Essaouira, 03 maja
Z samego rana z duszą na ramieniu idę zobaczyć co zostało z motocykla pozostawionego w centrum wioski pod meczetem. Trampi jak stał, tak stoi a obok niego na plastikowym krześle siedzi miejscowy człowiek w pasiastej pidżamie ze szpiczastym kapturem. Wyglądał tak jak powinien wyglądać stróż, który całą noc spędził na czuwaniu – zziębnięty i niewyspany. Okazuje się, że wykupiliśmy opcję all inclusive zawierającą prywatną ochronę. Coś tutaj jednak nie gra. Gość dostał 2 EUR (nie licząc mojego dobrowolnego, skromnego napiwku), a za przeciętny pokój skasowali 40 EUR!
Biorąc pod uwagę pogodę po tej stronie gór decydujemy się wracać wzdłuż wybrzeża żeby w razie jakiejś większej padaczki móc wskoczyć na autostradę i szybko przemieścić się do Tangeru, gdzie parę dni wcześniej zarezerwowaliśmy ostatni nocleg w Maroko.
Tak samo jak cesarskich miast, tak plażowania również wcześniej nie planowaliśmy ale cóż, plany są wiadomo od czego…. Jedziemy. Cel na dzisiaj to Essaouira, nieodległy bo raptem dwieście parę km.
Do dziś nie wiem dlaczego pojechaliśmy przez Marrakesz skoro była możliwość pojechać bocznymi drogami. Tak czy owak wjechaliśmy w miejską dżunglę. Poza dużymi miastami w Maroko jeździ się o wiele lepiej niż w kraju, nikt się nie spieszy, nikt nie wyprzedza na trzeciego, a co najważniejsze nikt nie pije więc nie ma pijanych kierowców. Miasto to inna bajka, nie ma tragedii ale trzeba się mieć na baczności bo miejscowi potrafią odwalać numery, o których naszym kierowcom się jeszcze nie śniło. Aby uniknąć kłopotów trzeba mieć oczy dookoła głowy i trzymać się obowiązujących tutaj zasad, czyli:
* Zielone światło wcale nie oznacza, że masz pierwszeństwo. W Polsce przejeżdżanie na tzw. „ciemno żółtym” świetle to norma, tutaj nie jest to nawet „jasno czerwone”. Widywaliśmy ciężarówki ordynarnie przejeżdżające przez skrzyżowanie, właściwie na każdym kolorze, tak jakby światła w ogóle nie dotyczyły pojazdów ważących więcej niż 3 t.
* Pasy na rondzie to teoria. Rondo w Marakeszu to najczęściej małe kółeczko wymalowane na asfalcie, dookoła którego po okręgu wymalowano dwa, trzy a czasami cztery pasy ruchu. Nikt sobie nie zadaje trudu żeby jechać po okręgu, a już ci, co jadą środkowym pasem prosto na bank pojadą po prostu na wprost ignorując wszystkich dookoła, tak jakby ronda wcale nie było.
* Nie zwracać uwagi na pieszych. Raz zatrzymałem się przed przejściem, pod pozorem przepuszczenia pieszych, a tak na prawdę żeby dać sobie czas na przeanalizowanie trasy na telefonie. Tym niestandardowym zachowaniem wprowadziłem niemały popłoch. Skonsternowani ludzie nie wiedzieli o co mi chodzi, co mają robić, czy mają przechodzić, czy czekać? Jestem pewien, że jeden z nich sugestywnie popatrzył na mnie pukając się w czoło. Tutaj, tak jak w Azji, piesi się nie liczą. Sami muszą sobie dać radę gdy chcą przejść na drugą stronę i lepiej się tego trzymać jeśli nie chcemy ich narazić na niepotrzebny stres albo co bardziej prawdopodobne, poczuć na własnej skórze zderzak samochodu nadjeżdżającego z tyłu.
Mając na uwadze tutejszy styl jazdy przejechaliśmy przez Marakesz bez większego stresu, czy jakichś większych niespodzianek. W każdym razie nie było gorzej niż w podobnym mieście Kambodży, Filipin, czy Indonezji.
Ostatnie kilometry przed Essaouira to obszary uprawy drzew arganowych, których owoce przypominają oliwki, a tłoczony z nich olej dodawany jest do wykwintnych sałatek w najbardziej wykwintnych restauracjach na świecie. Historycznie w procesie produkcji oliwy arganowej ważną rolę odgrywały kozy, podobnie jak luvak w procesie produkcji kawy o tej samej nazwie. Kozy jak to kozy, wejdą wszędzie, wszystko zeżrą, w tym owoce arganowca łącznie z pestkami. W kolejnej fazie pestki były wybierane z odchodów, wydłubywano z nich nasiona, z których następnie tłoczono olej. Mozolna robota.
Zatrzymaliśmy się w jednej z takich przydrożnych wytwórni, żeby przyjrzeć się czy rzeczywiście ludziska wciąż babrają się w kozim guano. W spółdzielni pracują niby same kobiety i wszystko niby odbywa się jak dawniej z tym wyjątkiem, że kozy w fazie zbierania zastąpił człowiek, więc nikt już nie brudzi sobie rąk łajnem. Myślę jednak, że jest to wersja dla turysty aby jakoś uzasadnić „bio” na etykiecie i wysoką cenę oliwy. Wstępna faza realizowana jest z pominięciem kozy, ale założę się, że proces tłoczenia realizowany jest nie przez ludzi lecz konie, mechaniczne konie.
Po obowiązkowej szopce arganowej, której celem było zademonstrowanie procesu produkcyjnego, B. poszła do sklepu na zakupy, a ja pozostałem przy degustacji produktów wytwarzanych w tutejszej spółdzielni. Do wyboru był chleb z oliwą arganową, chleb z miodem i chleb z czymś co przypominało humus ale nie z sezamu lecz migdałów. Wyżarłem wszystko co tam mieli, może z wyjątkiem miodu. Zwłaszcza ten humus był po prostu rewelacyjny i do dziś ten smak śni mi się po nocach.
Wychodzimy z malutką flaszeczką oliwy i słoiczkiem miodu za to lżejsi o gruby plik dirhamów. W zasadzie mogliśmy sobie darować bo w internecie można kupić to samo w równie wysokich cenach. Nie ma dziwne – jest jeden etap, którego nie przeskoczysz, a który istotnie wpływa na koszty – na pierwsze owoce drzewa arganowego trzeba czekać 50 lat! Dlatego właśnie oliwa arganowa zwana jest w Maroko „płynnym złotem”.
Essaouira okazuje się być całkiem europejskim miastem, które można byłoby spokojnie przenieść nad andaluzyjskie wybrzeże i nikt by się nie zorientował. Jest nawet pełnoprawny Carefour do, którego uderzamy zaraz po zakwaterowaniu w całkiem przytulnym pensjonacie. Mamy do dyspozycji taras ze stolikiem i krzesłami, więc postanawiamy, że dzisiaj nie będzie tagine’a na mieście, a zamiast niego sami zrobimy sobie sałatkę i to nie marokańską ale grecką.
W supermarkecie wielka niespodzianka, bo oprócz typowych stoisk jest osobny dział, a właściwie to osobny sklep z wydzielonymi kasami. Nad wejściem do tej enklawy wisi szyld, a właściwie kartka papieru na której napisano „Cave”, co z francuska oznacza piwnicę albo skrzynkę na wino, a nie jaskinię jakby można było się spodziewać. Alkohole wszelkiej maści, jak w kraju. Kupujemy więc po dwie małe buteleczki marokańskiego wina i po skasowaniu wychodzimy na jakieś zaplecze ze śmietnikami, bo głównym wyjściem można wyjść co najwyżej z sałatą albo wodą mineralną a nie z alkoholem, choćby nawet było to małe piwo. Myślą, że jak wyjdzie się ze skrzynką piwa przez boczne drzwi to Allah nie zauważy. My nie musimy się zastanawiać czy nas KTOŚ z góry obserwuje, więc zaraz po przyjściu szybko konsumujemy dzisiejsze zakupy. Musze to przyznać - może na piciu się za bardzo nie znają ale na produkcji na pewno – całkiem dobre było to marokańskie winko.
Jesteśmy nad oceanem więc trudno nie ominąć plaży. Parawaning jeszcze tutaj nie dotarł, a bez osłony nie ma szans na żaden poważny plażing przy tej regularnej wichurze. Jednak się uparliśmy i znaleźliśmy miejsce osłonięte jakimś murkiem i w polarach, bo zimno, pospaliśmy na piasku ze dwie godziny do zachodu słońca. Tego nam było potrzeba.