CD.
Mestia, 15.07.2012, niedziela.
Słoneczny poranek. Budzimy się zaniepokojeni otaczającym nas komfortem
Jemy śniadanko w barze różanej rewolucji - smaczne i proste. Trzeba ruszać dalej.. a coś nam się nie chce. Powoli się pakujemy, włóczymy się chwilę po okolicy, fotografujemy krowę (wyjątkowo fotogeniczny egzemplarz ze skłonnością do motoryzacji) i tak czas leci. Po ponownej lekturze przewodnika już wiem, że nie ma co kombinować. Jedyna droga dalej idzie do Uszguli, zresztą wstępnie taki mieliśmy właśnie plan. O ile nasze zwiedzanie można w ogóle nazwać zaplanowanym
W tzw. międzyczasie zaliczamy małą próbę wycieczki bez bagaży na okoliczne jeziora - kilka godzin pieszo, lub 3 godziny konno. Skoro można konno, to można i na trampku. Tak nam się wydaje
Początek idzie sprawnie, ale jak zaczyna się górka, to okazuje się, że manewrowanie motocyklem na ciasnych serpentynkach, ostro pod górę jest niezbyt wykonalne dla Eweliny. Mi jakoś to idzie, ale nie ma sensu się narażać, skoro nawet nie wiemy, czy to właściwa droga. Zawracamy, wycieczka kończy się na kilku kilometrach i podziwianiu krajobrazów. Trzymamy się opcji bezpiecznej.
W drugim tzw. międzyczasie jest też opcja wypożyczenia konia. Na cały dzień, proponuje nam dwóch chłopaczków, słabo mówią po angielsku, toteż w tłumaczeniu pomaga nam pracownica biura informacji turystycznej. Kiedyś jeździliśmy konno. Zdecydowanie zapominam o swoim braku sukcesów w tej dziedzinie (i to delikatnie mówiąc, bo powinienem mieć tytuł mistrza w byciu ignorowanym przez konie). Mój zapał studzi dopiero wiadomość o cenie i tym, że konie dostaniemy bez przewodnika - ot, po prostu dwa konie i uzda do ręki. Cena była jakaś kosmiczna - chyba coś bliżej 100 dolarów za dzień. Gruzja potrafi zaskakiwać, jak potem pytaliśmy, to oscylowało w granicach 15% ceny zakupu całego, własnego konia
. Z drugiej strony, ileż miejscowi mogą mieć okazji na taki zarobek ? Pewnie przy większej ilości turystów ceny spadną.
Pakujemy bagaże, opuszczamy gościnny pokój, tankujemy, w kolejnym międzyczasie okazuje się, że piętro niżej jest cały pokój pieszych turystów z Polski. Fajnie! Są też nasi napotkani na trasie znajomi Czesi, poprzedniego dnia dotarli po nas, ucztują przy bogatym śniadaniu, rozmawiamy chwilę - po polsku - świetna ekipa. 4 gości, którzy nigdzie się nie śpiesząc, chłoną uroki Gruzji.
Klimat Mestii był naprawdę przyjemny, ale pora nam ruszać. Kierunek - Uszguli. To ma być nasz pierwszy offik na tej wycieczce, Ewelina ma bogate doświadczenie jakichś kilkunastu (może ciut więcej) kilometrów przejechanych off-em w życiu, do tego większość bez bagażu. Może być wesoło, ale przecież enduro nie pęka
Parę fotek Mestii i okolic:
Komisariat policji - widok z naszego balkonu.
Kolejna próba nowoczesnej architektury. Chyba ratusz czy coś w tym stylu.
Krowa, która była wszędzie. Ogólnie w Gruzji bydło jest wszędobylskie, ale ta łaciata zapadła nam w pamięć.
Wspomniany związek z motoryzacją - to na szyi, to nie jest dzwonek.
W kolejnej fotce krowy nie ma nic ciekawego.. za to jakieś 20 metrów od niej na lewo stał prezydent Gruzji. W pewnym momencie na rynek zajechało 5 terenowych Lexusów, zrobił się szum i lekkie zbiegowisko, ale my jako wolno myślący, uznaliśmy, że to nie jest na pewno Misza. Za gruby i w ogóle.. i w ten sposób mamy fotografię krowy zamiast zdjęcia z prezydentem. Zresztą, w głowie nam się nie mieściło, że mogliśmy tak trafić. O tym, że jest to jedno z jego ulubionych miejsc, dowiedzieliśmy się później.
Nowoczesny budynek sądu - naprawdę fajnie wkomponowany w starą architekturę. Jego projektem zajmował się jakiś znany architekt, nie pamiętam nazwiska, ale przed wyjazdem natrafiłem na artykuł o tym właśnie budynku.
Panorama w kierunku lotniska - za rzeką, po prawej. Koryto rzeki szerokością sugeruje, że nie zawsze jest tu tak sielsko, jak było podczas naszej wizyty. Na lotnisko nie dotarliśmy, a tam była kolejna próba nowoczesnej i oryginalnej architektury.
Ostatecznie opuszczamy Uszguli. Ja robię pojedyncze zdjęcia, Ewelina jedzie przodem. Co okazało się niedobrym pomysłem..
Pożegnalna panorama Mestii.
Ewelina znikła mi z oczu, droga wyglądała jak na zdjęciu. Jak tylko zobaczyłem, że w bok odbija niepozorna szutrowa ścieżka z kierunkowskazem uszguli, a w drugą strone wiedzie trasa w ładnych równych betonowych płyt, wiedziałem, że będą kłopoty.
Postałem 5 minut przy rozjeździe, ani śladu. Z góry tylko patrzyła na mnie ironicznie zabłąkana krowa.. wyglądała jak podwieszona tam na linie, ale mi wcale nie było do śmiechu. Obie komórki były u mnie w tankbagu, ja miałem też kasę i dokumenty.. Brawo! Zrobiłem małą rundkę w kierunku Uszguli, ale krótki wywiad (moim znacznie lepszym, bo półtora-dniowym, rosyjskim) wykazał że z 70% prawdopodobieństwem nie jechała tędy druga maszinu.
Wróciłem na trasę, pojechałem w "złym" kierunku, gdzie po paru kilometrach napotkałem brakującego uczestnika wyprawy - już wracała. Na szczęście tamta droga była ślepa.. w miarę, bo boczne odnogi były marnej jakości i prowadziły do miejscowych wiosek. Przy okazji udało nam się zobaczyć miejscowy stok narciarski z wyciągiem i hotelem. Uwaga, ta-daam:
Udało się też machnąć świetną fotkę Uszby - gigant robił wrażenie z bliska, niestety silny wiatr praktycznie ukrywał wierzchołek w chmurach. Ogólnie tamtejsze krajobrazy są trudne do pokazania na zdjęciu - ogrom tych gór wymaga znacznie większych umiejętności fotograficznych, niż moje.
Ruszyliśmy już właściwą droga, która szybko nabrała niezłej szerokości, była też całkiem równa:
Trampek jest stworzony na takie szuterki...
Pierwsza "rzeka" na trasie
Jechaliśmy skrajem monumentalnej doliny, która ciągneła się daleko do przodu..
W pewnym momencie droga skręciła na prawo i dość ostro pod górę, to był taki pierwszy mały test dla naszych możliwości, ale nie było żadnych problemu. Jedni szybciej, inni wolniej dojechaliśmy na przełęcz
Te cholerne przewody są w prawie każdym kadrze, trudno było się tak ustawić, aby nie zasłaniały widoku. A zazwyczaj robiłem zdjęcia w biegu, nie zsiadając z motocykla. Teraz żałuję..
Kolejna wioska po Mestii, mieliśmy już może z 15 km przejechane. Szło naprawdę powoli, ale widoki były przednie - a pogoda stabilna.
Ochraniacze w stylu rejli - metoda na upały.
Malownicze zakątki na trasie były co chwila.
Jedna z kolejnych wiosek - ot, parę domów, prawie opuszczone (albo i zupełnie, czasem nie wiedzieliśmy, czy ktokolwiek tam mieszka).
Tu na zdjęciu słabo widać, ale na szczycie wzgórza, nieco na lewo był kosciół. Przykład na ciekawe umiejscowienie tego typu przybytków, być może w celach obronnych.. ? To wzgórze było prawie pionową skałą, dojście tam musiało być średnią przyjemnością, szczególnie w tak upalny dzień, jak wtedy.
Kolejna z prawie lub całkiem opuszczonych wiosek. Droga bardzo przyzwoitej jakości, minęliśmy wtedy wiele aut, w tym busy (typu ford transit).
Powoli zaczynały się pojawiać kałuże, które w połączeniu z tym podłożem tworzyły ślizgawkę. Niby proste przeszkody.. ale nie dla dziewczyny jadącej obładowanym Trampkiem. Do tego było naprawdę cholernie ślisko. Ewelina pokonywała takie przeszkody ze stoickim spokojem i minimalną prędkością. Nie wiem, czy ja dałbym radę tak dokładnie manewrować, nie mając możliwości podparcia nogami. Jej technika sprawdzała się w 100%.
W pewnym momencie poczułem się zbyt pewnie .. i było małe buum. W sumie to nawet większe, wypiął się kufer, lekko zgiął stelaż. Na podjeździe pojawiło się nieco gliny, zrobiło się mokro, a ja zbyt pewny siebie po prostu dodałem gazu aby wyjechać z koleiny. Coś poszło nie tak i ze sporym rozpędem wyłożyłem się na bok. Jaki morał ? Śpiesz się powoli. Na szczęście nie popsuło się nic w motocyklu ani we mnie
Dodatkowy morał - moje opony są śliskie. Jechałem na Metzelerach Tourance, Ewelina miała Dunlopy Trailmax i jej motocykl jechał jak po sznurku. Mój nie.
Potem zaczęło się robić ciekawiej. Z tego powodu będzie mniej fotek, nie było czasu na fotografowanie, jechałem zestresowany, czy oboje damy radę. Trasa zrobiła się węższa, nierówna, bardziej górska. Do tego różne kałuże i inne przeszkadzajki, nieco ostrych zakrętów. Już liczylismy kilometry do Uszguli a ciągle z 10 brakowało.
W dole był strumień, a ściany wąwozu praktycznie się stykały. Wyglądało to tak, jakby co roku drogę na wiosnę budowano od nowa..W pewnym miejscu musiałem wsiąść na drugi motocykl, aby przejechać feralny odcinek. W obniżonym Trampku zwyczajnie zabrakło prześwitu, trzeba było siłą sforsować duży kamień, odbijając się od niego centralką, w dodatku na zakręcie o 180stopni.
Przy okazji stwierdziłem, że w takiej sytuacji zdecydowanie centralka przeszkadza.. no chyba, że jako osłona od kamieni. Tyle, ile ona wytrzymała podczas tej podróży.. naprawdę bardzo dobry produkt
Na szczęście dla nas to już ostatnie przeszkody, wyjechaliśmy na sporą halę i chyba koniec naszej trasy jest blisko.
Dojechaliśmy - samo Uszguli jest za jakieś 3 kilometry, ale "przedmieścia" już przy nas. Ostatni odcinek to praktycznie prosta droga.
Już w Uszguli, jest rzeka, most, za mostem droga mocno w górę i mała ścieżka w lewo. Ponieważ w lewo nie było nic ciekawego, pojechałem do góry. Na swojej zębatce 16 zębów. Bardzo, ale to bardzo głupi pomysł na Gruzję
W połowie drogi wpadłem na szatański plan, że się zatrzymam i pokażę/krzyknę, żeby Ewelina za mną nie jechała, bo jest za stromo. I tak już tam zostałem.. Dodatkowo zaliczyłem piękną glebę próbując ruszyć pod górę. Rozwaliłem kufer o kamień, skończyło się zdejmowaniem bagażu w celu zawrócenia motocykla. Morał jest prosty, nie należy się zatrzymywać w połowie wzniesienia..
Ponieważ nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, to podczas zdejmowania bagażu podszedł do mnie jakiś gość ze statywem i aparatem. Okazało się, że to bardzo sympatyczny Niemiec, Robert. Mieszkał niedaleko, polecił nam świetną kwaterę z możliwością rozbicia namiotu. Oczywiście kwatera była na dole, wjeżdżałem niepotrzebnie.
Dogadaliśmy się z właścicielką guesthouse, rozbiliśmy namiot, zaparkowaliśmy motocykle i pozostało tylko rozkoszować się okolicznościami przyrody. Te niecałe 50 kilometrów (plus nieplanowany wypad w bok) zajęły nam prawie cały dzień. Droga - spokojnie w zasięgu możliwości Trampka, ale wymaga oswojenia z jazda off, no i z bagażami nie zawsze jest wygodnie. Za to po deszczu musi tam być nieprzyjemnie i raczej lepiej mieć kostki.
Miejscowa trzoda. Czarujące małe stworzonka, poruszające się z prędkością światła, ale niepokojące podobne do dzików.
Nasze miejsce noclegu, na pierwszym planie gospodarz z wnuczkami, w tle łańcuch Wielkiego Kaukazu.
Zasnęliśmy.. w godzinę po zachodzie słońca temperatura zbliżyła się pewnie bliżej zera niż 10 stopni. Szokujące po takim upale, ale w końcu byliśmy na wysokości 2200 metrów.