Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Były dyskusje na ten temate. Demokratycznie zapadła decyzja o tym, że jedziemy. A droga miała być dobra... ;)
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 9 - cz. 1 - Aresztowani przez wojsko
18 stycznia 2015 - niedziela


W nocy budzę się dwukrotnie. Jeszcze żyję. Żyjemy. Raz na jakiś czas toś przejeżdża drogą warcząc motocyklowym silnikiem. Melduję się siostrze i dosypiam do rana. Pobudka jest później niż zwykle. Słońce już dawno wstało. Moje śniadanie przymusowo składa się z rybek w sosie pomidorowym. Cienka blacha płaskiej puszki nie wytrzymała chyba wczoraj umocnienia mocowania bagażu i pękła. Mimo, że każda puszka, którą przewożę jest owinięta folią spożywczą, to pół torby jest uwalane sosem i "wali rybą". Ogarniam zniszczenia jakie wyrządziła makrela. Oprócz tego, przy pomocy super glue względnie doprowadzam do stanu używalności kask - sklejam mocowanie wizjera, choć brakuje tam takiej małej sprężynki - musiała się zapodziać przy upadku. Ostrożnie testuję wizjer - można go opuszczać i podnosić, więc jest dobrze. Przy delikatnym traktowaniu może uda się dojechać do końca wyprawy z tym defektem, a potem cóż... niezaplanowany wydatek... trzeba będzie kupić kask... Moje dłonie też wołają o pomstę do nieba - afrykański brud zalazł we wszystkie zakamarki na skórze, a paznokcie powoli odrastają pod kolorkami, jakie na nich mam. Nie mam jednak czasu się teraz nimi zająć. Może później.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ruszamy około dziewiątej. Zamiast drogą z ciężkim piachem, to bokami, offem, żeby było łatwiej. Czasem jest rzeczywiście łatwiej - grunt jest twardy i zbity. Coraz częściej trafia się jednak piach. Wielkie łachy piachu. Trzeba omijać przeszkody - zagrodzone pola, uskoki, skupiska krzaków. Szczególnie tych z wielkimi kolcami. Przebitych opon jest pod dostatkiem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do jakiejś wioski, ale omijamy ją od strony pól uprawnych. To jeszcze nie ta, do której zmierzamy. Pola przedzielone są dróżkami o jakości równie fatalnej, albo i gorszej od drogi głównej, z której zboczyliśmy. Jazda jest trudna i wymagająca. A żar leje się z nieba.
Z Andrzejem i Krzysiem jedziemy z przodu i w końcu stajemy na rozdrożu. Jechać w prawo, gdzie droga wydaje się lepsza, czy w lewo, gdzie wydaje się gorsza, ale zgodna z ogólnym kierunkiem do celu? Dojeżdża Piotr i Hubert. Czekamy na resztę. Widzę jak w sporej odległości od nas Piotrusz na pełnym gazie wpada w pole melonów, niknie w krzakach, a potem słychać jego przeraźliwe wołanie "Ernest! Ernest!!!!" Neno, jadący za nim spokojnie dojeżdża do nas, grająca w słuchawkach muzyczka skutecznie zagłuszyła wołanie Piotrusza, który dalej stoi w tym samym miejscu. Coś się stało. Na pewno. To wołanie nie było tylko wołaniem przywołującym uwagę. To było wołanie o pomoc. Krzyś i Ernest przez środek pola jadą do Piotrusza, reszta czeka. Jesteśmy zbyt daleko by się widzieć czy słyszeć, więc nie wiemy co się dzieje. W międzyczasie pojawiają się lokalesi - jeden na koniu, dwójka na skuterku. Stoją i patrzą na nas. Pewnie "niszczymy" im plony...

Obrazek

Po jakimś czasie Neno, Krzyś i Piotrusz dołączają do nas, czekających w pełnym słońcu na rozstaju dróg. Nie jest dobrze, Piotrusz narzeka na ból prawej nogi w kostce. Wyrzuciło go na piachu i moto poniosło go w pole i tam zaliczył glebę. Niedobrze. Boląca noga w offie, to zła prognoza.

Zwiad sprawdza drogę w prawo (Krzyś) i w lewo (Neno). Lewa odpada - zaraz jest jeszcze gorsza. Prawa, choć nie do końca zgodna z głównym kierunkiem jazdy za chwilę się utwardza i mamy nadzieję, że zaprowadzi nas do jakiejś drogi głównej prowadzącej do Nara. Wg mapy, to powinno być realne.

Ale najpierw pierwsza pomoc. Przejeżdżamy kilkaset metrów, pod najbliższe drzewo i Dr Krzysztof sprawnie ogarnia pacjenta, tym razem żywego. Kostka wygląda na zwichniętą czy stłuczoną. Może nie jest tak źle. Mimo tego, co się przed chwilą zdarzyło, humory nie są najgorsze. Nawet mnie trochę stres odpuścił.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Piotrusz mówi, że po twardym da radę jechać. Ucierpiała jego prawa noga, więc ta "mniej potrzebna", bo od hamowania. No to jedziemy!

Obrazek

Przez chwilę jest ok - twardo, równo, da się jechać całkiem sprawnie. Niestety za chwilę już jest dużo gorzej. Wielkie piaskowe pola. W dodatku z bydłem, między którym trzeba kluczyć. Piotrusz przewraca się kilkukrotnie. Brak możliwości jazdy na stojąco plus zblokowanie wynikające z lęku przed szybszą jazdą (i ewentualnym upadkiem przy większej prędkości) skutecznie utrudniają jazdę po piachu.

Obrazek

Obrazek

Znowu dojeżdżamy do jakiejś wioski. Piotrusz pada po raz enty. Nawet nie wstaje. Krzyś jedzie na zwiad, żeby znaleźć jakiś objazd. Cokolwiek co umożliwi dalszą jazdę. Musimy dotrzeć do Nara, do cywilizacji. Zostało kilkanaście kilometrów, ale to może być dystans nie do przejechania. Czekamy na rozwój sytuacji.

Obrazek

Obrazek

W tym momencie rzeczy zaczynają się dziać jak w filmie akcji. Znikąd pojawiają się trzy pick-upy z ciężkimi karabinami maszynowymi na pakach. Otaczają nas, a z każdego wyskakuje grupka uzbrojonych facetów. Krzyczą coś po swojemu, wymachują kałachami. Generalnie nie wiadomo czego chcą. Jesteśmy jak sparaliżowani, nie wiadomo o cho chodzi. Któryś prawie szarpie Piotrusza, każąc mu wstać, próbujemy wytłumaczyć, że to niemożliwe, bo noga uszkodzona. Moja szczątkowa znajomość francuskiego próbuje wychwycić cokolwiek z padających dookoła okrzyków, rozkazów. Mózg pracuje na 200% możliwości... Nie strzelają, jest dobrze, nie łapią/obezwładniają nas, jest dobrze, niektórzy mają coś na kształt mundurów, nie jest źle. Ukradkiem da się zrobić jakieś fotki...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Rozumiemy, że każą nam wsiąść na motocykle i jechać do Nara. Piotrusza pakują do pickupa, jego motocykl przejmuje Neno, motocykl Neno przejmuje jeden z wojskowych. Ale, ale... a Krzyś? Próbujemy jakoś dać im do zrozumienia, że brakuje jednej osoby. Co będzie jak wróci i nas nie znajdzie? Czy będzie wiedział co się stało? Jak się odnajdziemy? Czy w ogóle? Ale nie ma dyskusji. Mamy wsiadać i jechać przed siebie. Pick-up z przodu, pick-up w środku grupy, pick-up na końcu. I nie ma lekko. Nie ma, że się nie da. Tempo narzucone jest bardzo wysokie. Terenówki nie maja problemu z jazdą po piaszczystej drodze. Wyjeżdżając z wioski widzę Krzysia, też ma towarzystwo. Bo spotkało go to:



Czyli miał chyba jeszcze ciekawiej niż my. Dwóch zakutanych, podjeżdżających na komarku, bez żadnych odznaczeń, sugerujących, że to wojsko czy inni mundurowi. W dodatku Krzyś wyciągnął telefon, i miał na nim dwa nieodczytane SMSy - od żony i od syna. Czy je przeczyta? A może powinien nadać szybką wiadomość "Pomocy!"? Coś to da? Coś to zmieni. Ach te dylematy, gdy się jest na muszce...

Piaszczysta droga daje się we znaki. Tak samo pył, jaki zostawia za sobą pędzący samochód wojskowy. W końcu padam w jakiejś piaszczystej koleinie. Wojskowy, jadący obok na komarku pomaga mi stanąć na nogi i podnieść moto. Dostaję rozkaz jechania dalej.

Obrazek

Obrazek

Jadę więc przed siebie nie bacząc na nic. Po paru minutach staję, bo coś mnie niepokoi. Drogi przede mną nie widać. Co gorsza, obok, ani za mną nie widać, ani nie słychać żadnych pojazdów. No pięknie, jeszcze się zgubiłam. gdzieś przede mną z krzaków wyłania się pickup załadowany ludźmi, jada w moim kierunku. Dobrzy? Źli? Pojazd mija mnie o kilkadziesiąt metrów. To tylko lokalna "taksówka" kursująca między wioskami. Trudno, muszę coś zrobić. Ruszam przed siebie, jak się wyglebię i będę mieć prawdziwy problem, to wtedy się będę martwić.

Po kilkuset metrach dojeżdżam na jakiś punkt kontrolny. Jest tam jeden pick-up, Krzyś i Piotr. Piotr ma wypakowane wszystkie bagaże - przechodził szczegółową kontrolę. Teraz pewnie kolej Krzysia... a potem moja.

Po krótkim czasie dojeżdża reszta. Jednak mój przejazd był spokojny... Za to do Neno strzelali - przed koło, ale zza pleców - żeby się zatrzymał (coś te "prośby" o zatrzymanie do Neno muszą dochodzić dzisiaj "drukowanymi literami), a Hubertowi odebrali motocykl - pewnie za zbyt wolną jazdę w piasku - i wsadzili go do samochodu, razem z Piotruszem.

Mamy natychmiast dalej ruszać przed siebie. Piotr, z rozgrzebanym bagażem jest poganiany karabinem... jakby to miało przyspieszyć pakowanie... Dojeżdżamy do bazy wojskowej. Przed nią stoi kilka wozów opancerzonych czy pojazdów na gąsienicach. Wszystkie na włączonych silnikach. Pojawia się jakiś gruby dowódca. Każe nam zaparkować motki i siąść na ziemi. Po chwili każe nam wstać. Słyszymy sprzeczne rozkazy. Inny dowodzący każde nam iść do środka bazy. Nie, nie iść, jechać na moto. Nie, nie na moto, pickupem. Kurde, panowie, jest nerwowo, ale zdecydujcie się co mamy robić, to to zrobimy. W końcu jakaś decyzja. Idziemy. Na nogach. Pojedynczo przechodzimy prze furtkę. Tak gdyby trzeba było nas wystrzelać to łatwiej gdy przechodzimy przez wąskie przejście... Ten gruby dowódca jest jakiś dziwny. to on wydał rozkaz strzelania do Neno. Jest nerwowy. Lepiej się trzymać od niego z daleka. Na terenie bazy każą nam wejść przez jeszcze jedną furtkę do wydzielonej strefy, gdzie jest jeden budynek i jego "podwórko". Na podwórku spory tłum ludzi - żołnierzy, żandarmerii, policjantów. mamy stanąć pod murem. Ale w cieniu. Zaraz zajmie się nami szef. W międzyczasie jeden z żołnierzy robi nam zdjęcia portretowe cyfrówką trzymaną w trzęsącej się ręce. Nie wiemy, czy pamiątkowe, czy do nekrologu. Mamy się uśmiechać? Wszyscy patrzą na nas. My na nich. Nie wiemy czego się spodziewać. W końcu z budynku wychodzi do nas szef...

...cdn...
wojo40
zgłębiacz wskaźników
zgłębiacz wskaźników
Posty: 46
Rejestracja: 29.12.2013, 19:33
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Legnica

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: wojo40 »

Podłe czasy!
Byle czarny może sobie wymachiwać karabinem przed białym człowiekiem i wydzierać się na niego.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Kolega po łebkach przetłumaczył "konwersację" z filmiku ;)

[Tak po łebkach, ale nie jestem w stanie więcej zrozumieć:]

T: Pan się zatrzyma.
K: Nara
T: Nie, to nie ... Czy ...
K: Nara NO?
T: Przekroczyliście strefę bezpieczęństwa bez zezwolenia. Zgaś motocykl. Nie patrzyliście i ...
K: Tam jechać?
T: Zgaś motocykl!
K: Moto?
T: Skąd jesteście, ile jest motocykli?
T: Ile jest motocykli?
K: Du ju spik inglisz?
T: Nie, nie rozumiem angielskiego.
T: Nie ruszaj się, aż ...
T: Przez tel: On nic nie rozumie, jest biały
T: Ty nie rozumiesz, my nie rozumiemy angielskiego, zostaw telefon/nawigacje, aż nie skończymy z tobą. OK?
K: OK
T: Na koniec tłumaczy jeszcze raz coś o telefonie/nawigacji i o szefie
Awatar użytkownika
Reindeer
wypruwacz wydechów
wypruwacz wydechów
Posty: 1139
Rejestracja: 11.11.2011, 16:48
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Wrocław (czasem Krosno)

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Reindeer »

wojo40 pisze:Podłe czasy!
Byle czarny może sobie wymachiwać karabinem przed białym człowiekiem i wydzierać się na niego.
Jakby było na odwrót to robiłoby Ci to różnicę?
Next22
przycierający rafki
przycierający rafki
Posty: 1224
Rejestracja: 24.08.2009, 15:35
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: POLICHNO

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Next22 »

Reindeer pisze:
wojo40 pisze:Podłe czasy!
Byle czarny może sobie wymachiwać karabinem przed białym człowiekiem i wydzierać się na niego.
Jakby było na odwrót to robiłoby Ci to różnicę?
Bialych to bymy zlinczowali za rasizm :lol:
Wszystko dobre ale Trampek najlepszy :)
Awatar użytkownika
herni74
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1429
Rejestracja: 19.08.2008, 20:11
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Stalowa Wola/Mielec

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: herni74 »

wojo40 pisze:Podłe czasy!
Byle czarny może sobie wymachiwać karabinem przed białym człowiekiem i wydzierać się na niego.

A kim jest ten biały ,ze może czarnemu wymachiwać.....
Awatar użytkownika
Neno
młody podróżnik
młody podróżnik
Posty: 2484
Rejestracja: 15.03.2010, 18:37
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Zambrów

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Neno »

wojo40 pisze:Podłe czasy!
Byle czarny może sobie wymachiwać karabinem przed białym człowiekiem i wydzierać się na niego.
Ręce opadają...


Agata - pisz dalej bo... bo piszesz zaje***!
wojo40
zgłębiacz wskaźników
zgłębiacz wskaźników
Posty: 46
Rejestracja: 29.12.2013, 19:33
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Legnica

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: wojo40 »

Panowie bez napinki, nie próbujcie na siłę zrobić z mojego wpisu rasistowskiej wypowiedzi.
Być może niezręcznie to napisałem, wynika to po części ze świeżych emocji po obejrzeniu filmiku i przeczytaniu tego fragmentu relacji . I to tyle.
Pozdrawiam.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

W sumie to my "wtargnęliśmy" na ich teren. Jak się później okaże, oni bali się nas nie mniej niż my ich...

Wieczorem albo jutro coś skrobnę co było dalej.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 9 - cz. 2 - Chronieni przez wojsko
18 stycznia 2015 - niedziela


Szef wygląda jak mieszanka Forresta Whitakera i Samuela L. Jacksona. Ma na sobie zielony mundur polowy i klasyczne Ray Bany. Ale najważniejsze, że mówi po angielsku. Nie przedstawia się. Wzywa do siebie Neno, jako głównodowodzącego ekipy, i zaczyna go wypytywać o wszystko. Neno nie do końca jest w stanie podołać temu językowemu wyzwaniu, więc jestem wezwana jako ta, która będzie rozmawiać. Ktoś przynosi wodę w butelkach i nam rozdaje. Mamy się wytłumaczyć, co tu robimy i w ogóle. Szef... Chief... wzbudza zaufanie. Relacjonuję dokładnie co, gdzie i jak. Jak wyglądał nasz poprzedni dzień i dlaczego nie dotarliśmy wieczorem. I dlaczego dzisiaj rano droga szła nam w ślimaczym tempie. Bo piach, bo noga Piotrusza... Chief każe sprowadzić lekarza, żeby sprawdził, co z tą nogą. Przesłuchanie trwa dalej. W pewnym momencie następuje zmiana taktyki - mnie przejmuje dwóch żandarmów i zabiera kilkadziesiąt metrów od grupy. Sadzają na jednym z trzech stołków ustawionych w mini krąg. Jeden z żandarmów, jakaś większa szycha, siada po mojej lewej z notatnikiem na kolanach. On zadaje pytania po francusku. Drugi żandarm, mówiący po angielsku, tłumaczy pytania, ja na nie odpowiadam, ten przekłada odpowiedzi na francuski, a pierwszy żandarm je zapisuje w zeszycie.

Padają pytania o wszystko - o datę urodzenia, wyznanie, czy mam dzieci, męża, imiona rodziców, zamieszkanie, gdzie podróżowałam, skąd i jak długo znam ekipę, z którą tu jestem, czym się zajmuję, co tu robimy na motocyklach i takie tam. Nie pokoi ich kilka faktów - co robimy w Mali, jeśli tu jest wojna? (Tu miało być spokojnie, w rejon konfliktowy, w północnym Mali się nie zapuszczamy) Kto nam dał wizę, skoro tu jest wojna? (tu coś pokręciłam w zeznaniach, bo wizę dostaliśmy w Ambasadzie w Berlinie, a ja chyba powiedziałam, że wydała ją nam Ambasada Francji w Warszawie... pomyliło mi się z wizą do Burkina Faso...) Dlaczego nie zawróciliśmy, jak w ostatnich kilku dniach sytuacja w tym regionie stała się niebezpieczna? Czy nikt nie dał nam znać, że właśnie porwano tu jakiegoś francuskiego cywila, a dzień wcześniej zabito kilku żołnierzy z ich posterunku? Że terroryści się tu ostatnio panoszą? (Hmmm... no skąd mogliśmy coś wiedzieć, skoro jesteśmy w podróży? Wieści z Polski nie mogły przyjść, bo tam naprawdę nie informują w mediach co się dzieje na malijskiej prowincji...) Czy na pewno nie jesteśmy szpiegami? Neno był parę miesięcy temu w Iranie - co tam robił? I czemu teraz jest tu? (My po prostu podróżujemy, po różnych krajach, to hobby takie...) Czy jakieś służby rządowe wiedzą, że tu jesteśmy? (W sumie miałam zawiadomić MSZ, że tu wyjeżdżamy, tak w razie W, żeby wiedzieli, że mają tu siódemkę swoich obywateli-podatników, ale jakoś mi to umknęło tuż przed wyjazdem... Pytam, czy mogę napisać SMS do siostry. Dostaję pozwolenie i wysyłam prośbę, zęby zawiadomiła MSZ. Po chwili dostaję SMS, że MSZ ma generalnie gdzieś zgłoszenie, bo nie prowadzą ewidencji osób wyjeżdżających w miejsca zapalne. Heh, dam sobe głowę uciąć, że widziałam na ich stronie internetowej zachętę do zgłaszania właśnie takich wyjazdów... no ale cóż.... Z innych opcji jest jeszcze powiadomienie ambasady Francji w Bamako, że są tu Europejczycy. Ale jak to zrobić? skoro nie znamy francuskiego, a wątpię, zęby tam mówili w innym języku... Żandarmeria mówi, że nas nie puszczą dalej, jeśli nie zawiadomimy jakiejś placówki. Obiecuję, że to zrobię. Zaraz zaraz - czy powiedzieli "puszczą"? Coraz lepiej!) Pytań jest wiele, wątpliwości z ich strony jeszcze więcej. Po zapisaniu sześciu stron zeznań mam się pod nimi podpisać... Ekstra, tam może być napisane cokolwiek! Że jestem terrorystką, że się do tego przyznałam, że nie wiadomo co. Ale nie mogę się nie podpisać. Neno, który dodał dwa zdania do tej historii, wyjaśniając, że on był w tych rejonach w 2012 roku i tłumacząc się z kwestii irańskiej, też się musi podpisać. Atmosfera jest jakby lżejsza. Żandarm, który tłumaczył na angielski wyraża podziw dla tego, ze tu jestem na motocyklu. Chwilę gadamy ot tak, luźno, o moim imieniu, bo przecież jest takie samo jak u Agathy Christie. Tak, to prawda, moi rodzice dali mi tak na imię właśnie "przez nią". I że ona była silna kobietą i ja tez taką jestem, skoro tu przyjechałam na moto. Taaa. Podryw? ;) Dostaję też radę, że w razie czego mam mówić, że jestem praktykującą katoliczka i to może mi ocalić tu skórę. ciekawe...

Równolegle do mojego przesłuchania reszta ekipy jest maglowana przez Chiefa i żołnierzy. Nawet "przypadkiem" pojawia się ktoś mówiący po rosyjsku. Oczywiście jest to kolejny element weryfikacji naszych zeznań - czy jesteśmy Polakami, turystami.

Tymczasem lekarz wsadza nogę Piotrusza w gips i wypisuje na niej dzisiejszą datę. Każe też ściągnąć gips za dwa tygodnie (chyba ;)). Piotrusz narzeka, że stopę ma ułożona pod dziwnym kątem i mu cholernie niewygodnie. W dodatku, z gipsem daleko nie zajedzie, więc powstaje chytry plan ściągnięcia gipsu, jak tylko "będziemy sami". O ile... Poza gipsem, chce Piotruszowi zaaplikować zastrzyk, ale ten się nie zgadza. W sumie się nie dziwię, w strzykawce może być wszystko, o sterylności całego zestawu nie wspominając. Chief nakazuje mi przekonać Piotrusza, że zastrzyk jest konieczny. Udaje mi się tylko ustalić, że to coś przeciwzapalnego, ale jaka jest prawda - kto to wie. Piotrusz niechętnie, ale zgadza się na zastrzyk.

Teraz Chief bierze mnie na rozmowę. Ma mnóstwo wątpliwości. Streszcza aktualną sytuację w okolicy (że zabici żołnierze, że porwanie, że terroryści). Mówi, że spodziewają się ataku ze strony Mauretanii, a my stamtąd właśnie przybywamy. Że nie wie, czy za nami nie stoi żadna większa siła, a my jesteśmy tylko zwiadowcami wysłanymi na przeszpiegi, dla niepoznaki upozorowani na europejskich turystów. Dlaczego nie przyjechaliśmy wczoraj, jak to miało mieć miejsce? (pewnie przez noc coś knuliśmy). Dlaczego nikt nie wie, że tu jesteśmy? (w sensie żadna placówka dyplomatyczna). No i nasze "największe przewinienie", coś, co Chiefowi nie daje spokoju: dlaczego, gdy nas otoczyli przy aresztowaniu, nie przestraszyliśmy się? (Jak to się nie przestraszyliśmy? Każdy był posikany ze strachu, a przynajmniej ja! No i co mieliśmy robić? Uciekać, krzyczeć i płakać? Zwłaszcza, że dostaliśmy informacje, że mundurowych mamy się nie bać...). Wyjaśniam Chiefowi wszystko jeszcze raz. W sumie doskonale rozumiem jego obawy, są bardzo sensowne. I co gorsza, nie bardzo mam argumenty, żeby je zbić. Nie umiem udowodnić, że to co mówię to prawda, że jesteśmy tylko turystami.

Przedstawiciele wojska i policji skrupulatnie przepisują dane z naszych paszportów do swoich zeszytów. W sumie mamy fiszki, ale przy motocyklach (jejku, tam za bramą jest nasze wszystko - przy sobie mamy tylko niektóre dokumenty, cały dobytek jest kilkaset metrów od nas...) - tez są nimi zainteresowani, więc dostaną przy okazji.

Proszę o pozwolenie na pójście do toalety - dostaję je. I uzbrojonego wojskowego do asysty (kulturalnie zostaje za drzwiami ;))

Czas wlecze się niemiłosiernie. Ile już tu siedzimy? Ja to jeszcze mam jakąś "rozrywkę" w tych przesłuchaniach, ale większość grupy naprawdę usycha z nudów pod tym murkiem...

W końcu Chief mówi, że tu jest niebezpiecznie i że teraz priorytetem dla niego jest odstawić nasza grupę w bezpieczne miejsce. Mówimy, jakie są nasze plany, on mówi, gdzie jest bezpiecznie,a gdzie nie. Na pewno nie możemy tu zostać na noc. Musimy się dostać do Didieni To jakieś 200 km stąd. Dostaniemy eskortę. Halo, gdzie jest haczyk? Gość chce osłabić swój graniczny posterunek, dając nam, przed chwilą uznawanych za wrogów, trzy samochody i piętnastu chłopa do obstawy? A może, to wszystko ściema, pozorne stworzenie poczucia zagrożenia, a za ochronę wystawią nam słony rachunek? Znowu milion myśli w głowie.

Plan jest taki. Najpierw tankowanie, potem zakupy, potem ruszamy w drogę. Jest już dość późne popołudnie, ogromny upał. Wychodzimy z jednostki. Tak samo, przez wąską bramkę, pojedynczo, żeby w razie czego łatwiej nas wystrzelać. Mimo wszystko jest jakoś lżej. Opadło sporo stresu. Żeby szybciej dostać się do motocykli, Krzyś przerzuca Piotrusza przez ramię i zaczyna go nieść. Wojski, widząc to podstawia pick-upa do transportu.

Musimy trzymać się wszyscy "w kupie". Na stacji - tankujemy wszyscy razem, nie można się rozchodzić. Dostajemy zgodę na przejście do sklepu sto metrów dalej. Ale obok nas, dziarsko maszerujących przez "środek wioski" jedzie uzbrojony pick-up. Jedne żołnierz z karabinem jest też z nami w sklepie. Ludzie z wioski będący na targu patrzą na nas jak na kosmitów eskortowanych przez kosmitów...

Obrazek

W końcu wsiadamy na motki. Jeden wóz na początku, drugi w środku, trzeci na końcu. Narzucają solidne tempo jazdy. A droga jest czerwona, wściekle się pyli, zasuwamy pod słońce. Nie ma lekko, trzeba grzać przynajmniej 80 km na godzinę. A droga przypomina wielką tarkę. Zawieszenie motocykli dostaje niezły wycisk. Wszystko trzeszczy i jeśli nie pogubimy żadnych śrubek, które się tu samoistnie wykręca od wstrząsów, to będzie super. Piotrusz jedzie w pick-upie, Neno na moto Piotrusza, a jeden z wojskowych na motku Neno.

Pył zakleja wizjer i co chwilę muszę go przecierać, z obu stron, żeby cokolwiek widzieć. Włazi pod powieki powodując łzawienie oczu (a już zaczęłam się przyzwyczajać i łzawienie po przyjeździe w te rejony zaczynało odpuszczać). Świdruje w nosie i gardle, przez co kicham i kaszlę. Każde kaszlnięcie, każde napięcie mięśni brzucha to dla mnie ból... kości ogonowej. Od stłuczenia jej na mauretańskiej granicy minęło już trochę czasu, a ból nie mija. Mam obawy, że coś tam sobie pękłam...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jedziemy dłuższa chwilę, co jakiś czas mijając porozstawiane "w krzakach" uzbrojone wozy z żołnierzami. No nieźle, wcale ich nie widać... dobrze, że skręcając wczoraj na nocleg nie wpadliśmy na taki patrol, bo wtedy mielibyśmy to co dzisiaj rano, tylko po ciemku.... Nagle pada komenda "stop". Nie ma reszty grupy. Wojskowi z pick-upa mówią, że jeden z naszych złapał gumę. Neno chce zawrócić, żeby obadać co i jak. Sam nie może, pick-up musi z nim, ale z drugiej strony Ja, Andrzej i Piotr nie możemy zostać sami. Zostaje więc z nami dwóch żołnierzy z bronią, a pick-up i Neno wracają.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Okazuje się, że rzeczywiście, Krzyś złapał gumę (szyta guma chyba popuściła), ale nie ma czasu do stracenia, trzeba jechać...



Krzyś (trzymając się karabinu) i jego Tenerka jadą więc na pace, aż do najbliższej miejscowości. Tam robimy mały postój - na ochłonięcie, na zjedzenie czegoś i na serwis koła.

Obrazek

Obrazek

Wioska Mourdiah wygląda na spokojną, żyje swoim rytmem, jakby nie było żadnego zagrożenia...

Obrazek

Obrazek

Odstawiamy tenerkę do wulkanizatora.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Znowu jesteśmy nie lada atrakcją dla lokalnej ludności. W sumie się nie dziwię - czerwony pył wyrysował na naszych twarzach przedziwne wzory, jesteśmy brudni, ubrani w dziwne ciuchy, na dziwnych maszynach i w dodatku w zbrojnej obstawie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jesteśmy trochę głodni, więc próbujemy lokalnego grilla. Koza, czy cokolwiek to jest, jest żylaste i niedopieczone.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Powoli nadchodzi wieczór, ściemnia się, a my jesteśmy ledwo w połowie drogi...

Jazda po ciemku jest nie lada wyzwaniem. Pył zasnuwa wszystko, prędkość spada do 30-40 km na godzinę, bo droga jest coraz dorsza, oprócz struktury trytytki ma co jakiś czas głębokie dziury. Jedziemy w parach, bo tak lepiej widać drogę (równolegle jedzie ktoś z mocną i słabą lampą w motku), w sporych odstępach, żeby zminimalizować kurzenie. Nie wiem, jak to wpływa na nasze bezpieczeństwo, ale chyba nienajlepiej - Na przykład ja jestem oddalona od jakiegoś wozu wojskowego o dobre kilkaset metrów. Jadę w parze z Andrzejem, który ma w swoim GSie założonego ksenona. Świeci cudnie, o ile świeci. Coś się psuje i lampa mu gaśnie co chwilę. Żeby ją włączyć Andrzej gasi i dopala moto na nowo. I tak co chwilę. Perspektywa jazdy we dwójkę w siedmiometrowym świetle Kostka jest lekko przerażająca, choć całkiem realna...

Trzydzieści km przed Didieni pojawia się asfalt. I nagle jazda jest jakaś taka dziwna - gładko, nie trzęsie. To zbawienie dla zmęczonych mięśni. Ale kolejne wyzwanie dla głowy i oczu - w asfalcie są dziury, jak w szwajcarskim serze. Jedyna "dobra" rzecz jest taka, że w dziury na asfalcie nawiany jest pomarańczowy piach/pył i pięknie się odcinają na tle czarnej jezdni, więc dokładnie je widać. Ale refleks i tak trzeba mieć, bo znowu tempo jazdy wzrosło.

Dojeżdżamy do budynku żandarmerii na rozdrożu. Tu będziemy spali. Dowódcza grupy eskortującej nas wzywa mnie do siebie. Nie mówi po angielsku, ale chce gadać tylko ze mną. Może dlatego, że jest w stanie wymówić moje imię. Z akcentem na "ga". Brzmi to jak rozkaz, więc rzucam wszystko i idę do niego. Daje mi telefon komórkowy, w słuchawce którego rozbrzmiewa głos Chiefa. Pyta jak jest, czy wszystko w porządku i mówi, jakie są dalsze plany. Wojsko zostanie z nami aż do Bamako, gdzie mamy jeszcze dokładnie 164 km. Przekazuję te wieści grupie, która się lekko krzywi na tę eskortę.

Załatwiamy papierologię (w sumie nasze paszporty i tak są w rękach wojska) i rozstawiamy namioty. Główny żandarm na posterunku coś tam mówi po angielsku, głównie "okejtenkju", ale jest to zawsze "coś. W ogóle trochę nieswojo się czuję z tym, że ci ludzie chcą rozmawiać ze mną, że uważają mnie za szefa naszej ekipy. To muzułmański kraj i naprawdę dziwi mnie takie podejście do kobiety...

W asyście wojska ruszamy "do centrum", żeby coś zjeść. Chłopaków umieszczają na pakach samochodów, mnie, jakby najbardziej mnie chronili, wciskają do szoferki jednego wozu między kierowcę, a uzbrojonego dowódcę grupy.

Kolacja smakuje wyśmienicie - kurczak ze świeżymi warzywami (swoją drogą, pani , która przygotowuje jedzenie ma bardzo ciekawa technikę obierania i krojenia warzyw. Nie widziałam jeszcze kogoś, kto tak sprawnie posługiwałby się nożem!) Obok jest sklep, do którego możemy pójść (generalnie bez eskorty, ale jak ja się tam wybieram, to momentalnie jest przy mnie żołnierz).

Obrazek

Wracamy na posterunek. Dowódca przywołuje mnie znowu do siebie. Ustalamy czas pobudki. Oni: 5:00 rano (chyba ich pogięło!). My: co najmniej siódma, jesteśmy wykończeni. Krakowskim targiem staje na godzinie szóstej. Jeszcze tylko mycie... Hmm, jak to zrobić?Mimo wszystko za dużo tu obcych facetów i za duża cywilizacja, żeby umyć się jak zwykle "pod chmurką" w litrze wody. Testuję więc nowy patent - mycie w namiocie - pakuję tam Krzysiową miskę z wodą i robię niezbędną toaletę. Da się. Ale jest mało wygodnie.

Padam, jak zresztą wszyscy... To był dzień, w którym zdarzyło się wszystko...


Przejechane: 251 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 10 - Korrida w Bamako
19 stycznia 2015 - poniedziałek


Punktualnie o szóstej jest pobudka. Jakoś wybitnie nam się nie spieszy. Chyba wczorajszy dzień daje się nam jeszcze we znaki. Procedury startowe zajmują dłużej niż zwykle i po dwóch godzinach jesteśmy już gotowi do jazdy. Telefon od Chiefa - wbrew wcześniejszym zapowiedziom, wojsko nie odeskortuje nas do Bamako, wracają do Nara, a ja mam zameldować się jak tam dotrzemy. Z jednej strony dobrze, bo znowu będziemy "wolni". Z drugiej - trochę źle, bo trzeba jakoś przetransportować Piotrusza do stolicy Mali. Chwila prawdy. Każdy z nas chyba czeka na "niespodziankę" w postaci rachunku do zapłacenia za obstawę. Ale... nic takiego się nie dzieje. Żołnierze żegnają się z nami, robiąc pamiątkowe fotki. Dowódca wciska mi w rękę kartkę, na której jest numer telefonu do Chiefa. Jak również jego imię, nazwisko i stopień. Lieutenant Colonel. Podpułkownik. No to mamy już kontakt w dwie strony. Chief, zanim wyjechaliśmy, wziął nr telefonu do mnie. Zresztą, żandarm, który tłumaczył na angielski pytania podczas przesłuchania też wziął mój numer. Nawet napisał SMS, że jest "very interested to my friendship" ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przy pomocy szefa posterunku żandarmerii gdzie nocowaliśmy udaje się znaleźć lokalesa, który pojedzie motocyklem do Bamako. A Piotrusz? Może lokalnym autobusem tudzież innym środkiem transportu? Zaraz zaraz - Piotr ma zapasowy kask, takiego orzeszka! Piotrusz decyduje się na podróż jako pasażer Neno, który pojedzie na moto Piotrusza, a lokales na moto Neno.

Ruszamy. Po stu metrach mamy przymusowy postój. W dakarze Piotra jest flak w przednim kole. Akurat dobrze się składa, bo tu jest wulkanizator. Przy okazji załatwi się też temat przedniego koła w motocyklu Neno. A w moim Kostku dokręci pierścień mocujący całą pompę paliwa w baku, bo trochę cieknie mi stamtąd paliwo...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po godzinie możemy jechać. Asfalt jest dziurawy, co stanowi naturalny tor przeszkód. Ale w jeździe po Mali jeszcze jedna rzecz zasłuchuje na uwagę - progi zwalniające. Są bardzo nieprzyjemne - po pierwsze ich nie widać (bardzo rzadko maja namalowane białe znaczki), a po drugie są cholernie wysokie, i jak się nie zwolni do max 30 na godzinę, to można nieźle wylecieć w górę, przy okazji uszkadzając moto.

Obrazek

Kolejna ciekawostka, w sumie już obserwowana, to to, że pojazdem w dowolnym stanie technicznym można przewieźć dowolny towar, żywy lub nie. Nie ma pojęcia "standard bezpieczeństwa", "dopuszczalna ładowność", "maksymalna ilość miejsc". Może i dobrze, że są te progi zwalniające, to nie szaleją na drogach, bo byłyby nagłówki w gazetach w stylu "w wypadku dziewięcioosobowego busa zginęło trzydzieści osób, cztery kozy i piętnaście kur, a przewożone trzy skutery zostały doszczętnie zniszczone"...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wbijamy się na pierwszy w Mali szlaban żandarmerii. Mundurowi każą nam zjechać na pobocze. Nie bardzo chcą nas puścić dalej. Biorą fiszki i dzwonią do jakiegoś szefa. Mamy przymusową chwilę wolnego, więc buszujemy po targu, który jest po drugiej stronie drogi, przy szlabanie (tu zatrzymują się wszelakie pojazdy, więc punkty handlowo-usługowe mają rację bytu). Mają tu fantastyczne orzechy, więc się nimi raczymy. Próbujemy też muffinek lub czegoś co tak wygląda. Strasznie zapychają.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W końcu dostajemy zielone światło na przejazd. Dziurawymi drogami, przejeżdżając przez zakorkowane wioski zmierzamy do Bamako.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

A w stolicy Mali... oj, jest jazda. Chwilę czasu minęło odkąd ostatni raz jeździliśmy w ruchu miejski, a ten jest tu dość... osobliwy. W dodatku jest mega gorąco. Ale dajemy radę. Trzeba poczuć płynność tego ruchu i wtedy jest dobrze.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do hostelu "The Sleeping Camel". Czas na regenerację. Piwo. WiFi. Prysznic. W takiej kolejności. Mamy mało czasu, więc rezygnujemy z jedzenia. Piotrusz zostanie tutaj, poczeka, aż zatoczymy pętlę po Mali i Burkina Faso. Zgarniemy go wracając - wypoczętego i zregenerowanego. Noga powinna do tego czasu wydobrzeć. Trzeba się tylko pozbyć tego cholernego gipsu.

Obrazek

Obrazek

Czas nagli, więc się zbieramy. Ale, niestety, nie tak szybko. W dakarze Piotrka znowu puściła śruba mocująca stelaż lewego kufra i trzeba zrobić serwis. Przy okazji napotykamy Niemca, podróżującego na F650GS, który mówi, że w razie czego ma wszystkie części do tego moto ;) W takim razie, skoro i tak jeszcze chwilę tu zostajemy, jest czas na jedzenie, i na wizytę w kantorze, którą w imieniu wszystkich załatwiają Neno i Andrzej. A ja melduję Chiefowi, że jesteśmy bezpieczni w Bamako.

Obrazek

Obrazek

W końcu wszystkie tematy są załatwione i wreszcie ruszamy. Czas najwyższy, jest późne popołudnie. Przebijamy się przez miasto i wzmożony ruch. Są wyzwania. Zwłaszcza skręty w lewo na rondach są ciekawe. Ciężko jest się utrzymać całą grupą, więc tworzą się mniejsze grupki. W pewnym momencie ulice są zalane spłoszonym, biegnącym pod prąd stadem bydła. Lokalesi są zdziwieni, więc to chyba nie jest normalny widok na ulicach stolicy kraju. Bydło jest średnio przewidywalne, trzeba zachować ostrożność. Gdy tylko robi się luźniej, grupka przednia, w której jestem, postanawia poczekać na maruderów, którzy zamykają tyły, tj. Małyszka i Krzysia. Wypatrujemy ich, gdy podjeżdża do nas na skuterku lokales w jaskrawym wdzianku i z przejęciem przekazuje informację... że byk, że moto, że jeden z naszych, że wypadek... No pięknie - co tym razem wykombinował Malyszek? Tak, tak, tylko jemu mogło się tu coś przydarzyć - wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że to musi być on. OK, widać dwa motocykle na horyzoncie. Pokazujemy je lokalesowi, a ten wzdycha z ulgą i odjeżdża. Krzyś i Hubert stają koło nas. Krzyś nie może słowa powiedzieć, bo pęka ze śmiechu. Jest w stanie wydusić tylko "patataj, patataj, patataj, hop, dup". Bo mniej więcej tak wyglądało całe zajście, dramatycznie zrelacjonowane przez odblaskowego lokalesa:



Za to Małyszek na dalszą podróż ma traumę - staje natychmiast, gdy tylko widzi krowę...

Jedziemy dalej. Droga jakoś mija, znowu jest luźniej, a uwagę zajmują głównie progi zwalniające. Po kilka w każdej wiosce. Przyglądam się lokalnym billboardom - pojawiają się pierwsze dotyczące wirusa ebola. Po lewej stronie mają komiksowe postacie myjące ręce, a po prawej przekreśloną, dużą, czarną rękę i napis "zatrzymajmy wirusa ebola". Są też inne billboardy, dotyczące SIDA (czyli AIDS), molestowania, jak i te klasyczne, polityczne.

Powoli szukamy miejsca na nocleg, bo zrobiło się w międzyczasie ciemno. Pech chce, że albo na poboczu są krzaki, przez które nawet się nie da przejechać, albo właśnie trwa ich wypalanie, więc jest ogień i dym. Jedna opcja gorsza od drugiej. W końcu udaje się znaleźć odpowiednie miejsce - rozkładamy się pod baobabem, trzeba tylko uważać na cierniste krzaki dookoła.

Można zacząć wieczór. Względnie beztroski, bo tu bezpiecznie. Podobno. Jest eliksir z rotopaxa, muzyczka z telefonu Krzysia (konkurs - kto zgadnie jakie piosenki? ;) do wygrania naklejka wyprawy ;)) i długie Polaków rozmowy. Andrzej, po kursie zbliżonym do kantorowego, wydaje każdemu odpowiednio odliczona kwotę lokalnej waluty, którą zanabył w kantorze. Krzyś robi serwis swojej tenerki - zniwelowanie luzu w główce ramy. Ja robię pranie. Kolor wody jest nie do opisania... taka jest brudna... dopiero trzecie płukanie wygląda obiecująco. Wczorajsza jazda w pyle zdecydowanie odbiła się na czystości... wszystkiego...

Czas nieubłaganie mija, przydział eliksiru się kończy i czas najwyższy położyć się spać. Jedni mają mniejsze problemy ze znalezieniem swojego namiotu, inni większe, ale znowu za powodzenie logowania do namiotów odpowiada Krzyś. Jak zwykle ogarnia temat bez zarzutu.


Przejechane: 279 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Beduin
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 376
Rejestracja: 11.01.2012, 16:37
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Poznań
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Beduin »

Czad! Czekałem na opis tego etapu wyprawy. Trochę w takiej dziwnej nerwowości. Bo z jednej strony wiedziałem, że wszystko się dobrze skończyło, bo przecież piszesz tę relację, z drugiej strony COŚ się jednak wydarzyło... I chyba stąd te emocje :thumbsup: Ponieważ wszystko dobrze się skończyło, to przyznam, że zazdroszczę tych przeżyć. :resp:
Zastanawia mnie tylko, jak to jest, że Ty jesteś tak umorusana tym pyłem? Twoje moto ciuchy wyróżniają się na tle pozostałych... Pył do babeczek lgnie bardziej? :cool:

Obrazek
Pozdrawiam
Beduin

"...ponieważ droga jest celem..."

www.thebeduins.pl/
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Tylko ja miałam moto bez jakiejkolwiek owiewki ;) stąd różnica. Wszyscy inni mieli jakąś szybę albo cuś ;)
Tzn. Neno jescze nie miał owiewki ale na jego moto jechał na tym odcinku żołnierz, więc Neno się nie ubrudził ;)
Awatar użytkownika
wojtekk
oktany w żyłach
oktany w żyłach
Posty: 5549
Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: wojtekk »

Ciekaw jestem tych żołnierzy i ochrony. Przed czym/kim chronili?
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Przed dżihadystami. Podobno.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 11 - Na końcu świata
20 stycznia 2015 - wtorek


Krzyś zalogował wszystkich do namiotów dzień wcześniej i dzisiaj wszystkim robi pobudkę. Można na niego liczyć w tej kwestii. Procedury startowe idą sprawnie i ruszamy tuż przed ósmą rano.

Obrazek

Wreszcie możemy poznać prawdziwe Mali. Ludzie są uśmiechnięci, radośni, machają gdy przejeżdżamy. Dzieci najpierw z ciekawością wybiegają w kierunku drogi, potem, gdy już nas zobaczą uciekają gdzie pieprz rośnie i ukradkiem podglądają z bezpiecznych lokalizacji. Kobiety są ubrane w piękne stroje, dla nich codzienne, dla mnie wyglądające jak odświętne, kolorowe, zdobione... Mają charakterystyczną posągową postawę, chodzą prosto, nie garbią się, biust, zazwyczaj obfity, do przodu, zaokrąglone brzuszki - też do przodu i zaokrąglone tyłki - jeszcze bardziej eksponowane przez pogłębioną lordozę. Gdy schylają się, nie zaokrąglają pleców. No i noszą niestworzone rzeczy na głowach. Nie wiem jak można utrzymać na głowie pełne wiadro wody, na plecach mieć przywiązane dziecko, drugie uczepione gdzieś ręki i jeszcze spacerować konwersując z druga taką samą... niepojęte...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Stajemy na stacji benzynowej. Jest dość ciekawa, bo to klasyczna pompa zasilana siłą ludzkich mięśni. Tankowanie trwa więc dłuższą chwilę, przy czym okazuje się, że niektóre baki nagle powiększyły swoja pojemność. Do transalpa wchodzi ponad 22 litry paliwa...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jazda z jednej strony relaksuje, z drugiej mocno absorbuje. Tyle się dzieje dookoła, trzeba uważać. No i te progi zwalniające... Przed jednym zagapiam się na namalowane na (chyba) szkolnym murze znaki drogowe wraz z podpisami (w sumie fajny sposób na edukowanie społeczeństwa) i gdy go zauważam to jest hamowanie awaryjne, które kończy się jazdą bokiem, bo tylne koło wyjeżdża na prawo. Udaje się wyprowadzić motocykl i w miarę bezboleśnie przejechać przez próg.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jazda mija od tankowania do tankowania. Nie wyciągnęłam lekcji sprzed kilku dni. Zakręcając kraniki zbiornika na paliwo znowu parzę sobie tę samą dłoń. Nosz... Może się kiedyś nauczę...
Pora jest taka, że przydałoby się coś zjeść. Znajdujemy miejscówkę, która wydaje się być restauracją (jest witrynka, w której na ruszcie kręcą się niewielkie kurczaki i napis restaurant). W środku siedzi jakiś lokales i coś je. Zamawiamy to samo. I jeszcze jakieś kurczaki. I zimne napoje. Tzn. bierzemy je sobie z przenośnej lodówki, która się gdzieś pojawia. Już w sumie nie przeraża nas jedzenie z lokalnych talerzy lokalnymi sztućcami. Ale ręce obowiązkowo myjemy w restauracyjnej stacji higienicznej złożonej z czajniczka z wodą na misce z dużym sitkiem (żeby nie wpadł do niej) i kostki mydła. Takie same czajniczki bierze się zresztą ze sobą do toalety, żeby móc "spuścić wodę" i się umyć ;)

Obrazek

Obrazek

Kończymy jedzenie i pojawia się spory tłum. Okazuje się, że knajpka stoi przy przystanku autobusowym i własnie takowy przyjechał. Ludzie wlali się do restauracji, a placyk przed nią zamienił się w targowisko, bo ludzie to okazja do zrobienia interesu. W ogólnym zamieszaniu młodocianemu pracownikowi restauracji trzeba pomóc w matematyce, żeby rozliczyć nasze posiłki. Ja biorę czajniczek i zmykam do toalety, gdzie zupełnie przypadkiem wpycham się do kolejki przed dwóch młodzieńców.

Obrazek

Obok restauracji jest punkt ksero - można zrobić kopie fiszek czy innych dokumentów. Cena przyzwoita, więc robię 20 sztuk fiszek, a Neno jakieś papiery celne. Możemy jechać. Droga mija bez wydarzeń godnych odnotowania. Ot, jedzie się.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Krajobraz znowu się zmienia. Pojawiają się jakieś zakręty na drodze, skałki, góry... Jest pięknie!

W Sevare robimy ostatni postój na stacji. Tankujemy, zaopatrujemy się w podstawowe artykuły. Najbardziej podstawowe jest... piwo! Każdy wypija duszkiem jedno, bo upał męczy niemiłosiernie, i bierze kilka na zapas. Do tego jakieś chlebki i woda, tego nigdy za wiele. Od lokalnych sprzedawców pamiątek Piotr kupuje jakieś gadżety. Mnie chcą wcisnąć jakiś dywanik... nie, dziękuję.

Jedziemy do Bandiagary. Podobno miał tu być off, ale jest normalny asfalcik. W Bandiagarze czeka na nas komitet powitalny - Boubacar (Buba) i Djigibombo (Dżigi-Dżigi) na swoim skuterku. Będą naszymi przewodnikami w miejscu do którego zmierzamy. A właśnie, gdzie jedziemy? To pytanie nieśmiało zadaje grupie Neno. Ja wiem, ale generalnie jest jakby cisza zamiast odpowiedzi.
Jedziemy do Kraju Dogonów. Do ludzi, którzy, choć uważani za prymitywne plemię, mają ogromną wiedzę kosmologiczną, zwłaszcza o Syriuszu, z którego wg. niektórych nawet pochodzą. Zobaczymy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nasi przewodnicy prowadzą nas bocznymi drogami. Co jakiś czas widać, że droga schodzi w dół, przecinając dno wyschniętej teraz rzeki. Każdy taki "rów" jest wybrukowany i... świetnie się na nich skacze! Zjazd, odkręcenie manetki na podjeździe i wyskok. Fajna zabawa ;) Jest też pierwsza duża atrakcja. Naprawdę duża. Piękny baobab, przy który obowiązkowo zatrzymujemy się na fotki. Szkoda, że już słońce powoli zachodzi...

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do wioski Djigibombo. To miejsce na końcu świata, gdzie ostatni biały turysta był chyba trzy lata temu. Wparkowujemy motocykle na podwórko naszego "hostelu". Dzieciaki przyglądają się nam z zaciekawieniem, niektóre, te mniejsze są z jednej strony zaniepokojone przybyszami, z drugiej zaciekawione...

Można się rozpakować, wypić zasłużone piwo... choć kolejność chyba jest odwrotna, albo czynności wykonywane są równolegle ;)

Dziś noc spędzimy pod gołym niebem. Lokujemy się więc na dachu/tarasie, ale potem okazuje się, że po drabinie można wyjść jeszcze wyżej, na sama górę. Tam tez przenosi się większość grupy. Krzyś i Hubert zostają "piętro niżej". Ustalamy kolejkę do prysznica. Prysznic oczywiście polega na tym, że bierze się wiaderko wody i wchodzi do niewielkiego pomieszczenie bez drzwi i bez dachu. Oczywiście szybko okazuje się, że z "dachu" dobrze widać prawie całe prysznicowe pomieszczenie. Nie wiem czemu, gdy biorę prysznic odżywają wspomnienia z przedszkola, gdzie największą zabawą dla chłopaków, było podglądanie dziewczynek w ubikacji... tu też spokojnie prysznica wziąć nie mogę, bo słyszę jakieś głupie komentarze "z góry". Ale przynajmniej nie muszę korzystać w własnej latarki - oświetlenie mam zagwarantowane ;)

Na kolację dla odmiany jemy ryż z sosem i kurczakiem :) to i tak dużo. Region jest biedny, kurczaki drogie, więc to naprawdę jest uczta. Dodatkowo zakrapiana eliksirem z rotopaxa, który bardzo smakuje naszym gospodarzom. Miło gaworzymy o wszystkim i o niczym. Buba i Dżigi-Dżigi mówią mi, że imię Agata jest dla nich trudne do zapamiętania. Dlatego nadają mi dogońskie imię. Najpierw (zapiszę oba fonetycznie, bo nie wiem jaka jest pisownia) "jajibe" (nie wiem czemu, ale mam skojarzenie z "ja j*bię", więc średnio pozytywne ;)) a potem "molibemo" (to kojarzy mi się z molibdenem ;)). Nie mam pojęcia co oznaczają.

Czas na spanie. W nocy budzę się koło drugiej. Przez chwilę robię notatki na moim transformersie, a potem chwilę leżę i patrzę w gwiazdy. W ciągu kilku minut widzę cztery, które spadają. Cztery razy powtarzam to samo życzenie... może się spełni... Widziałam raz naprawdę pięknie niebo. W Maroku. Nad Saharą. Tu jest jeszcze piękniejsze. dookoła nieprzenikniona ciemność, żadnych świateł wygenerowanych przez człowieka. Tylko gwiazdy... Stars shining brigh above you...


(a niech będzie takie wykonanie... ;))

Przejechane: 590 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 12 - Kraj Ludzi Syriusza
21 stycznia 2015 - środa


Słońce wschodzi leniwie nad dogońska wioską. Teraz dobrze widać jak to wszystko wygląda. Z jednej strony po horyzont domki, z drugiej strony typowy dla regionu krajobraz. Powoli zaczynamy procedury startowe, które dość leniwie idą w tym magicznym miejscu. Również dlatego, ze wczoraj skończył się eliksir z Rotopaxa... Ciekawe kto to wszystko wypił...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Śniadanie czeka na nas gdy schodzimy z dachów. W menu są placki z miletu smażone na głębokim oleju z dżemem z mango, kawa z mlekiem (skondensowanym) i cukrem (rarytas!).

Obrazek

Po śniadaniu ustalamy co robimy. W czasie dyskusji przypadkowo wywołujemy zamieszki wśród dzieci - Andrzej wyciągnął z bagażu wafle ryżowe i zaczął rozdawać... Zamieszanie jest niemałe. Plan gry jest następujący: najpierw zwiedzamy wioskę, potem jedziemy na trekking, a potem na nocleg do innej wioski, jeszcze bardziej "na końcu świata" (konkretnie do Ende - nazwa mówi sama za siebie...). W międzyczasie zlecamy zakup orzeszków koli, które będą przydatne przy zjednywaniu sobie starszyzny wiosek, przez które będziemy wędrować.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Idziemy w głąb Djigibombo. Lepianki z gliny, kobiety pracujące przy ubijaniu miletu na mąkę, mężczyźni pykający fajki i dzieci, pragnące kontaktu z drugim człowiekiem i łapiące nas za wszystkie ręce... Emocje i widoki, które ciężko opisać. I jeszcze widok kranu z wodą, zamkniętego na kłódkę. Człowiek sobie uświadamia jak jest cenne może być coś, co u nas jest powszechnie dostępne...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Lekko zmęczeni przedpołudniowym upałem wracamy do naszego hostelu. Orzeszki koli też dotarły. Próbuję - dostaję ślinotoku i cierpnie mi buzia. OK,co kto lubi.

Obrazek

Obrazek

Pakujemy bagaże na motocykle i ruszamy na wycieczkę. Malowniczymi dróżkami jedziemy po płaskowyżu, a potem serpentynami zjeżdżamy do podnóża skalnego uskoku. Pięknie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Skręcamy w boczną dróżkę i kierujemy się do małej wioseczki. Gdy przez nią przejeżdżamy, niechcący przerywamy lekcje w lokalnej szkole - dzieciaki widząc motocykle po prostu z niej wybiegają. My korzystamy z okazji i zwiedzamy szkołę. Przy okazji uczymy się, jak korzystać z toalety, jak myć ręce i... jak wygląda świat (i Polska). Niezapomniane przeżycie. Andrzej ponownie wywołuje zamieszki - wyciąga paczkę ciastek i banda dzieciaków rzuca wszystko i pędzi w jego kierunku. ciastka musiały być rzucone w tłum, bo inaczej Andrzej zostałby stratowany przez tłum dzieci ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jedziemy jeszcze parę kilometrów dalej, tam zostawiamy motocykle i cały dobytek, przebieramy się i idziemy na kilkukilometrową wycieczkę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Najpierw poznajemy jak wygląda życie w wiosce na dole. Płynie spokojnie i zwyczajnie. Tkacze, rolnicy, pasterze... Kobiety ubijające milet, dzieciaki szwendające się wszędzie, ludzie pracujący przy wyrobie cegieł z błotnej masy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Potem pniemy się w górę, do kolejnej wioski. Jest tam wielki baobab, pod któreym jest krag, podzielony na 8 części. Każda jest przeznaczona dla jednej rodziny. Buba opowiada nam o Dogonach, skąd się wzięli i jak założyli tu wioskę, o krokodylach, które są święte, bo wskazały ludziom źródło wody. Przychodzą lokalesi, również dzieci. Starszyzna dostaje po orzeszku - bardzo za nie dziękują, jakby to był największy skarb. Dzieci grzecznie czekają aż dostaną ciastka czy pomarańcze. Nie ma przepychanek, każde czeka na swoją kolej...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W wiosce życie płynie sobie spokojnie, każdy zajmuje się swoimi sprawami. Próbuję zgłębić zasady lokalnej gry w przerzucanie kamyczków z dołka do dołka, ale że nie jestem fanem takich gier, to przychodzi mi to dość opornie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Andrzej jest bohaterem kolejnego zamieszania - w kuźni siada na jakimś miejscu, które jak się okazuje bezcześci. Co prawda ma teraz święty tyłek, ale starszyzna radzi, jak to naprawić, a my czekamy... Potem dowiadujemy się, że musimy zasponsorować kurczaka, którego rytualne zarżnięcie oczyści kuźnię. Ech...

Obrazek

Obrazek

Dzieciaki doprowadzają nas kawałek za wioskę, po czym zostawiają i wracają do siebie. My kontynuujemy wędrówkę i powoli schodzimy z płaskowyżu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Do motocykli mamy jeszcze spory kawałek, a końca nam się zapasy wody. Jednak jesteśmy mało odporni na takie warunki. W sumie widzimy jakieś bajorko, ale po pierwsze woda jest brunatna, a po drugie strzeżona przez krokodyle... jakoś wytrzymamy do wioski ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dochodzimy do motocykli. Wszystko nienaruszone. Co ciekawe, na jednym, z motocykli została pusta plastikowa butelka. Obiekt pożądania lokalnych dzieci, które wykorzystują butelki do przechowywania wody czy soków. Ale jest nietknięta, bo leży na jednym z naszych motocykli, więc jest "naszą" własnością. A tam nikt ręki po cudze nie wyciągnie. Dopiero gdy ktoś od nas wziął tę butelkę w rękę i wyciągnął w kierunku dzieci, te zaczęły się między sobą przepychać, żeby ją dostać...

Idziemy na zasłużony obiad. Tym razem dostajemy dwie potrawy główna to makaron z jakiś sosem warzywnym. Druga to przysmak dla koneserów - najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek jadłam. Pulpa z miletu z sosem z baobabu - szary gniot z zielonym glutem. Wygląda jak smarki, smakuje jeszcze gorzej. Bleeee... Nie wszyscy spróbowali. A Neno podobno podczas swojej poprzedniej wizyty w tych okolicach musiał z grzeczności wsunąć pół kichy tego czegoś...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po lunchu odpoczywamy na przyniesionych specjalnie dla nas materacach. Chwila nicnierobienia jest bardzo przyjemna, choć mnie jak zwykle trochę nosi. Idę na zwiad po wiosce i udaje mi się znaleźć kilka fajnych pamiątek. Wstępnie pytam o cenę i mówię, że wrócę później. Trzeba będzie trochę ponegocjować.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Czas na nas. Dobijam jeszcze targu w sprawie pamiątek, Krzyś kupuje strój dogoński, również twardo negocjując i po chwili jesteśmy gotowi, zęby jechać do Ende. No, prawie - spuszczamy trochę powietrze z kół, bo przejazd ma być wyjątkowo piaszczysty.

Jedziemy. Jestem królem piasków. No może księżniczką. Czort-księżniczką ;) Łykam piaski jakbym zawsze po nich jeździła. Efekt jest taki, że po jakimś czasie muszę czekać na grupę, bo za bardzo do przodu wyrwałam. Co prawda chyba flak w kole jest jakby większy, ale co tam, jest pięknie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do Ende, robiąc niemałe zamieszanie wśród lokalnej ludności. Hostel, gdzie się zatrzymujemy jest naprawdę wypasiony jak na afrykańskie warunki - prysznice, kibelki, umywalki.... I standardowo wybieramy spanie na dachu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Postanawiam umyć camelbaka, bo tam chyba pierwotne kultury wynalazły już koło - nie pamiętam kiedy myłam go ostatnio i aż dziwne, ze nie mam z tego powodu żadnych problemów żołądkowych.

Na kolację dostajemy kuskus. Chłopaki zamawiają jakieś polepszacze humoru z lokalnych plantacji, ale towar okazuje się "not too good" i chyba wujek Buby przychodzi z ratunkiem i swoim "stafem". Podobno lepszy ;)

Okazuje się, że Kostek jednak ma flaka - jutro trzeba będzie mu zrobić serwis.

Zostawiam chłopaków z ich zabawkami, a ja idę spać. Na materac w hotelu miliongwiazdkowym w krainie ludzi pochodzących z Syriusza...

Przejechane: 17 km ;)

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 13 - Drugi dogoński trekking
22 stycznia 2015 - czwartek


W nocy bardzo mocno wieje. Drobne ziarenka piasku wciskają się wszędzie. To mnie budzi - i dobrze, bo trzeba pochować elektronikę, która jest na wierzchu... tablet, aparat fotograficzny, power bank, telefon, kable... Przeciągam materac pod przeciwległy "murek", bo tam mniej zawiewa (a przynajmniej tak mi się wydaje) i ponownie kładę się spać.

Rano niespiesznie wstajemy na śniadanie. Dla odmiany - placki z miletu z dżemem. Ale że jest go mało, trzeba sięgnąć do własnych zapasów - Andrzej przynosi jakąś konfiturkę, która tu z nim przyjechała.

Obrazek

Kostek jednam ma flaka w przednim kole, więc w porze śniadaniowej próbujemy dogadać jakiś serwis, ale, jak to tutaj bywa, nigdzie nikomu z niczym się nie spieszy. W sumie racja, są wakacje, a my dzisiaj znowu więcej kilometrów zrobimy na nogach niż motocyklami. W końcu pojawia się lokalny magik z odpowiednim sprzętem i naprawia dętkę. Jest w niej mała dziurka. Pewnie wczoraj, podczas jazdy po piachu na zmniejszonym ciśnieniu wpakowałam się na jakiś kamień, co w sumie trudne nie było.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Posileni, czekając na rozwój wydarzeń, kupujemy lokalne wyroby na pamiątki. Ostro negocjujemy hurtowy zakup dogońskich czapek i innych pierdółek - ozdóbek, biżuterii, czy pięknie zdobionych dogońskich mieczy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Moja poparzona ręka nie ma się najlepiej - spod bąbla wyszło różowe mięsko, a wszechobecny "brud" chyba gojeniu ran nie służy...

OK. Kostek zrobiony, wszyscy względnie zebrani i gotowi do jazdy - wsiadamy na nasze rumaki i jedziemy na kolejny trekking.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Znowu nabijamy kilometry pieszo. Wspinamy się ukrytą ścieżką w głąb skał. Jest ciepło, męczymy się dość łatwo. A tymczasem lokalna grupa kobiet z wiaderkami na głowach pokonuje tę trasę lekko i sprawnie, najpierw nas wyprzedzając, a potem zostawiając daleko w tyle. Taaa...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Docieramy na szczyt, gdzie rozciąga się płaskowyż.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jeszcze chwila i jesteśmy w kolejnej dogońskiej wiosce "w środku niczego". Zwiedzamy ją, apotem robimy przerwę na fotki w najwyższym jej punkcie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Uwagę wszystkich przyciąga pracująca przed jedną z chat dziewczyna. Bardzo ładna.

Obrazek

Obrazek

Jest misja - dotrzeć do niej! :) Gdy jesteśmy obok chaty jej maka (?) częstuje nas orzeszkami ziemnymi. Pyszne, świeże, niesolone. Mmmm... Pytamy, czy możemy wejść na podwórko. Możemy. Wchodzimy. Chłopaki proszą o możliwość zrobienia sobie zdjęć z dziewczyną. Jest zgoda, ale... nie w tym "roboczym" stroju - musi się przebrać. Trwa to krótką chwilę i... aparaty idą w ruch. Fotkę robi sobie każdy. Ja też, a co!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Strój dziewczyny jest uroczy - ma piękne kolory, które mnie urzekają no i jest tamtejszy - autentyczny i tradycyjny (i nieważne, że wzór przedstawia motyw bożonarodzeniowy ;) a jesteśmy w muzułmańskim kraju!). Pytam, czy mogę taki przymierzyć - mogę - ten sam. Jest lekko spocony pod pachami, ale w ogóle się tym nie przejmuję ;) Zakładam go na siebie - nie leży idealnie, bo jednak mam zupełnie inną budowę niż typowa kobieta stamtąd, ale i tak mi się podoba. Jeszcze tylko zawiązanie tego czegoś na głowie i tadam!



Obrazek

Obrazek

A może by go kupić? Pytam o cenę, zbijam i negocjuję. W końcu dochodzimy do kwoty, którą mogę zapłacić za taka pamiątkę. Strój ląduje u Buby w plecaku, pieniążki u matki dziewczyny i wszyscy są zadowoleni.

Idziemy, bo czas nagli, a przed nami jeszcze kawał drogi.

W głębi wioski zatrzymujemy się jeszcze w jednym miejscu. Zjadamy zakupioną przez Bubę papaję (oczywiście nie dziwi mnie to, że tu smakuje inaczej niż te papaje dostępne w Polsce) i podziwiamy figurki robione z brązu przez lokalnego rzemieślnika. Ktoś tam nawet kupuje - są naprawdę ładne, ale ciut za duże, żeby je zabrać do motocyklowego bagażu... niestety...

Obrazek

Resztkami papai dzielimy się z wielkim żółwiem i rozpoczynamy zejście.

Obrazek

Obrazek

Najpierw są tylko skały, ale potem robi się zielono - trafiamy na plantację, głównie cebuli, ale też innych warzyw. Pracują tu głównie dzieci - noszą wodę z pobliskiej rzeczki i podlewają uprawy. Te mniejsze zajmują się zabawą.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Docieramy do motocykli i wracamy do wioski. Ponieważ jazda znowu mi "wchodzi" jadę pierwsza i na nikogo nie czekam. Wracam po śladzie z GPS - niby droga jest prosta, ale ma sporo odnóg, zwłaszcza w wioskach i nie chciałabym się zgubić :) Nagle ślad mi się urywa... no tak... w tamtą stronę włączyłam nawigację sporo za wioską... Kluczę więc między identycznie wyglądającymi glinianymi domkami, aż w końcu docieram do naszego hostelu. Zanim ruszymy w dalszą drogę chcę wziąć jeszcze prysznic. Gdy spod niego wychodzę, do hostelu docierają ostatni maruderzy z grupy... no to ich odsadziłam...

Granicę z Burkina Faso zamykają o 18. I w zasadzie nie mamy szans zdążyć. Zwłaszcza, że Neno złapał gumę i trzeba wymienić dętkę. Więc ustalamy, że zostajemy tu jeszcze na kolejną noc i dopiero rankiem ruszamy w dalszą drogę. Zjadamy obiad - spaghetti z sosem, a potem kupujemy kolejne pamiątki. Ja za mieszankę walutową (lokalne, eurocenty i złotówki) kupuję słonia do mojej kolekcji, szal i masło do masażu, a w prezencie dostaję bransoletkę :)

Krzyś znowu zabiera się za czynności serwisowe w swojej tenerce - trzeba naprawić jakieś śrubki, które się pokrzywiły przy transporcie na wojskowym pickupie i znaleźć prąd w jednym z gniazdek zapalniczki. A reszta tymczasem idzie zwiedzać wioskę - Buba prowadzi nas do swojego domu i opowiada swoją historię. Potem jeszcze chwilę się włóczymy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jak wracamy, to Krysiu oznajmia, że znalazł prąd w gniazdku usb - wystarczyło przekręcić kluczyk ;)

Obrazek

Wieczór spędzamy przy herbatce, bo jakoś wszystkie inne zapasy się pokończyły, a lokales, który pojechał do sklepu, chyba zaginął na placu boju bo od kilku godzin go nie ma.

SMSowo korespondujemy z Piotruszem, ustalając co i jak. Wiadomość od niego nie jest dobra "Jest źle, złamanie kości i zerwanie więzadła, konieczna operacja." Rozważamy miliony scenariuszy, ale jedno jest pewne - Piotrusz musi pilnie wracać do Polski. A co z jego motocyklem? Wszystkie motki musza razem wjechać do Maroka...

Pojawia się zaginiony kierowca z jakimiś napojami chłodzącymi, ale w zasadzie raraz wszyscy zwijają się spać. Nastroje jakieś takie pochmurne...


Przejechane: 14 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie

Post autor: Doodek »

Dzień 14 - Przez Wagadugu
23 stycznia 2015 - piątek


Plan był prosty. Pobudka o 5, wyjazd o 6. Ale życie weryfikuje plany. Gdy dzwoni budzik każdy wrzuca drzemkę. I tak tezy razy. I tak jest ciemno, więc nie ma co się spinać. W końcu świta, więc się zbieramy. Śniadanie jest full wypas - jajka sadzone i chleb. Ale nie ma talerzy ani sztućców. Krzyś się upomina, to dostaje tylko on, inni nie ;)

Pakujemy bagaże na motocykle i piaskami śmigamy do główniejszej drogi. Raz udaje mi się utknąć w jednej koleinie za Hubertem, więc jak tylko nadarza się okazja - zmieniam koleinę i łykam kolejne pisakowe kilometry. Na rozdrożu, "przy stacji benzynowej", czekam na resztę robiąc fotki. Okazuje się, że kilka osób po drodze miało przygody w postaci gleb - zdarza się :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Hubert tankuje paliwko z bańki, wszyscy też dopompowujemy koła, bo teraz będzie już twardziej. nawet może być asfalt :)

Obrazek

Ruszamy uroczą drogą, znowu poprzecinaną "rowkami", na których można fajnie wyskakiwać. Widzę w lusterku, że Andrzej też podłapał tą zabawę ;)

Zaczynają się szutry. Szybkie szutry. Jedziemy parami, żeby ograniczyć kurzenie. Jadę w parze z Hubertem. I nie ejst to łatwe. To, że wyskakują przed niego byki, to już wiemy, ale wyskakują też osły, kozy, owce, drób a nawet dzieci....

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy na posterunek celny i... mamy problem. Nie mamy dokumentu, którego nazwy nie wypowiadamy, bo wtedy się zorientują, że jednak wiemy o co chodzi. Więc ustalamy, że nie mamy "wizy dla motocykli". Musimy poczekać w budynku - w sumie dobrze - w miarę chłodno, jest na czym usiąść/uciąć drzemkę i jest telewizor :)

Obrazek

I plakaty dotyczące profilaktyki Eboli.

Obrazek

Obrazek

Tymczasem Neno i szef posterunku na skuterku jadą do innego biura, o wyższym statusie, żeby ustalić "co z nami zrobić".

Obrazek

Czas leniwie mija, wręcz namacalnie czuć tracone godziny... Żeby się nie nudzić, to bawimy się w ćwiczenie zmiany pozycji na GSie. Gdy Andrzej dla zabawy wydaje z siebie odgłos "brum brum" stojący obok osioł zaczyna rżeć, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszał... może i tak jest...

Wraca Neno i szef posterunku - sytuacja opanowana. Jak się tylko dowiedzieli co nas spotkało w Nara i że przez to nie mamy dokumentów, bo były inne priorytety, nie tylko nas puszczają, ale dają obstawę pickupa aż do granicy. Pozwala to bez dodatkowych kontroli przejechać przez następne kilka posterunków. Nie ma tego złego :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Granica Mali. Idzie wyjątkowo powoli. Każdy nas musi się wyspowiadać z tego co robi. Mówię, że jestem Project Managerem. Krzyś też mówi, że jest Project Managerem. No i jest problem - bo jak ja nim jestem, to Krzyś już nie może być... No i tłumacz się tu człowieku. Każdy więc wymyśla coś czym się zajmuje, żeby się nie powtarzało, bo inaczej jest kwadrans tłumaczenia. Potem pieczątki i pozostała papierologia. Atmosfera się lekko rozluźnia, i zostaję poproszona przez jednego z celników, który tylko siedzi i nic nie robi, o pomoc w przywoływaniu właściwych osób, bo maja problem z wymówieniem niektórych imion czy nazwisk. Dostaję opierdziel od Neno, że z nim w ogóle gadam, bo to na pewno spowalnia procedurę. Zagotowuję się lekko, bo to totalna nieprawda, wręcz przeciwnie... ale ciężko to wytłumaczyć.

W końcu mamy wszystkie paszporty i możemy jechać. Pas międzygraniczny to fajna czerwona szutrówka, z szutrowymi objazdami ;) a jakie maja barykady fajne :)

Obrazek

Dojeżdżamy do granicy Burkina Faso i po raz pierwszy musimy zostać poddani testom, czy nie jesteśmy chorzy. Tu przejmują się Ebolą. Zanim zajmiemy się dokumentami, to musimy umyć ręce i pozwolić puszystej pani w namiociku zmierzyć nam temperaturę. Pistolecik wycelowany w czoło pokazuje temperaturę. Chłopaki mają każdy ok. 36,5 stopnia. Jest to skrzętnie odnotowywane w zeszyciku. W końcu moja kolej, dobrze, bo stanie w upale męczy. Wynik: 37,8 stopnia. No świetnie. Jeszce mnie tu zatrzymają na kwarantannę. Ponowny pomiar - to samo. Pięknie :( Ale pani mówi, że ok i pozwala mi się odprawić. Może z oczu mi na tyle dobrze patrzy i widać było, że słonko nagrzewa mi czachę że mnie puściła...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W budynku pograniczników wpisujemy się do wielkiej księgi, a oni wbijają nam pieczątki w paszporty. Szybko, sprawnie, bezproblemowo. Co nie zmienia faktu, że można uciąć sobie drzemkę, albo postudiować plakaty. Ten o Eboli to standard już, ale druga kartka, która wisi obok, ma dużo ważniejsze informacje: rozpiskę meczów fazy grupowej Pucharu Afryki w piłce nożnej :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

To chyba najsprawniej pokonana granica. Szutrami lecimy jakiś kawałek i zatrzymujemy się na posterunku celnym, żeby wyrobić papiery tranzytowe dla motocykli. tu tez idzie względnie sprawnie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Upał jest niemiłosierny... Popołudniowe słońce praży jak wściekłe. Gdy tylko ruszamy jest sporo lepiej, bo choć trochę czuć ruch powietrza... niestety gorącego, ale zawsze to coś.

Obrazek

Po Burkina Faso jeździ się jakby inaczej. Tubylcy jeżdżą na rowerach i trakcjach, też są progi zwalniające oraz - nowość - bramki płatnicze za użytkowanie drogi. Na jednych płacimy jakieś grosze, ale tylko dlatego, że nie wybraliśmy objazdu dookoła budki, a jak już jesteśmy pod szlabanem, to musimy zapłacić - normalnie płacą tylko ciężarówki. I wszystko jasne na przyszłość. Za to pojawia się tez ruch kierowany - przez ludzi w fioletowych uniformach :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pierwszej wiosce Hubert zatrzymuje się przy straganie z butelkami z paliwem. Bierze da litry po cenie niewiele wyższej od rynkowej, więc jest miłe zaskoczenie. Neno śmieje się, że za 200 metrów pewnie jest regularna stacja. I... ma rację - zatrzymujemy się na niej, ale tankuje tylko Neno, bo dystrybutor znowu jest na "wajchę" więc tankowanie wszystkich motków zajęłoby wieki.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Reszta tankuje w najbliższej dużej miejscowości. Jest tez pora mocno obiadowa, więc decydujemy się, że coś tu zjemy. Neno odtwarza drogę do miejsca, w którym był przed dwoma laty. Znajduje knajpkę, gdzie wtedy zaczęła się najistotniejsza część jego afrykańskiej samotnej przygody, ale najpierw zwiedzamy sklep po drugiej stronie ulicy. Dwie urocze sprzedawczynie maja z nas nie lada ubaw, gdy rzucamy się na zimne picie (i piwo).

W knajpce Neno podpowiada kucharzowi (który go poznał!) co ma dla nas wrzucić do gara i w efekcie dostajemy omlety z podsmażanym makaronem i warzywami. Pycha. Do tego dla niektórych kawka ze słodkim skondensowanym mlekiem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po posiłku czeka na nas niespodzianka - do lokalu przychodzi Yves, czyli poznany tu przyjaciel Neno. Czas trochę nagli, więc tylko robimy sobie wspólną pamiątkową fotkę. Neno zostaje jeszcze chwilę na pogaduchy i przekazanie prezentów dla Yvesa i jego rodziny, a my jedziemy do Wagadugu.

Obrazek

Neno dogania nas po jakimś czasie. Jest ciepło. Temperatura mierzona przy prędkości 100 km na godzinę wynosi 41 stopni...

Obrazek

Do Wagadugu docieramy późnym i gorącym popołudniem (co w połączeniu z tutejszym ruchem ulicznym jest mega wyzwaniem). Na tyle późnym, że poczta, która była naszym celem, jest zamknięta. Ale tuzin sprzedawców pocztówek nadal jest aktywny, poznaje Neno i rozpoczyna się wybieranie, grymaszenie, targowani i kupowanie pocztówek. znaczki kupimy gdzieś indziej...

Zaopatrzeni w pocztówki ruszamy dalej. Jeszcze tylko zahaczamy o stację benzynową i możemy wyjeżdżać z miasta i szukać miejsca na nocleg. Niestety gubimy się w ruchu ulicznym część zjeżdża na stację; ja ją przejeżdżam, ale lekko nielegalnie przecinając pod prąd ścieżkę rowerowo-skuterową (a znalezienie tam luki w jadących ludziach graniczy z cudem) w końcu docieram na obiekt, ale Neno całkowicie ją pomija. Próbujemy się z nim skomunikować, przy okazji się trochę odświeżając i nadając w świat komunikaty, bo jest WiFi. Udaje się w końcu ustalić, że Neno jest na kolejnej stacji. Jedziemy tam, zgarniamy go i już nie gubiąc się wyjeżdżamy z miasta.

Szukanie noclegu dzisiaj nie jest łatwe. Długo po wyjechaniu z miasta nie ma absolutnie żadnego miejsca, gdzie w spokoju można rozbić namiot. Z pierwszej wybranej przez nas miejscówki się zwijamy, gdy idzie (albo wydaje nam się że idzie) w nasza stronę ktoś z psem. Drugie miejsce jest sporo gorsze... ale jest. Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać dalej...


Przejechane: 415 km

Obrazek
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości