Bałkany 2017 asfaltem w poszukiwaniu dobrych win
: 24.05.2017, 19:15
Dnia 25.04.2017 o 13.30 skończyłem pracę.
Umówiony na odbiór toreb do kufrów we Wrocławiu, musiałem zebrać się o przyzwoitej porze by dojechać na spotkanie z p. Tomkiem z firmy motobagaz.pl i odebrać zamówiony towar.
Dzięki tej konieczności jak się później okazało uniknąłem całkowicie jazdy „na mokro”. Na całej 400 km trasie tego dnia praktycznie nie spadł na mnie deszcz. Może kilka kropel gdzieś przelotnie.
Po małym posiłku w przydrożnym hotelu wyruszyłem w kierunku Gliwic. Nudny autostradowy przelot umilała mi muzyka Ani Dąbrowskiej na przemian z Ray'em Charlesem.
Po zameldowaniu się w hotelu i zniesieniu wszystkich bagaży do pokoju, a przynieść musiałem kufry, by przepakować wszystko do nowo zakupionych toreb, ktoś w chmurach przypomniał sobie by mój motocykl zrosić deszczem. W sumie cieszę się ,że początkowe setki kilometrów nowego sezonu było mi dane przejechać w spokoju i bez walki z deszczem. Było trochę nieprzyjemnego wiatru. Zapakowany Trampek zachowuje się zgoła inaczej niż bez wyprawowego rynsztunku i sama walka z porywami jest momentami nie lada przeżyciem, a co dopiero w deszczu.
Nocka w hotelu poprzedzona kolacją i piwkiem minęła spokojnie , jednak reise fiber nie pozwoliła spać już od 4.50. Fakt, że wstałem wyspany pozwolił na sprawdzenie maili i spraw z dnia wczorajszego. O 6.39 z wrodzoną chłopięcą beztroską zadzwonił do mnie Maciek - Cieślak. Właśnie wyjeżdża z Kielc i chciał się tym faktem z kimś podzielić. Na szczęście nie spałem, bo przy moim kategorycznym stosunku do prawa spokoju podczas snu, byłbym zapewne mniej wyrozumiały , gdybym jeszcze kimał.
Czas zebrać się na śniadanie, później szybkie pakowanie i wyjazd na spotkanie z pozostałą częścią ekipy , która z rana wyjechać miała z Ostrowa Wlkp.
Adaś i Michał (vel Misiek / Brat), Jarek oraz Rafał ( Krzemu – samotny rider z Gdańska) i dwóch (ale w trzech osobach) dotąd nieznanych mi kolegów z ekipy organizatora . Ponadto wspomniany Maciek ( ADHD Cieślak) , który tworząc tunel świetlny miał w bezdeszczowej aurze pokonać trasę pomimo prognoz jakie nas straszyły od co najmniej tygodnia. Wiem, konstrukcja zdania dziwna, ale zrozumiała tylko dla wtajemniczonych.
A propos pogody, Na Węgrzech i w Serbii kilka dni temu , podobnie jak w Rumunii i w Czechach miały miejsce śnieżyce. Autostrady zawalone były śniegiem , który sparaliżował ruch w środkowo wschodniej Europie. Nasz optymizm rozgrzewa co prawda atmosferę wśród uczestników, ale nie wiemy czego możemy się spodziewać. Póki co po śniegu sprzed kilku dni w okolicach Górnego Śląska nie ma śladu. Zatem jakiś optymistyczny akcent na początek jest.
Wychodząc z hotelu i widząc aurę chciało by się powiedzieć „q..a ...” ale przecież mamy urlop, wymarzony czas by spędzić go z kolegami i nowo poznanymi ludźmi, zatem nic nie powiedziałem. Pomruczałem sobie tylko pod nosem i zapakowałem, najpierw torby do motocykla, później siebie w te śmieszne kosmiczne ciuszki rodem z NASA i na koniec w kondoma, żeby te wszystkie ciuszki rodem z NASA nie zmokły. Czy wspominałem już, że ciuszki były niczym rodem z NASA …?
Dosiadłem konia i wyjechałem w końcu na drogę. Pozostało mi do miejsca zbornego ok. 10 km a deszcz niemiłosiernie spowalniał moją jazdę. Pomyślałem, że głupio wyjdzie jeśli przyjadę ostatni , bo przecież pozostali od 3 godzin są już na trasie.
Dojechałem do stacji LOTOS i na szczęście tylko jeden motocykl stał przed wejściem. Jarek z Krakowa dojechał jakieś pół godziny temu. Zasiedliśmy razem przy stole i czekając na resztę ekipy powspominaliśmy zeszłoroczny wyjazd. Po kolejnych 20 minutach dojechał Maciek (ADHD). Okazało się ,że jego nawigacja , którą zapomniał powiadomić jadąc z Kielc ,że chce jechać głównymi drogami , poprowadziła go przez „ciekawe trasy”.
Byłby zatem jakąś godzinę temu, ale koniecznie w deszczowej aurze chciał pozachwycać się urokliwymi bocznymi drogami Górnego Śląska.
Po kolejnej pół godzinie dojechała reszta grupy.
Dobrze ,że jechali razem i razem wchodzili do baru. W przeciwnym razie każdy z nich mógł być pomylony z konarem starego przydrożnego drzewa potężnie sponiewieranego przez burzę. Początkowo ich postaci wyglądały jak tytułowi bohaterowie filmu The Walking Dead.
Z każdą chwilą ich pograbiałe ręce i kończyny dolne ulegały formacji i powracały do kształtu pierwotnego przypominającego wyjściowo czterdziestoparoletnich, czyli w okresie lekko po kryzysie wieku średniego, mężczyzn na motocyklach.
Kiedy wstępnie wszyscy doszli do siebie, posileni kawą i podsuszeni mogliśmy wsiąść na motocykle i wyruszyć w dalsza drogę. Przed nami jeszcze ok. 330 km do Bratysławy.
Okazało się ,że ostatecznie jechało nas dziewięciu , zatem podzieliliśmy się na dwie grupy.
Ustaliliśmy za Brnem punkt zborny na stacji MOL, na której spotkamy się przed Bratysławą. Do tego miejsca praktycznie non stop towarzyszył nam deszcz. Bardzo obfity, nieprzyjemny.
Po drodze nasza czwórka dogania prowadzącą piątkę przez co postanawiamy zjechać na jakąś stację, by wypuścić chłopaków przodem. W ich grupie jest Tenerka, która jest świetnym motocyklem na szutry , ale na autostradzie powyżej 110 km/h się męczy. Zatem, żeby bez stresu mogli jechać dajemy im fory czasowe. Tutaj Krzemu zmienia obuwie. Daytony przemokły mu do suchej nitki. Na szczęście ma drugie buty. Nie wiem gdzie on je trzymał, bo bagażu miał stosunkowo niewiele.
Na szczęście bez większych niespodzianek dojeżdżamy na umówioną stację. Wszyscy już są.
Żeby tradycji stało się zadość, Misiek zsiadając z motocykla woła mnie i informuje ,że jego Yamaha Road Star 1600 znowu (podobnie jak w zeszłym roku) zaczyna fiksować.
Nie chce odpalić. Kłopot wydaje się być związany z zamoknięta elektryką, ale czy to jedyny powód ? Telefon do mechanika nie nastraja nas optymistycznie. Po wypiciu kawy zakończyła się sukcesem próba zapchnięcia motocykla. Odpalił. Jedziemy do Bratysławy. Tutaj na jednych ze świateł motocykl Miśka znowu gaśnie i awaryjnie zjeżdżamy na chodnik. Krzemu pomaga Miśkowi zepchnąć motocykl kilka metrów dalej , gdzie zaczyna się chodnik ze spadem. Misiek rozpędza motocykl na wąskim trakcie dla pieszych i pomiędzy jedna latarnią a druga udaje mu się odpalić.
Przejeżdżamy ok. kilometra i odnajdujemy nasz Botel Pressburg.
Jest to hotel na wodzie , czyli stary prom rzeczny . Motocykle musimy pozostawić w sąsiadującym na brzegu budynku. Zanim jednak dogadujemy z Adamem, dokąd mamy podjechać mija trochę czasu a motocykl Michała znowu gaśnie. Łamiąc przepisy, jadąc po ścieżkach dla rowerów i częściowo po chodnikach w końcu udaje nam się trafić na parking. Motocykle parkujemy w podziemiach i wyjeżdżamy windą na powierzchnię. W recepcji Botelu wita nas urocza Łucja. Informuje nas ,że restauracja będzie otwarta od 18.30 . mamy zatem ok. godziny czasu na rozpakowanie i odświeżenie. Trasa za Brnem przebiegła już bez deszczu co pozwoliło niektórym zrzucić kondomy i przesuszyć ciuchy. Teraz można było odświeżyć ciałka pod prysznicem.
Pokoje przyjemne z widokiem na Dunaj, tzn. niektórzy mieli na Dunaj , a Ci mniej grzeczni na nabrzeże. Po kwadransie mogliśmy wyjść do restauracji na piwko.
Teraz delektując się urokiem miejsca patrzyliśmy na słynny spodek restauracji UFO na Moście Słowackiego Powstania Narodowego. Po rzecze przepływały coraz to inne barki , a po trakcie wzdłuż rzeki biegali i przejeżdżali na rowerach mieszkańcy Bratysławy. Co prawda bunkrów nie było , ale też było zaje...ście.
Do pełni szczęścia może brakowało tylko słonecznej pogody, ale zapewne musimy poczekać , by przyjemne doznania dozowane nam przez naturę mogły cieszyć nas coraz mocniej.
Natomiast były lody , to dało nam poczucie letniej beztroski...
W końcu wracamy do Botelu i wybieramy się do restauracji na steki , które zachwalali nam niektórzy uczestnicy naszej wycieczki. To był jeden z głównych powodów wyboru tego miejsca na nocleg.
W restauracji obsługiwała nas Adriana. Krótko i rzeczowo poinformowała nas ,że steków niestety nie ma , sezon grillowy jeszcze się nie zaczął, a jak chcieliśmy steki to wystarczyło zadzwonić. Ot i mleko się rozlało. Teraz musimy zadowolić się daniami z dość okrojonego menu. Kończy się w głównej mierze na żeberkach pieczonych. Osobiście zamówiłem sobie rybę maślaną , a po wykładzie Miśka na temat rodzajów ryb maślanych i możliwości sprzedania mi gatunku z woskami niestrawialnymi przez człowieka, liczyłem na to ,że przez następne dni nie wysram świeczki.
Kolacja upłynęła nam na bardzo miłych wspominkach , a piwo i wino lało się i wchodziło w gardła bez przeszkód.
Cieślak oczywiście cały czas grzebał w komórce. Po kolejnym z rzędu OPR w końcu dołączył do reszty i mogliśmy delektować się własnym towarzystwem. Od stołu ciężko było wstać, a potem jeszcze trudniej dojść do kabiny, Na szczęście wszystko było na jednym piętrze. Sztormu nie było , ale chodzenie po pokładzie statku po kielichu nie daje sympatycznego wrażenia.
Oby nasze błędniki nie zwariowały po zajęciu miejsca na motocyklach.
Poranek w Bratysławie okazał się znowu pochmurny. Od ok. dziewiątej miał padać deszcz. Na ten dzień był zaplanowany przejazd przez Węgry , ale wcześniej mieliśmy się wybrać na bratysławską starówkę.
Niestety chęci wszystkich opadły już podczas śniadania.
ok. 9.30 zaczęliśmy wszyscy powoli zbierać się do wyjazdu. W pierwszej grupie był Misiek. Trzeba było sprawdzić jak poradzi sobie Road Star z odpaleniem. Po opłaceniu hotelu kilku z nas doszło już do garażu podziemnego , gdzie zaczęliśmy ubierać motocykle. Yamaha przy pierwszej próbie odpalenia jedynie nam zagwizdała – Fiu fiu , co oznaczało ,że musimy próbować ją zapchnąć. W kilku grupach po kolei biegaliśmy po parkingu podziemnym w tę i z powrotem . Tylne koło ciężkiego motocykla jedynie popiskiwało i nie pozwalało na odpalenie. Gremialnie doszliśmy do wniosku, że konieczne będzie wyjechanie na asfalt. Czekała nas zatem droga pod górę z naprawdę ostrym podjazdem. W pięciu chłopa , przy wtórowaniu Krzemciowego „ Nie uda się” - wypchnęliśmy w sumie bez większego problemu olbrzymie bydlę na chodnik przed budynkiem. Od razu po pierwszym pychu na chodniku motocykl odpalił. Zatem nie jest źle. Wróciliśmy do garażu, dosiedliśmy swoich rumaków i po wyjechaniu na drogę utworzyliśmy kolumnę , która miała wyjechać z miasta.
Tu drobna uwaga – radzę zawsze od razu ustalić kolejność motocykli w takim przejeździe. Najbardziej awaryjny powinien jechać na czele .
Ujechaliśmy może ok. kilometra, w sumie pokonaliśmy ze dwie krzyżówki i na jednym z podjazdów na wiadukt motocykl Michała znowu się zatrzymuje. Jadąc jako drugi zobaczyłem po ok 500 m , że w lusterkach urwała mi się połowa kolumny. Minęliśmy patrol policji kontrolujący pojazdy na drodze i po przepuszczeniu Cieślaka i Jarka postanowiłem poczekać na pozostałych. Nie wiedziałem kto poza mną i Adamem ma jeszcze wbite w nawigację namiary na następny punkt docelowy. Telefon do Michała wyjaśnił mi stan sytuacji.
Motocykl jeszcze dwukrotnie zapychany po odpaleniu gasł. Sprawa stała się poważniejsza i koniecznym stało się szukanie mechanika z prawdziwego zdarzenia , który nam pomoże ogarnąć problem.
Po chwili dojechał do mnie Łukasz. Poczekaliśmy chwilę na poboczu i po ustaleniu telefonicznym ,że owy patrol policji włączył się w pomoc naszym kolegom, postanowiliśmy ruszyć w kierunku czekających za granicami miasta Adama, Macieja i Jarka.
Późniejszy przebieg wypadków stał pod znakiem organizacji lawety dla Road Stara , transportu motocykla najpierw do salonu Yamahy, później do garażu bratysławskiego mechanika, który zechciał się podjąć naprawy w pilnym tempie.
Salon Yamahy i pracownicy tegoż przybytku pokazali klasę. Najpierw stwierdzili ,że nie mają odpowiednich narzędzi, które wg nich mogą ściągnąć w przeciągu tygodnia , podobnie jak inne części, później ,że może załatwią je, a w końcu ,że pomogą jednak załatwić kogoś kto może się tego podjąć. Nie pamiętam szczegółów przekazywanych mi przez kolegów dokładnie, bo informacje były dość zdawkowe, ale w końcu udało się dojechać do garażu po drugiej stronie miasta , w którym dwóch chłopaków-mechaników ogarnęło problem w ok 3 godziny. „Brawo” salon Yamahy. Gratulujemy operatywności.
Misiek ok 16.30 mógł wystartować na trasę.
Tymczasem pozostali z Michałem Krzemu , Maciek i Jacek wyruszyli w naszym kierunku wiedząc ,że Michałowi jest zapewniona pomoc.
Ośmiu z nas w sumie w dwóch grupach i nadpobudliwy samotny jeździec Cieślak, zjechało się pokonując nudną autostradową trasę węgierską do Vinskiego Dvoru znajdującego się już na terenie Serbii.
W czasie gdy my byliśmy na miejscu Misiek startował z Bratysławy. Różniło nas lekko powyżej 300 km.
Umówiony na odbiór toreb do kufrów we Wrocławiu, musiałem zebrać się o przyzwoitej porze by dojechać na spotkanie z p. Tomkiem z firmy motobagaz.pl i odebrać zamówiony towar.
Dzięki tej konieczności jak się później okazało uniknąłem całkowicie jazdy „na mokro”. Na całej 400 km trasie tego dnia praktycznie nie spadł na mnie deszcz. Może kilka kropel gdzieś przelotnie.
Po małym posiłku w przydrożnym hotelu wyruszyłem w kierunku Gliwic. Nudny autostradowy przelot umilała mi muzyka Ani Dąbrowskiej na przemian z Ray'em Charlesem.
Po zameldowaniu się w hotelu i zniesieniu wszystkich bagaży do pokoju, a przynieść musiałem kufry, by przepakować wszystko do nowo zakupionych toreb, ktoś w chmurach przypomniał sobie by mój motocykl zrosić deszczem. W sumie cieszę się ,że początkowe setki kilometrów nowego sezonu było mi dane przejechać w spokoju i bez walki z deszczem. Było trochę nieprzyjemnego wiatru. Zapakowany Trampek zachowuje się zgoła inaczej niż bez wyprawowego rynsztunku i sama walka z porywami jest momentami nie lada przeżyciem, a co dopiero w deszczu.
Nocka w hotelu poprzedzona kolacją i piwkiem minęła spokojnie , jednak reise fiber nie pozwoliła spać już od 4.50. Fakt, że wstałem wyspany pozwolił na sprawdzenie maili i spraw z dnia wczorajszego. O 6.39 z wrodzoną chłopięcą beztroską zadzwonił do mnie Maciek - Cieślak. Właśnie wyjeżdża z Kielc i chciał się tym faktem z kimś podzielić. Na szczęście nie spałem, bo przy moim kategorycznym stosunku do prawa spokoju podczas snu, byłbym zapewne mniej wyrozumiały , gdybym jeszcze kimał.
Czas zebrać się na śniadanie, później szybkie pakowanie i wyjazd na spotkanie z pozostałą częścią ekipy , która z rana wyjechać miała z Ostrowa Wlkp.
Adaś i Michał (vel Misiek / Brat), Jarek oraz Rafał ( Krzemu – samotny rider z Gdańska) i dwóch (ale w trzech osobach) dotąd nieznanych mi kolegów z ekipy organizatora . Ponadto wspomniany Maciek ( ADHD Cieślak) , który tworząc tunel świetlny miał w bezdeszczowej aurze pokonać trasę pomimo prognoz jakie nas straszyły od co najmniej tygodnia. Wiem, konstrukcja zdania dziwna, ale zrozumiała tylko dla wtajemniczonych.
A propos pogody, Na Węgrzech i w Serbii kilka dni temu , podobnie jak w Rumunii i w Czechach miały miejsce śnieżyce. Autostrady zawalone były śniegiem , który sparaliżował ruch w środkowo wschodniej Europie. Nasz optymizm rozgrzewa co prawda atmosferę wśród uczestników, ale nie wiemy czego możemy się spodziewać. Póki co po śniegu sprzed kilku dni w okolicach Górnego Śląska nie ma śladu. Zatem jakiś optymistyczny akcent na początek jest.
Wychodząc z hotelu i widząc aurę chciało by się powiedzieć „q..a ...” ale przecież mamy urlop, wymarzony czas by spędzić go z kolegami i nowo poznanymi ludźmi, zatem nic nie powiedziałem. Pomruczałem sobie tylko pod nosem i zapakowałem, najpierw torby do motocykla, później siebie w te śmieszne kosmiczne ciuszki rodem z NASA i na koniec w kondoma, żeby te wszystkie ciuszki rodem z NASA nie zmokły. Czy wspominałem już, że ciuszki były niczym rodem z NASA …?
Dosiadłem konia i wyjechałem w końcu na drogę. Pozostało mi do miejsca zbornego ok. 10 km a deszcz niemiłosiernie spowalniał moją jazdę. Pomyślałem, że głupio wyjdzie jeśli przyjadę ostatni , bo przecież pozostali od 3 godzin są już na trasie.
Dojechałem do stacji LOTOS i na szczęście tylko jeden motocykl stał przed wejściem. Jarek z Krakowa dojechał jakieś pół godziny temu. Zasiedliśmy razem przy stole i czekając na resztę ekipy powspominaliśmy zeszłoroczny wyjazd. Po kolejnych 20 minutach dojechał Maciek (ADHD). Okazało się ,że jego nawigacja , którą zapomniał powiadomić jadąc z Kielc ,że chce jechać głównymi drogami , poprowadziła go przez „ciekawe trasy”.
Byłby zatem jakąś godzinę temu, ale koniecznie w deszczowej aurze chciał pozachwycać się urokliwymi bocznymi drogami Górnego Śląska.
Po kolejnej pół godzinie dojechała reszta grupy.
Dobrze ,że jechali razem i razem wchodzili do baru. W przeciwnym razie każdy z nich mógł być pomylony z konarem starego przydrożnego drzewa potężnie sponiewieranego przez burzę. Początkowo ich postaci wyglądały jak tytułowi bohaterowie filmu The Walking Dead.
Z każdą chwilą ich pograbiałe ręce i kończyny dolne ulegały formacji i powracały do kształtu pierwotnego przypominającego wyjściowo czterdziestoparoletnich, czyli w okresie lekko po kryzysie wieku średniego, mężczyzn na motocyklach.
Kiedy wstępnie wszyscy doszli do siebie, posileni kawą i podsuszeni mogliśmy wsiąść na motocykle i wyruszyć w dalsza drogę. Przed nami jeszcze ok. 330 km do Bratysławy.
Okazało się ,że ostatecznie jechało nas dziewięciu , zatem podzieliliśmy się na dwie grupy.
Ustaliliśmy za Brnem punkt zborny na stacji MOL, na której spotkamy się przed Bratysławą. Do tego miejsca praktycznie non stop towarzyszył nam deszcz. Bardzo obfity, nieprzyjemny.
Po drodze nasza czwórka dogania prowadzącą piątkę przez co postanawiamy zjechać na jakąś stację, by wypuścić chłopaków przodem. W ich grupie jest Tenerka, która jest świetnym motocyklem na szutry , ale na autostradzie powyżej 110 km/h się męczy. Zatem, żeby bez stresu mogli jechać dajemy im fory czasowe. Tutaj Krzemu zmienia obuwie. Daytony przemokły mu do suchej nitki. Na szczęście ma drugie buty. Nie wiem gdzie on je trzymał, bo bagażu miał stosunkowo niewiele.
Na szczęście bez większych niespodzianek dojeżdżamy na umówioną stację. Wszyscy już są.
Żeby tradycji stało się zadość, Misiek zsiadając z motocykla woła mnie i informuje ,że jego Yamaha Road Star 1600 znowu (podobnie jak w zeszłym roku) zaczyna fiksować.
Nie chce odpalić. Kłopot wydaje się być związany z zamoknięta elektryką, ale czy to jedyny powód ? Telefon do mechanika nie nastraja nas optymistycznie. Po wypiciu kawy zakończyła się sukcesem próba zapchnięcia motocykla. Odpalił. Jedziemy do Bratysławy. Tutaj na jednych ze świateł motocykl Miśka znowu gaśnie i awaryjnie zjeżdżamy na chodnik. Krzemu pomaga Miśkowi zepchnąć motocykl kilka metrów dalej , gdzie zaczyna się chodnik ze spadem. Misiek rozpędza motocykl na wąskim trakcie dla pieszych i pomiędzy jedna latarnią a druga udaje mu się odpalić.
Przejeżdżamy ok. kilometra i odnajdujemy nasz Botel Pressburg.
Jest to hotel na wodzie , czyli stary prom rzeczny . Motocykle musimy pozostawić w sąsiadującym na brzegu budynku. Zanim jednak dogadujemy z Adamem, dokąd mamy podjechać mija trochę czasu a motocykl Michała znowu gaśnie. Łamiąc przepisy, jadąc po ścieżkach dla rowerów i częściowo po chodnikach w końcu udaje nam się trafić na parking. Motocykle parkujemy w podziemiach i wyjeżdżamy windą na powierzchnię. W recepcji Botelu wita nas urocza Łucja. Informuje nas ,że restauracja będzie otwarta od 18.30 . mamy zatem ok. godziny czasu na rozpakowanie i odświeżenie. Trasa za Brnem przebiegła już bez deszczu co pozwoliło niektórym zrzucić kondomy i przesuszyć ciuchy. Teraz można było odświeżyć ciałka pod prysznicem.
Pokoje przyjemne z widokiem na Dunaj, tzn. niektórzy mieli na Dunaj , a Ci mniej grzeczni na nabrzeże. Po kwadransie mogliśmy wyjść do restauracji na piwko.
Teraz delektując się urokiem miejsca patrzyliśmy na słynny spodek restauracji UFO na Moście Słowackiego Powstania Narodowego. Po rzecze przepływały coraz to inne barki , a po trakcie wzdłuż rzeki biegali i przejeżdżali na rowerach mieszkańcy Bratysławy. Co prawda bunkrów nie było , ale też było zaje...ście.
Do pełni szczęścia może brakowało tylko słonecznej pogody, ale zapewne musimy poczekać , by przyjemne doznania dozowane nam przez naturę mogły cieszyć nas coraz mocniej.
Natomiast były lody , to dało nam poczucie letniej beztroski...
W końcu wracamy do Botelu i wybieramy się do restauracji na steki , które zachwalali nam niektórzy uczestnicy naszej wycieczki. To był jeden z głównych powodów wyboru tego miejsca na nocleg.
W restauracji obsługiwała nas Adriana. Krótko i rzeczowo poinformowała nas ,że steków niestety nie ma , sezon grillowy jeszcze się nie zaczął, a jak chcieliśmy steki to wystarczyło zadzwonić. Ot i mleko się rozlało. Teraz musimy zadowolić się daniami z dość okrojonego menu. Kończy się w głównej mierze na żeberkach pieczonych. Osobiście zamówiłem sobie rybę maślaną , a po wykładzie Miśka na temat rodzajów ryb maślanych i możliwości sprzedania mi gatunku z woskami niestrawialnymi przez człowieka, liczyłem na to ,że przez następne dni nie wysram świeczki.
Kolacja upłynęła nam na bardzo miłych wspominkach , a piwo i wino lało się i wchodziło w gardła bez przeszkód.
Cieślak oczywiście cały czas grzebał w komórce. Po kolejnym z rzędu OPR w końcu dołączył do reszty i mogliśmy delektować się własnym towarzystwem. Od stołu ciężko było wstać, a potem jeszcze trudniej dojść do kabiny, Na szczęście wszystko było na jednym piętrze. Sztormu nie było , ale chodzenie po pokładzie statku po kielichu nie daje sympatycznego wrażenia.
Oby nasze błędniki nie zwariowały po zajęciu miejsca na motocyklach.
Poranek w Bratysławie okazał się znowu pochmurny. Od ok. dziewiątej miał padać deszcz. Na ten dzień był zaplanowany przejazd przez Węgry , ale wcześniej mieliśmy się wybrać na bratysławską starówkę.
Niestety chęci wszystkich opadły już podczas śniadania.
ok. 9.30 zaczęliśmy wszyscy powoli zbierać się do wyjazdu. W pierwszej grupie był Misiek. Trzeba było sprawdzić jak poradzi sobie Road Star z odpaleniem. Po opłaceniu hotelu kilku z nas doszło już do garażu podziemnego , gdzie zaczęliśmy ubierać motocykle. Yamaha przy pierwszej próbie odpalenia jedynie nam zagwizdała – Fiu fiu , co oznaczało ,że musimy próbować ją zapchnąć. W kilku grupach po kolei biegaliśmy po parkingu podziemnym w tę i z powrotem . Tylne koło ciężkiego motocykla jedynie popiskiwało i nie pozwalało na odpalenie. Gremialnie doszliśmy do wniosku, że konieczne będzie wyjechanie na asfalt. Czekała nas zatem droga pod górę z naprawdę ostrym podjazdem. W pięciu chłopa , przy wtórowaniu Krzemciowego „ Nie uda się” - wypchnęliśmy w sumie bez większego problemu olbrzymie bydlę na chodnik przed budynkiem. Od razu po pierwszym pychu na chodniku motocykl odpalił. Zatem nie jest źle. Wróciliśmy do garażu, dosiedliśmy swoich rumaków i po wyjechaniu na drogę utworzyliśmy kolumnę , która miała wyjechać z miasta.
Tu drobna uwaga – radzę zawsze od razu ustalić kolejność motocykli w takim przejeździe. Najbardziej awaryjny powinien jechać na czele .
Ujechaliśmy może ok. kilometra, w sumie pokonaliśmy ze dwie krzyżówki i na jednym z podjazdów na wiadukt motocykl Michała znowu się zatrzymuje. Jadąc jako drugi zobaczyłem po ok 500 m , że w lusterkach urwała mi się połowa kolumny. Minęliśmy patrol policji kontrolujący pojazdy na drodze i po przepuszczeniu Cieślaka i Jarka postanowiłem poczekać na pozostałych. Nie wiedziałem kto poza mną i Adamem ma jeszcze wbite w nawigację namiary na następny punkt docelowy. Telefon do Michała wyjaśnił mi stan sytuacji.
Motocykl jeszcze dwukrotnie zapychany po odpaleniu gasł. Sprawa stała się poważniejsza i koniecznym stało się szukanie mechanika z prawdziwego zdarzenia , który nam pomoże ogarnąć problem.
Po chwili dojechał do mnie Łukasz. Poczekaliśmy chwilę na poboczu i po ustaleniu telefonicznym ,że owy patrol policji włączył się w pomoc naszym kolegom, postanowiliśmy ruszyć w kierunku czekających za granicami miasta Adama, Macieja i Jarka.
Późniejszy przebieg wypadków stał pod znakiem organizacji lawety dla Road Stara , transportu motocykla najpierw do salonu Yamahy, później do garażu bratysławskiego mechanika, który zechciał się podjąć naprawy w pilnym tempie.
Salon Yamahy i pracownicy tegoż przybytku pokazali klasę. Najpierw stwierdzili ,że nie mają odpowiednich narzędzi, które wg nich mogą ściągnąć w przeciągu tygodnia , podobnie jak inne części, później ,że może załatwią je, a w końcu ,że pomogą jednak załatwić kogoś kto może się tego podjąć. Nie pamiętam szczegółów przekazywanych mi przez kolegów dokładnie, bo informacje były dość zdawkowe, ale w końcu udało się dojechać do garażu po drugiej stronie miasta , w którym dwóch chłopaków-mechaników ogarnęło problem w ok 3 godziny. „Brawo” salon Yamahy. Gratulujemy operatywności.
Misiek ok 16.30 mógł wystartować na trasę.
Tymczasem pozostali z Michałem Krzemu , Maciek i Jacek wyruszyli w naszym kierunku wiedząc ,że Michałowi jest zapewniona pomoc.
Ośmiu z nas w sumie w dwóch grupach i nadpobudliwy samotny jeździec Cieślak, zjechało się pokonując nudną autostradową trasę węgierską do Vinskiego Dvoru znajdującego się już na terenie Serbii.
W czasie gdy my byliśmy na miejscu Misiek startował z Bratysławy. Różniło nas lekko powyżej 300 km.