[CD] - piątek 13 lipca 2012, wieczór.
Dojechaliśmy do parku, rozbiliśmy namiot, wypiliśmy małe piwko w kawiarni. Przy okazji okazało się, jak bardzo nieprzydatny tu jest angielski. W kawiarni jedna z pań nieco dukała, ale tylko na tyle, aby przy jej pomocy nie pomylić napojów z jedzeniem. Niemniej bardzo głodni nie byliśmy, wino czekało w namiocie, dokupiliśmy gruziński chleb i było super.
Chleb w Gruzji to oddzielny temat. Jest bardzo smaczny, ale przypomina bułkę z ciasta, podobnego do tego na pizzę. Piecze się go przez przyklejenie kawału ciasta do ściany nagrzanego pieca.. i na świeżo jest bardzo, bardzo pyszny.
Powoli zrobiło się ciemno (czas w Gruzji to -2 względem czasu polskiego), toteż szybko zrobiliśmy sobie biwak i z latarkami hop! na plażę. Mieliśmy wino, chleb, węgierską pastę paprykową z Lidla.. W dodatku okazało się, że decyzja o wyborze noclegu była genialna - cisza, spokój, a do morza jakieś 50 metrów. Na wysokości naszego namiotu była zabytkowa stacja kolejowa - zapewne specjalnie na potrzeby parku, za nią tory i od razu morze.
Plaża bez rewelacji - mnóstwo kamieni, ale dosyć czysto. Za to woda przy panującym mimo zmroku upale - cudo. Na horyzoncie panorama Batumi, które z tej
perspektywy wreszcie wyglądało tak, jak chcą tego foldery promocyjne. Fajny moment. Dla takich chwil się podróżuje.
Po krótkim przemyśleniu, co jeszcze o tej porze może pływać w wodzie oprócz nas (różne opowieści mi się przypominały
) przerzuciliśmy się na libację nabrzeżną. Potem do namiotu, małe mycie w wersji turystycznej - czyli dwie osoby z 7 litrowego baniaka, i to w dodatku tak aby została woda na ew. poranne potrzeby..
A gdzie spaliśmy - otóż to jedna z większych atrakcji Batumi. Założony jeszcze za czasów carskich park, który miał pokrywać swoimi zbiorami wszystkie strefy klimatyczne świata. Stąd nasza sekcja miała nazwę północno-amerykańskiej. Miejsce robiło bardzo duże wrażenie. Oczywiście następnego dnia zmyliśmy się bez większego zwiedzania, ale nawet ten przedsmak.. warto! Żeby tylko wspomnieć - widziałem bambusowy las, a na wiosnę kwitnie tam 110 gatunków róż. Całość ma 4 hektary i jest nieziemsko urokliwa. No chyba, że ktoś nie lubi parków i przyrody. Ale to wtedy nie powinien w ogóle do Gruzji jechac!
[ Sobota, 14 lipca, 2012] Batumi, park.
Wita nas ciepła, ale nieco chmurna pogoda. Zaliczamy szybką kąpiel, przewidując ze w ramach naszego urlopu może nie być kolejnej okazji (jak się okazało, słusznie!).
Potem mała sesja z przewodnikiem, w celu wygenerowania kolejnego odcinka trasy ad-hoc (jak wspomniałem, nie mieliśmy zbyt dobrze zaplanowanego planu zwiedzania, nie powiem czyja to wina, ale nie moja:) ). Mieliśmy jechać do Achalcyche - na wschód. Po krótkim namyśle jednak polecieliśmy do Mestii, na północ. Docelowo interesowało nas Uszguli, ale nie wiedziałem, dokąd można spodziewać się asfaltu i jaka będzie pogoda. Generalnie plan był taki, aby zobaczyć jak najwięcej regionów Gruzji, jadąc zygzakami z południa na północ w kierunku zachodnim, a na koniec wyjechać Gruzińska Drogą Wojenna w kierunku Rosji. Poza tym, że za mało mieliśmy czasu na zachodzie, nie zobaczyliśmy Szatili i paru dzikszych miejsc - to strategia taka jest dobra i polecam. Każdy region Gruzji jest zupełnie inny, teoretycznie to wszędzie są góry, ale jaka różnorodność...
Parę fotek z parku:
Nasz nocleg.
Okoliczności przyrody.
Panorama Batumi. Nocą przepięknie oświetlona.
Budynek stylowej stacji gruzińskiego PKP.
Las bambusowy. Niestety zaraz za nim natknąłem się na strażnika, któremu nie spodobał się pomysł zwiedzania asfaltowych alejek parku Trampkiem. W sumie miał rację, ale trudno było nie ulec pokusie zobaczenia chociaż kawałka tego magicznego miejsca.
Mapa parku. Nasza sekcja to jedynie malutki wycinek.
Ruszamy. Zostawiamy gościnny park i czas na prawdziwą Gruzję - bo przecież jak na razie zrobiliśmy w niej jakieś 20 kilometrów
Ruszamy drogą na północ. Ruch nadal jest nieco dziki, ale stopniowo przywykamy. Da się żyć. Niestety, po drodze trafiamy na wypadek. Dwóch gości z fantazją trafiło na siebie z naprzeciwka. Chyba nie ma rannych, ale auta poważnie zniszczone (dwa fajne i pewnie szybkie BMW). To przypomina nam, że jednak trzeba bardzo uważać...
Dojeżdżamy do Poti. Kojarzę tę nazwę z gazet, z relacji o wojnie w Gruzji. W rzeczywistości nie ma tam nic ciekawego, ot, portowe posowieckie miasto. Chwilę szukamy stacji z możliwością płacenia kartą. Na pierwszej nas odsyłają, ale już w centrum nie ma problemu - stacji jest kilka, dosyć sensowne. Tankujemy bez większych problemów (no prawie, bo już w Polsce okazało się, że za tę transakcję zapłaciłem podwójnie. To moja wina, bo podczas płacenia wysiadł prąd w terminalu i powinienem uprzeć się na otrzymanie wydruku.. a nie wziąłem go). Niemniej podczas całego pobytu w Gruzji nie było problemu ze znalezieniem stacji, gdzie można zapłacić karta, a do tego stacje są dość gęsto rozmieszczone i często nowe. Tylko raz dolewaliśmy paliwa na takiej fajnej, archaicznej stacji, ale to był świadomy wybór.
Wymieniamy nieco pieniędzy na zapas i dalej w drogę. Kantory to takie malutkie punkciki, ale można wymieniać bez kłopotów.
Tradycyjne gigantyczne rondo, tym razem bez korka. Ale wyobraźcie sobie wersję z Batumi - upchaną wieloma rzędami aut w każdym kierunku, a wszystkie trąbią i jadą na oślep..
Postój na kukurydzę. Smaczna, solona kukurydza prosto z garnka przy drodze. Ledwo zaczęliśmy jeść, zerkając jednym okiem na mapę, kiedy przejeżdżający radiowóz włączył syrenę i z piskiem do nas podjechał. Pomyslałem sobie: oho, postój na zakazie pewnie był..
Ale nie - Pan mnąc czapkę w ręku próbował nas zapytać po angielsku, czy potrzeba nam pomocy. Jak zrozumiał, że da się także po rosyjsku - wyraźnie się odstresował i dokładnie wyjaśnił nam dokąd jechać. Panowie zatrzymali się tylko dlatego, żeby nam pomóc. Pomimo wielu opowieści o życzliwości miejscowej policji byliśmy w ciężkim szoku.. Dla turystów to wspaniała sprawa. Posterunki są bardzo nowoczesne, widać że policja jest mocno doinwestowana i zreformowana.
Podobno władzy niestety służy także do tłumienia opozycji, ale to już wewnętrzne sprawy Gruzji, na Kaukazie chyba lepiej się tym nie interesować. Miejmy nadzieję, że po zmianie władzy w Gruzji nadal będzie takie dobre nastawienie na turystów.
Po kukurydzy były jeżynki:
To nie są małe wiaderka, to są tak olbrzymie jeżyny. Tym razem z piskiem opon zatrzymał się samochód na rosyjskich numerach. Kierowca przybiegł do nas, przedstawił się jako motocyklista z Rosji, pytał czy czegoś nam nie potrzeba - zobaczył maszyny na poboczu i chciał pomóc. Bardzo przyjemnie.. W Gruzji czuliśmy się naprawdę bezpiecznie (może aż za bardzo).
Pogoda stopniowo się psuła i pojawiały się kierunkowskazy na Suchumi. Pełni obaw, aby nie pojechać niechcący do Abchazji jechaliśmy dalej
Okolice - płaskie, średnio ciekawe. W pewnym momencie napotkaliśmy wyprawę motocyklistów z Czech - 4 gości na lżejszych maszynach, ale nie zatrzymywaliśmy się. Powoli zaczęły się góry i znikły kierunkowskazy na Abchazję (uff - bo wjazd do Abchazji oznacza brak możliwości ponownego wjazdu do Gruzji, Gruzini traktują te tereny jako zbuntowaną republikę i trzeba śmigać do Rosji). Swoją drogą, ciekawe co się stanie, gdy jakiś niedzielny turysta wjedzie do Abchazji, nie mając wizy rosyjskiej.. ?
W ostatniej większej miejscowości (Zugdidi) udało nam się kupić olej do Eweliny Trampka, który po trasie dojazdowej znów pokazał nieposkromiony apetyt. Turecki Castrol.. mniam. Ale przynajmniej do czterosuwa
W tej samej miejscowości wysciskała nas z niewiadomych powodów dobrze zbudowana Pani na stacji benzynowej. To chyba był taki wyraz radości i gościnności, niestety nie zrozumieliśmy dlaczego.. ale było znów bardzo miło. Samo miasto - mimo że duże, to żadna metropolia. W naszym rankingu miast tylko nieco wyżej niż Poti, ze względu na dość ładne centrum.Ogólnie miasta w Gruzji nie zachwycały.. może wymagają chodzenia po nich piechotą, ale mają brzydką zabudowę i często są zaniedbane. A przynajmniej to rzuca się w oczy podczas przejeżdżania przez nie.
Powoli zaczynała się druga część dnia, przed nami ostatnia miejscowość przed Mestią. W swojej naiwności zastanawialiśmy się, czy brać tam jakiś pokój na nocleg, bo pogoda już wyraźnie się popsuła, na szczęście nie padało. Krajobrazowo zrobiło się bardzo fajnie, ale ze względu na duże ilości wymytych deszczem kamieni na drodze oraz wszechobecne cholerne krowy nie ma fotek. A droga nawet dobra była.. tzn. asfaltowa
W Dżwari (lub jakoś tak) okazało się, że jesteśmy w nieco większej wiosce, z zerowymi perspektywami na nocleg. Jeśli dobrze pamiętam, było już koło 16.00. Przed nami drogowskaz mówił dumnie - Mestia 112. To nie byłoby taką tragedią, gdyby nie to, że nie wiedziałem czy mam spodziewać się asfaltu na całej trasie. No i warunki nie były obiecujące.. ale co zrobić. Pierwsze kilometry pokonaliśmy z duszą na ramieniu. Wjechaliśmy serpentyną praktycznie w chmury, po chwili miałem już 1600 m wysokości, dalej bałem się sprawdzać, jechaliśmy z widocznością może na 50 metrów, do tego wilgoć osadzała się na szybkach.
Może to i dobrze, bo przynajmniej nie wiedziałem jakie przepaście są obok. Generalnie.. jechałem z duszą na ramieniu. Wolałem nie pytać Eweliny, jak ona się czuje. Trwało to może kilkanaście kilometrów, kiedy na szczęście zaczęło się przejaśniać. Droga była już zdecydowanie wysokogórska, za to warunki lepsze. Nad nami niebotyczne góry (a przynajmniej takie wrażenie robiły poprzez wąski wąwóz), w dole jezioro zaporowe.
Miejscami osuwiska prowadziły prosto do wody spoooro metrów niżej.
W górach grzmiało sobie w najlepsze, kropił minimalny deszczyk, ale mimo to pogoda się poprawiała.
Oczywiście w środku nic nie widać nawet na długich.. bo po co mieć oświetlone tunele. Dziury też były.
Miejscami takie relikty też można było napotkać.
I tak sobie podróżowaliśmy .. [CDN]