Bałkańskie klimaty 2013
: 14.10.2013, 23:05
„To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.” Paulo Coelho
O wyjeździe tym myślałem już od 2010 roku po powrocie z wyprawy do Stambułu. Wtedy to liznąłem trochę bałkańskich klimatów. Na wyprawie tej byłem z najstarszym synem, teraz chciałem zabrać swą małżonkę, jednak odległość i ilość dni trochę ją odstraszały. Stwierdziłem wtedy, nic na siłę. Były inne wyprawy, bliżej, krócej. Zgodnie z przysłowiem, że kropla drąży skałę, czekałem na odpowiedni czas. Po ubiegłorocznym wyjeździe do Rumunii stwierdziłem, że nadszedł czas na wyprawę, o której marzyłem od trzech lat. Na początku lipca plan trasy był praktycznie gotowy. Na tydzień przed planowanym wyjazdem zrobiłem jeszcze rezerwacje noclegów i rozpocząłem powoli pakowanie. Nigdy wcześniej nie pakowałem się tak wcześnie. Nie mogłem już doczekać się tego poranka, gdy odpalę Trampka i ruszymy ku przygodzie.
21 lipca – dzień pierwszy. Krzysiek… proszę… odezwij się, nie chcę czytać tych znaków.
Dzień wita nas pięknym słońcem. Mocno podekscytowani sprawdzamy jeszcze, czy wszystko mamy spakowane, żegnamy się z dziećmi i o 7.35 ruszamy w kierunku Barwinka. Droga mija dość szybko, przed opuszczeniem Ojczyzny tankujemy jeszcze do pełna i tranzytem lecimy przez Słowację, najszybciej jak tylko to możliwe, chociaż brak mi odwagi odkręcać manetkę zbyt mocno w obawie przed czujnymi stróżami prawa. Pierwszy radar na obwodnicy Svidnika. Kierowcy puszek są jednak życzliwi dla podróżników na motocyklach, kolejny mrugający utwierdził mnie w tym, że czujnym trzeba być. Na wylocie z Presova wstępujemy na stację benzynową i tu … zauważam, że mam mały problem. Po moich ostatnich poprawkach instalacji oliwiarki rurka miedziana doprowadzająca olej została za blisko łańcucha i praktycznie do połowy jest przetarta. Po drodze wstępujemy do kilku marketów, ale kawałka rurki paliwowej lub jakiejś innej nie udaje mi się kupić. Rozglądam się za warsztatami samochodowymi, ale na próżno. Te, które znalazłem, zamknięte, bo to niedziela. Autostradą D1 docieramy do Koszyc. Zatrzymujemy się jeszcze na ostatniej słowackiej stacji, uzupełniamy płyny, bo upał coraz mocniejszy i lecimy dalej. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów po węgierskiej ziemi postanawiam uruchomić swego larka , ponieważ chcę jak najkrótszą trasą dojechać do Debrecena. Kolejny zonk, nie udaje się wczytać automapy. Trudno, jedziemy bez pomocy Krzyśka i będziemy musieli czytać węgierskie znaki drogowe. Prawdę mówiąc to też jakaś rozrywka podczas nudnawej jazdy. Znaki wyprowadzają nas na autostradę, więc nie będzie to najkrótsza trasa, ale za to szybka, taką mam nadzieję. Po turlaniu przez Słowację to nawet miła odmiana, zważywszy na to, że upał duży. Kolejny problem to winietka, a nawet nie ona sama tylko to, gdzie ją kupić. Jedziemy już dość długo, a jakiejkolwiek stacji nie widać, a i waha będzie się kończyć. Zjeżdżamy na jakiś parking przy autostradzie, od asfaltu daje jak z pieca hutniczego, a tu cienia nic a nic, po co takie parkingi budują? Staję w cieniu słupa latarni, szczupły jestem. Jest za to toaleta nawet przyzwoita, więc korzystamy. Wracając z toalety zauważyłem, że na parkingu stoi ciężarówka na polskich blachach. Od razu mi przychodzi do głowy, gość musi handlować paliwem to i wężyk znajdzie. Nie myliłem się - miał, ale 12-tkę, odciął nożem kawałek i podzielił się ze mną. Tak więc jutro z rana naprawa przetartej rurki oliwiarki. Pytam kierowcę jeszcze jak daleko do stacji benzynowej, okazuje się, że jakieś 10 km. Na oparach dojeżdżamy do stacji. Autostrada kończy się koło Debrecena, tu niestety gubimy się, ale po chwili jedziemy już we właściwym kierunku.
Granicę węgiersko – rumuńską przekraczamy dość sprawnie, zaraz za bramkami wymiana waluty i lecimy w kierunku Baila Felix, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w Pensiunea Luca. Pensjonat jest przy głównej drodze, więc ze znalezieniem nie mamy problemów. Ludzi tu jak na Krupówkach, ponieważ zaraz obok jest kompleks basenów. Załatwiamy formalności z zakwaterowaniem, umawiamy się również na śniadanie, które jest w cenie noclegu. Chciałem umówić się jak najwcześniej, niestety pani w kuchni zaczyna pracę coś koło 8.30 i nic się nie da zrobić. Trochę późno, ale nie mamy wyboru. Instalujemy się w pokoju, szybki prysznic i idziemy na spacer i kolację. Udajemy się do tej samej pizzerii, co w tamtym roku, ale tym razem to był niewypał. Głośna muzyka, multum ludzi i h.. obsługa. Po drugim piwie podoba mi się bardziej, ale to jednak nie to, co w tamtym roku. Przeciętnie zadowoleni z kolacji wracamy do pensjonatu.
Przejechaliśmy dzisiaj 498 km
O wyjeździe tym myślałem już od 2010 roku po powrocie z wyprawy do Stambułu. Wtedy to liznąłem trochę bałkańskich klimatów. Na wyprawie tej byłem z najstarszym synem, teraz chciałem zabrać swą małżonkę, jednak odległość i ilość dni trochę ją odstraszały. Stwierdziłem wtedy, nic na siłę. Były inne wyprawy, bliżej, krócej. Zgodnie z przysłowiem, że kropla drąży skałę, czekałem na odpowiedni czas. Po ubiegłorocznym wyjeździe do Rumunii stwierdziłem, że nadszedł czas na wyprawę, o której marzyłem od trzech lat. Na początku lipca plan trasy był praktycznie gotowy. Na tydzień przed planowanym wyjazdem zrobiłem jeszcze rezerwacje noclegów i rozpocząłem powoli pakowanie. Nigdy wcześniej nie pakowałem się tak wcześnie. Nie mogłem już doczekać się tego poranka, gdy odpalę Trampka i ruszymy ku przygodzie.
21 lipca – dzień pierwszy. Krzysiek… proszę… odezwij się, nie chcę czytać tych znaków.
Dzień wita nas pięknym słońcem. Mocno podekscytowani sprawdzamy jeszcze, czy wszystko mamy spakowane, żegnamy się z dziećmi i o 7.35 ruszamy w kierunku Barwinka. Droga mija dość szybko, przed opuszczeniem Ojczyzny tankujemy jeszcze do pełna i tranzytem lecimy przez Słowację, najszybciej jak tylko to możliwe, chociaż brak mi odwagi odkręcać manetkę zbyt mocno w obawie przed czujnymi stróżami prawa. Pierwszy radar na obwodnicy Svidnika. Kierowcy puszek są jednak życzliwi dla podróżników na motocyklach, kolejny mrugający utwierdził mnie w tym, że czujnym trzeba być. Na wylocie z Presova wstępujemy na stację benzynową i tu … zauważam, że mam mały problem. Po moich ostatnich poprawkach instalacji oliwiarki rurka miedziana doprowadzająca olej została za blisko łańcucha i praktycznie do połowy jest przetarta. Po drodze wstępujemy do kilku marketów, ale kawałka rurki paliwowej lub jakiejś innej nie udaje mi się kupić. Rozglądam się za warsztatami samochodowymi, ale na próżno. Te, które znalazłem, zamknięte, bo to niedziela. Autostradą D1 docieramy do Koszyc. Zatrzymujemy się jeszcze na ostatniej słowackiej stacji, uzupełniamy płyny, bo upał coraz mocniejszy i lecimy dalej. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów po węgierskiej ziemi postanawiam uruchomić swego larka , ponieważ chcę jak najkrótszą trasą dojechać do Debrecena. Kolejny zonk, nie udaje się wczytać automapy. Trudno, jedziemy bez pomocy Krzyśka i będziemy musieli czytać węgierskie znaki drogowe. Prawdę mówiąc to też jakaś rozrywka podczas nudnawej jazdy. Znaki wyprowadzają nas na autostradę, więc nie będzie to najkrótsza trasa, ale za to szybka, taką mam nadzieję. Po turlaniu przez Słowację to nawet miła odmiana, zważywszy na to, że upał duży. Kolejny problem to winietka, a nawet nie ona sama tylko to, gdzie ją kupić. Jedziemy już dość długo, a jakiejkolwiek stacji nie widać, a i waha będzie się kończyć. Zjeżdżamy na jakiś parking przy autostradzie, od asfaltu daje jak z pieca hutniczego, a tu cienia nic a nic, po co takie parkingi budują? Staję w cieniu słupa latarni, szczupły jestem. Jest za to toaleta nawet przyzwoita, więc korzystamy. Wracając z toalety zauważyłem, że na parkingu stoi ciężarówka na polskich blachach. Od razu mi przychodzi do głowy, gość musi handlować paliwem to i wężyk znajdzie. Nie myliłem się - miał, ale 12-tkę, odciął nożem kawałek i podzielił się ze mną. Tak więc jutro z rana naprawa przetartej rurki oliwiarki. Pytam kierowcę jeszcze jak daleko do stacji benzynowej, okazuje się, że jakieś 10 km. Na oparach dojeżdżamy do stacji. Autostrada kończy się koło Debrecena, tu niestety gubimy się, ale po chwili jedziemy już we właściwym kierunku.
Granicę węgiersko – rumuńską przekraczamy dość sprawnie, zaraz za bramkami wymiana waluty i lecimy w kierunku Baila Felix, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w Pensiunea Luca. Pensjonat jest przy głównej drodze, więc ze znalezieniem nie mamy problemów. Ludzi tu jak na Krupówkach, ponieważ zaraz obok jest kompleks basenów. Załatwiamy formalności z zakwaterowaniem, umawiamy się również na śniadanie, które jest w cenie noclegu. Chciałem umówić się jak najwcześniej, niestety pani w kuchni zaczyna pracę coś koło 8.30 i nic się nie da zrobić. Trochę późno, ale nie mamy wyboru. Instalujemy się w pokoju, szybki prysznic i idziemy na spacer i kolację. Udajemy się do tej samej pizzerii, co w tamtym roku, ale tym razem to był niewypał. Głośna muzyka, multum ludzi i h.. obsługa. Po drugim piwie podoba mi się bardziej, ale to jednak nie to, co w tamtym roku. Przeciętnie zadowoleni z kolacji wracamy do pensjonatu.
Przejechaliśmy dzisiaj 498 km