?”, „dlaczego Serbia tak się wkurza na Kosowo i nie możemy mieć stempli w paszporcie?” „dlaczego płacimy w Euro jak oni nie są w Unii?”.
Odpowiedzi były różnorakie. Ale teraz patrząc z perspektywy największym plusem są rozmowy. Nasze, wewnątrz rodziny. Ale i z „lokalesami” - np. u męskiego fryzjera w Albanii, gdzie wkroczyłem z córkami. Takie rozmowy są trudne w hotelu. I między nami (jest Wifi) i z ludźmi (obsługa non-stop gada). Hotele to czasem odgrodzone miejsce. Niby jesteś w nowym miejscu, ale jak bardzo ono się różni od Złotych Piasków?
Groźne rozmowy na granichach: dyskusja, dlaczego nie mogę mieć stempla z Kosowa. Były i śmieszne rozmowy na granicach: Chwila konsternacji przy wypisywaniu: co jest imieniem a co nazwiskiem właściciela samochodu (Wojciech brzmi na pewno kolorowo, a nazwisko też typowo polskie). Patrząc na Holendrów rozmowa z dziećmi. Dlaczego nas inaczej potraktowali (chcą pogadać, to teatr, wiele nas łączy wbrew pozorom a z Holendarami mniej).
Granice nauczyły nas rozmów, nawet gdy nie znamy języka. Austryjaka widzieliśmy wyjeżdżając z Kosowa do Macedonii. Groził, machał rękami. Jestem pewien, że mieli tam trzech śpiących panów za 15 euro. Ale, że się Austryjak oburzał to dostał nakaz powrotu do Skopje i wykupienia ubezpieczenia. Dzieci więcej rozumieją co to jest teatr, rozmowa, traktowanie (wzzajemne!) po ludzku. O tym rozmawialiśmy, że różne kultury różnie rozmawiają. Jak cenna jest rozmowa. Co można robić, aby porozmawiać nie znając języka.
Rozmowa o wkurzenie Serbów była wyzwaniem - jak dzieciom wyjaśnić? Wymyślilismy sobie, że od Polski odłączyła się Republika Lubelska i postawiła granice. Stemple, przyjęli Euro, a my jako warszawiacy się wkurzamy, że nie można odwiedzić Lubelską Bandę Degustatorów Trunków Wszelakich. Dzięki temu zeszliśmy na kilka innych separatystycznych ruchów dziejących się u nas, tuż za miedzą.
Chcę tym samym pokazać, że podróż w stylu enduro daje korzyści, o których nie myślałem chowając klucze do skrytki. To chyba te rozmowy zaraz po kawie pitej na zderzaku naszego samochodu stawiam najwyżej.
***
Ta podróż wskazała mi drugi ulubiony kierunek wyjazdów. Na pierwszym miejscu to wschód - Rosja i „Stany”. Myślałem, że nic nie zbliży się do tego sentymentu i miłości. A jednak. Włóczenie się „po właściwej stronie Adriatyku” jest dobitnym dowodem, że ucieczka przed zachodem nie musi obejmować jedynie wschodu. Południe również ma wiele do zaoferowania. Prawdziwie niespieszne rozmowy. Pyszne pomodory i cudownie słodka cebula. Ułańska fantazja na granicy szaleństwa (np. zachowanie na drogach). Lekkość życia sprzedawcy oliwy. Rozbrajający uśmiech kontroli / blokady policji na rondzie w Czarnogórze. Tam jest życie. A nie takie jak u nas. Uczesane. Dietetyczno - organiczne. Zkodyfikowane ze stemplem (brak GMO).
Wyjazd ten pokazał mi również rozdźwięk między mną a moimi dziećmi. Ja jeszcze nieco czuję homo-sowietikusa. Nieco słowańskiej krwi. Ale przez traktaty, wyjazdy na zachód tracimy wyżej opisane przymioty. Dzieci ich zupełnie nie mają. Są ostatnie chwile aby nie tylko im je pokazać, ale również starać się zaszczepić. Bo owa lekkość bytu to czepianie się życia. Syty zachód to częściej życie przez wygodną prezerwatywę. Dzieci dzięki niej nie ma. Ale życia też nie.
***
Wspomniana przed chwilą „sytość” powoduje, że wydaje się nam, iż trzeba być majętnym właścicielem ziemskim aby udawać się w takie wojaże. Nie jest to prawdą. Pierwszy dowód starałem się wyłuszczyć w prologu - można jechać czymkolwiek. Drugi to podsumowanie naszego budżetu.
Zanim wyjawię kwoty zapytam Czytelników: ile kosztuje tydzień we Władysławowie? Tydzień w Tunezji? Tydzień w Meksyku?
Cały wyjazd zamknął się w 10 000 PLN (a może i mniej, ale z powodu pewnych zawirowań nie umiem podać dokładnej kwoty). 10 000 na trzy osoby na cztery tygodnie. Ze wszystkim. Lekami, paliwem (fakt, że LPG), jedzeniem i obijaniem się. No i piwem dla skryby tych słów i operatora aparatu i kamery. Kartkami pocztowymi wysyłanymi hurtowo.
Pieniądze często nas blokują przed wyjazdami. Ale czy słusznie? Czy działeczka rzeczywiście jest tak dużo tańsza? Niekoniecznie. Na wyjeździe też musisz jeść dokładnie tak samo, jak w domu. Rób zakupy lokalnie, w marketach, na bazarach. Kwoty niekoniecznie są wyższe. Spanie? Często tańsze niż w Polsce. Za luksosowy camping nad jeziorem Szkoderskim (Shkodra Lake Resort) dla naszej trójki i walecznej Toyoty płaciliśmy zawrotne 15 Euro co daje circa 70 PLN. Roaming w Czarnogórze 45 PLN. W Albanii 70. Czy te kwoty faktycznie są uzasadnieniem rezygnacji z realizacji marzeń. Szczerze patrząc sobie w oczy odpowiadam - nie sądzę.
***
Nasz wyjazd do odkrywanie różnic, które trudno zauważyć z perspektywy brzegu basenu hotelowego lub okien samolotu (cytat z dziećmi, które odkryły minusy hoteli olinklusif). Jak zmieniają się góry (nasze syte zielenią a w Albanii martwe). Jak zmieniają się cmentarze (u nas czyste i pełne życia wnoszonego przez odwiedzających, w Albanii opuszczone, ale za to czcią otoczone przydrożne pomniki ku pamięci tragicznie zmarłych). Jak zmienia się zachowanie na drodze (w Chorwacji zawrotne prędkości i porządek, w Czarnogórze magiczne lawirowanie kierowców w Kotorze, aby w Albanii zobaczyć ciężarówkę jadącą pod prąd - wszystko to przy braku klaksonów czy wygrażania). Albania to kraj stojący na stacjach benzynowych (gdzie oznaczenie VISA wcale nie oznacza, że można uiścić opłatę plastikowym pieniądzem) i myjniach samochodowym tworząc wrażenie, że kraj ten stoi na nomadach wściekle podróżujących ultra czystymi końmi mechanicznymi. Przekraczasz granicę Kosowa i ... nagle znikają stacje, pozostają myjnie. Co z tymi myjniami? Takie rozmowy się toczą w naszej zielonej, klimatyzowanej puszeczce.
****
Będąc w basenie trzeba wykupić wycieczkę, a i tak wylądujesz u sprzedawcy dywanów. Samolot skraca zmianę widoków i nie pozwala kosztować zmiany lokalnego menu. Podróżowanie w stylu rodzinnego enduro jest trochę jak orient express. Trochę, bo nie musi być luksusowy. Ale jest na kołach i daje możliwość lokalnego sycenia się.
***
Można się zastanawiać, czym jechać. My ruszyliśmy 20 letnim samochodem. Ale... czy czegoś więcej trzeba? Bo.... autostrady często mają limit do 120/140. Spokojnie samochód daje radę. A nie odkładasz latami „na lepszy”, aby stać Cię było na wyjazd.
***
Naucz dzieci, co robić, gdy się zgubią. Napisz im numery na ręku (flamastrem niezmywalnym - bardzi przydatny! Również do podpisywania rzeczy w lodówce, czy metek w zbiorczym praniu).
***
Na koniec rada - zrób sobie notatki co się przydało, co nie, a czego zabrakło. Następnym razem będziesz pamiętał.