Mój drugi raz

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Ja już dawno po wakacjach więc pozwólcie, że póki jeszcze coś pamiętam, w tym wątku zaprezentuję zapiski z naszej (mojej i żony) drugiej zagranicznej wycieczki Transalpem. Przed wyjazdem dużo skorzystałem czytając przeróżne blogi i wątki na forach, więc i może z tej opowieści ktoś skorzysta przy planowaniu podobnej eskapady. Przewiduję, że będzie dużo i rozwlekle choć trasa w większości standardowa i wielokrotnie już opisywana , również na tym forum. Ale ja już tak mam dlatego tych co preferują sprawozdania w krótkich żołnierskich słowach muszę rozczarować.
PS jak zwykle nie wiem o co chodzi z tymi zdjęciami, jeśli nie będzie widać dajcie znać.

Zamiast prologu

Dramat antyczny bezwzględnie musi posiadać Prolog, Rozwinięcie i Zakończenie. Zachowana jest również jedność Miejsca, Czasu i Akcji. Nasza historia ani nie dotyczy czasów starożytnych, ani tym bardziej nie obfituje w dramatyczne wydarzenia więc chyba nie będzie dramatu jeśli rozpocznę mniej więcej od środka jeśli chodzi o czas, miejsce i akcję, a właściwie od końca jeżeli brać pod uwagę cel naszej tegorocznej wycieczki motocyklowej.

Dalej się nie da. Zwyczajnie, najpierw skończył się asfalt, a po chwili bita droga, którą zagrodziły betonowe słupki. Dalej na południe po prostu nie ma nic oprócz piachu. Patrząc na mapę, najbliższe większe miasto to Timbuktu w Mali jakieś 1500 km w prostej linii albo jak niegdyś 52 dni na wielbłądzie przez piachy Sahary.
Obrazek
Wyciągam aparat i jak tylko skierowałem obiektyw w stronę końca drogi wyskoczył żołnierz w okrutnie zakurzonym mundurze świadczącym, że kwitnie na tym posterunku nie pierwszy dzień. Jego gestykulacja nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Na końcu drogi znajduje się klepisko, a za nim jakiś bliżej nieokreślony obiekt wojskowy. Nie będzie więc pamiątkowego zdjęcia na końcu drogi ale z czystym sumieniem możemy sobie powiedzieć, że misja została zakończona, cel osiągnięty. Można spokojnie wracać w kierunku domu. Zanim jednak tam dotrzemy wypadałoby zacząć od Prologu, dokładnie jak w dramacie antycznym.

Właściwie dlaczego Maroko? Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Może dlatego, że szukając inspiracji do naszej pierwszej, zeszłorocznej podróży motocyklowej Maroko wszędzie się przewijało z etykietą „motocyklowego raju”, może dlatego, że chcieliśmy zobaczyć Saharę w wydaniu takim, jak na filmach, może dlatego że odpowiadają nam klimaty muzułmańskie ale najprawdopodobniej po prostu dlatego, że nigdy wcześniej nie byliśmy w Afryce.
W każdym razie kupując w ubiegłym roku Trampiego wiedziałem, że zrobimy nim przynajmniej dwie dłuższe podróże. Pierwsza, na rozgrzewkę miała być w Europie – pojechaliśmy na Bałkany. Druga na pewno do Maroko. Czy będą następne, zobaczymy.

Cel został wyznaczony, tylko jak tam się dostać? Rozważaliśmy wszystkie warianty z wyjątkiem tylko udziału w zorganizowanej wycieczce motocyklowej, bo robiąc średnio jedno zdjęcie co 6,7 km zdezorganizowalibyśmy najprawdopodobniej każdą grupę motocyklową. Jeśli jedzie się jednym moto we dwoje wszystkie warianty dojazdu nie różnią się istotnie biorąc pod uwagę koszty, postawiliśmy więc na opcję pośrednią, niezbyt często praktykowaną przez polskich bikerów.
Ostatecznie 17 kwietnia zamykam za sobą drzwi prowincjonalnego Mordoru i jestem gotowy do drogi. Wcześniej jednak przeszedłem szybki kurs wymiany dętki. Nigdy przedtem tego nie robiłem i obiecałem sobie, że nie wyjadę zanim nie opanuję chociaż tej jednej, jedynej podstawowej czynności. Przy okazji chciałem wymienić przednią oponę, co do której nie było pewności czy da radę na tak długim dystansie. W tym celu umówiłem się z moim mechanikiem na przyspieszony kurs.
- Ale czym chcesz to napompować gdzieś w dziczy?
- No, mam taki mały kompresorek
- Ja często mam problem żeby opona usadowiła się prawidłowo na feldze, pompując dużym, warsztatowym kompresorem. Czasami kilka razy muszę pompować i spuszczać powietrze. Tym małym czymś nie ma szans, zwłaszcza w przypadku sztywnej opony jaką jest Heidenau K60.
- To co ty robisz jak złapiesz gumę, gdzieś w górach?
- Ściągam koło i jeden z nas jedzie z nim do wulkanizatora. Jest to rozwiązanie najbezpieczniejsze, najprostsze i czasami nawet najszybsze.

Człowiek uczy się całe życie. My jedziemy sami, nikt nam koła nie zawiezie do warsztatu jeśli padnie gdzieś na odludziu. Ale co tam, tym będziemy się martwić jeśli się taka sytuacja przytrafi. W każdym razie kompresor i zapasowe gumy wylądowały w sakwie, a łyżki w tubie wraz z pozostałymi narzędziami. Jak to mówią, komu w drogę temu kopa… i siekiera w plecy. Ruszamy.
...jak nie teraz to kiedy?
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Mój drugi raz

Post autor: Pawel »

To się zapowiada opowieść... :yaho: :ok:.
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1528
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Mój drugi raz

Post autor: Sylwek »

Pisz Waść. Dobrze się czyta Twe opowieści.
Dystans do siebie i elastyczność widzę :smile: .
kucyk
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 335
Rejestracja: 25.04.2016, 20:38
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Medyka

Re: Mój drugi raz

Post autor: kucyk »

Widzę że będzie ciekawie :ok: .Dawaj Waść dalej.
Awatar użytkownika
Fihu
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 330
Rejestracja: 21.02.2013, 20:13
Mój motocykl: inne endurowate moto

Re: Mój drugi raz

Post autor: Fihu »

Pisz wszystko, łącznie z papierologią, dojazdem do Maroka :ok:
RD03 + XL 250 S
Lecz ja na moim kutrze sam sobie sterem wędkarzem i rybą
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

18 kwiecień, Czeski Krumlov

Piękne słońce, mogłoby być trochę cieplej bo jest ok +15C ale nie ma co narzekać bo przecież o tej porze roku równie dobrze mogłoby być -5C i nikt by się nie zdziwił.
Jedziemy w przeciwnym kierunku niż pokazał GPS, starą drogą na Pragę, przez Karkonosze. To był dobry wybór bo droga dobra, pusta i gdy tylko wjechaliśmy w góry pokręcona jak włoski makaron. Ciasno zrobiło się dopiero w Pradze ale bez większych problemów wkrótce meldujemy się w Czeskim Krumlovie, gdzie mamy pierwszy nocleg.
Zawsze chciałem zobaczyć to położone nad Wełtawą zabytkowe miasteczko liczące niespełna 15 tys. mieszkańców, jednak nigdy jakoś nie było po drodze. Zabytkowe średniowieczne centrum Krumlova w całości wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ze względu na swoje położenie na skraju „Żelaznej Kurtyny” nigdy komuniści nie zdecydowali się na jakieś większe inwestycje w tym rejonie dlatego nie ma zbyt wiele żelbetonowych plomb i właściwie miasto zachowało swój pierwotny średniowieczno-renesansowy charakter prawie w całości.
Rozpakowujemy manatki i idziemy w miasto. Spodziewałem się tłumów, bo podobno po Pradze jest to najbardziej turystyczne miasto w Czechach, a tu niespodzianka – jesteśmy tylko my i jakaś koreańska wycieczka autokarowa, choć po ubiorze dałbym sobie rękę uciąć, że reprezentują Japonię, naród z innej planety.

Obrazek
Wcześniej wypytałem się chłopaka, który nas zakwaterował, gdzie on chodzi na piwo. Zgodnie z jego wytycznymi trafiamy do gospody w ścisłym historycznym centrum i już mi się ten Krumlov zaczyna podobać. Za 5PLN można wypić piwo i to wcale nie na stojąco pod sklepem. Po dwóch kuflach i z pełnymi żołądkami ochota na łażenie po zabytkach jakby trochę nam przeszła ale nie poddajemy się.
Kierujemy się w stronę zamku, największego w Knedlandii po praskich Hradczanach, gdzie na nieszczęście ze zdumieniem odkrywamy, że piwo jest tutaj równie tanie i dobre co na rynku. Po trzecim piwie ochota na zwiedzanie jeszcze bardziej osłabła ale nie poddajemy się i breniemy dalej. Obraliśmy kierunek na kolejny żelazny punkt na mapie Krumlova - historyczny browar, gdzie złoty trunek z powodzeniem warzono już w 13-tym wieku. Tutaj znowu ze zdumieniem odkrywamy, że piwo mają całkiem świeże i równie tanie co gdzie indziej. Po czwartym definitywnie postanawiamy skończyć ze zwiedzaniem, bo przypadkiem moglibyśmy trafić na jakiś kolejny punkt gdzie serwują darmowe piwo, a wtedy najprawdopodobniej trzeba byłoby zmodyfikować jutrzejszy plan i zostać przynajmniej jeden dzień dłużej, co nawiasem mówiąc nie byłoby takie najgłupsze.
Obrazek
Zanim wrócimy na zasłużony odpoczynek do pensjonatu musimy zrealizować jeszcze jedną ważną misję. Ponieważ udajemy się do kraju bezbożników wypadałoby się zaopatrzyć w jakieś procenty na drogę. Miałem to zrobić jeszcze w kraju ale jakoś tak mi się zapomniało. Idziemy więc do jedynego marketu w mieście, ale zamiast wody ognistej pocałowaliśmy klamkę. Jest środa 18:00, a sklep od pół godziny zamknięty na cztery spusty. Czesi to laicki naród, do kościoła w niedzielę chodzić nie muszą, a jeśli chodzi o zagospodarowanie wolnego czasu swoim obywatelom, rząd poszedł jeszcze dalej niż nasz. W mieście odwiedzanym przez 3 mln turystów jest jeden market, czynny w tygodniu do 17:30, w sobotę tylko z samego rana, a w każdą niedzielę zamknięty na amen.
Idziemy więc do Wietnamców, którzy mają głęboko w poważaniu prospołeczną politykę rządu i są otwarci do ostatniego klienta. Liczymy skrzętnie każdą koronę ale ni jak nie chce starczyć na Absynth, wódkę na bazie piołunu, której jedynym atutem jest zawartość alkoholu (70%), a jedyną wadą wysoka cena. Na bezrybiu i rak ryba, kupujemy więc flaszkę zwykłej wódki. Tak przynajmniej wtedy nam się wydawało, że zwykłej.
...jak nie teraz to kiedy?
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój drugi raz

Post autor: pete17 »

Nooo,nieżle się zaczyna...
Lubię motory...wszystkie.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

19 kwiecień, Varone

Kolejny dzień, kolejna przygoda. Pogoda jak wczoraj tj. słonecznie, bezwietrznie ale z rana jeszcze trochę zimno. Wjeżdżamy do Austrii, mijamy kilka stacji benzynowych ale jak zwykle „potem”, „nie teraz”, „później” i oczywiście znaleźliśmy się na autostradzie bez winiety.
W pierwszej wersji planowałem potraktować Alpy jako część naszej wycieczki, a nie tylko tranzyt. Wyszło jednak na to, że musielibyśmy mieć na sam dojazd przynajmniej miesiąc, prujemy więc autostradami i jak na autostradę wcale nie jest tak nudno jakby się można było tego spodziewać, bo z poziomu autobhanu trochę tych Alp też widać.

Obrazek

Przekraczamy przełęcz Brennero. Muszę przyznać, że mamy mnóstwo szczęścia. Jest +20C, podczas gdy historycznie w kwietniu średnia temperatura na przełęczy nie przekracza +7C, a opady śniegu to norma. Nawet teraz widać na szczytach jeszcze sporo białego, a w okolicznych kurortach sezon snowboardowy wciąż trwa.
Za Trydentem wreszcie opuszczamy autostradę i krętą drogą zjeżdżamy nad jezioro Garda. Do samego jeziora jednak nie dojeżdżamy bo w pewnym momencie mylę drogę i lądujemy w Arco zamiast w Riva del Garda. Co za różnica, może nawet tak lepiej, bo sama nazwa „Riva del Garda” kojarzy się z dużym plikiem euro, który trzeba byłoby zapłacić za spanie, bowiem tutaj obowiązuje zasada im bliżej jeziora tym drożej.

Obrazek

Znajdujemy więcej niż przyzwoity nocleg w sąsiedniej wiosce i od razu udajemy się na poszukiwania jakiegoś jedzenia. Trafiamy do piekarni, w której oprócz pieczywa robią również pizzę. Zamawiamy więc jedno takie maleństwo o średnicy 1m i pochłaniamy na miejscu.

Tak suty posiłek trzeba czymś zapić. Na kwaterze otwieramy butelkę, naruszając w ten sposób już w pierwszy dzień po zakupie, żelazny zapas przeznaczony na bezalkoholowe Maroko. Polewam do szklanek z coca-colą i… jakieś takie to dziwne. Próbujemy samo bez coli. Wodą ognistą trudno było to nazwać, alkoholu nie było więcej niż w piwie, cienkim piwie. I ten dziwny posmak?! Czesi znani są z podrabiania alkoholi, nawet za pomocą metanolu lecz myślałem, że to już głęboka przeszłość i nie ma już z tym problemu. Uprzedzając fakty, później jeszcze daliśmy szansę temu czemuś ale w końcu bez żalu poszło do zlewu. Gdyby to miało miejsce w Krumlovie, autentycznie zaciągnął bym tych skośnookich do najbliższego komisariatu. Z drugiej jednak strony mogło być gorzej, mogliśmy kupić podrabianą piołunówkę za trzykrotnie wyższą cenę, a tak wciąż widzimy na oczy i możemy kontynuować naszą wycieczkę.

20 kwietnia, Savona

Przy śniadaniu pytam właścicielkę pensjonatu, która droga wzdłuż Gardy lepsza. Zdecydowanie ta prawobrzeżna brzmi odpowiedź. Jedziemy więc drogą wykutą w skale jeszcze przez ludzi Mussoliniego, oczywiście w czynie społecznym. Z lewej błękitne jezioro z ośnieżonymi szczytami w tle, z prawej skała. Mnóstwo tuneli, które pozwalają nam się trochę ogrzać bo choć słońce i bezchmurne niebo to z rana powietrze rześkie. Gdy nam się znudziło zjeżdżamy z głównej w eksponowaną asfaltową ścieżkę pnącą się wysoko do góry przez wąskie wąwozy. Normalnie jak na wakacjach! Można byłoby tutaj spędzić tydzień - my tutaj jeszcze z pewnością kiedyś wrócimy!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Sielanka skończyła się po niespełna 100 km, kiedy wjechaliśmy na autostradę A4 Werona - Bergamo, gdzie trwała regularna walka o przetrwanie. Dwa pasy zajęte przez tiry i autobusy, a dla reszty świata pozostaje trzeci pas na którym o miejsce walczą Ferrari, zwykłe osobówki i motocykle. Na szczęście nie trwało to zbyt długo bo gdy zjechaliśmy na kolejną autostradę w kierunku Genui jak ręką odjął, znowu jak na wakacjach, cisza i spokój. Dopiero na wybrzeżu zrobiło się ciaśniej. Widać sporo motocykli zmierzających do portów w Genui i Savonie, skąd startują promy na Korsykę, Sardynię, do Hiszpanii i co najważniejsze do Maroko.

Już w Savonie na ekranach pojawiają się ostrzeżenia o 8 km zatorze. Niezbyt się tym przejąłem bo w końcu korki nie dotyczą motocykli. Myliłem się. W pewnym momencie stajemy i niestety dalej nie da się wcisnąć. Włochy to nie Niemcy, czy Austria, gdzie wszyscy grzecznie stają po jednej i drugiej stronie, środek pozostawiając wolny dla karetek, policji i motocyklistów. Tutaj każdy stoi jak mu pasuje. Żadna karetka, a nawet motocykl nie przejedzie.
Przynajmniej ja się nie przecisnę z pasażerem i sakwami wystającymi poza szerokość kierownicy. Stoimy więc w tunelu w upale i wąchamy zawartość gazów wydobywających się z rury wydechowej tira stojącego na sąsiednim pasie. Mamy serdecznie dość. Z zazdrością patrzę na ludzi siedzących sobie w klimatyzowanych puszkach. W takich momentach z chęcią bym się zamienił.

W pewnym momencie widzę, że środkiem jak gdyby nigdy nic pyrka sobie gościu w krótkich gatkach na Gold Wingu i jeszcze daje mi do zrozumienia, że powinienem jechać za nim. Że niby co? W tą szczelinę? Niby jak?
Nie wiem nawet czy wystarczy mi ubezpieczenia jak zarysuję Ferrari albo jeszcze inne Lamborghini, nie wspominając o zrujnowanych wakacjach. Ale z drugiej strony to bez sensu. Facet daje radę półtonowym monstrum na dwóch kołach, a ja stoję. Poza tym jakby nie patrzeć jedziemy do Afryki i chcąc nie chcąc nie unikniemy bezdroży, a ja stoję na asfalcie? Krótka piłka. Ruszam ostrożnie.

Przeciskam się najpierw środkiem. Na milimetry. Czasami muszę czekać. Czasami wciskam się na lewy, czy prawy pas jak pojawia się jakaś luka. Nie mam doświadczenia bo dotychczas jeśli wjeżdżałem między auta to tylko i wyłącznie stojące. Teraz muszę jechać między poruszającymi się pojazdami. Za plecami B. protestuje. Nie jest łatwo, ale jakoś dajemy radę. Mimo wszystko jak zobaczyłem drogowskaz z logo promu to muszę przyznać - kamień z serca.

Zajeżdżamy do portu z dużym zapasem czasu. Na bramie ochroniarz pyta czy my na jutrzejszy prom. Nooo… niby na jutrzejszy bo prom wg mojego rozkładu startuje krótko po północy. On wyciąga swoją rozpiskę i mówi, że prom owszem odpływa po dwunastej ale w południe!
Już wcześniej podejrzewałem, że coś tutaj nie gra, bo wszystkie drogowskazy pokazywały „Ferry to Corsica”. Pomyliliśmy porty, nasz jest w mieście jakieś 10 km wcześniej i wychodzi na to, że niepotrzebnie przebijaliśmy się przez ten korek na autostradzie.

Meldujemy się we właściwym porcie tak jak Pan Bóg przykazał 3h przed planowanym wypłynięciem, ale wcześniej udajemy się do sklepu na zakupy bo nie wykupiliśmy opcji all-inclusive. Zajeżdżam pod coś, co przypominało chiński market, a tam już stoi kilka obładowanych maszyn. Od razu jeden z motocyklistów przystawia mi pod nos puszkę piwa odgadując bez pytania czego mi w tej chwili potrzeba. Skąd ja znam tą nazwę „Laško”? Już wiem i nie muszę się pytać skąd przyjechali – Słowenia.

Do portu pozostaje tylko przejechać rondo więc biorę do ręki puszkę i z niekłamaną przyjemnością wlewam w siebie kilka łyków ciepłego browaru. Zrobiło mi się od razu lżej na duszy i coś czuję, że jednak z chęcią oddałbym kierownicę B., gdyby tylko miała prawko. Zamiast kiery oddaję jej jednak resztę piwa. Na głodnego, w upale i zmęczeniu dużo mi nie trzeba żeby zaszumiało w głowie. Wystarczy parę łyków.

Pakujemy do centralnego kufra, który do tej pory jechał pusty, materiały niezbędne do przeżycia na morzu przez dwa dni, czyli 6l wody, 1,5l czerwonego wina, pieczywo, jakieś warzywa, sery i jedziemy do portu.

Po długim oczekiwaniu przyszedł czas na załadunek. Tiry poszły chyba już dużo wcześniej. Teraz Marokańczycy, którzy do swojego kraju wiozą wszystko czego Włosi już nie potrzebują, czyli stare krzesła, używane materace, rowery, opony i inne badziewie, które w Europie nie przedstawia już żadnej wartości, a w Afryce można jeszcze to pchnąć za jakąś rozsądną kasę. W sumie to tak, jak w PL, tylko u nas te busy z niemiecką wystawką giną w tłumie gdzieś na drogach i autostradach, a tutaj koncentrują się na jednym promie.

Obrazek

Potem poszły campervany ale nie takie jak można spotkać na campingach nad Adriatykiem. Te tutaj przypominają bardziej łaziki księżycowe niż wakacyjne domy na kołach. Prawdziwe pojazdy ekspedycyjne, zaopatrzone we wszystko co potrzebne jest do przetrwania na pustyni. Dopiero na końcu puścili nas motocyklistów, a było nas kilkadziesiąt maszyn, z których część wysiadało podczas międzylądowania w Barcelonie.

Do pokonania na dzisiaj pozostał ostatni, najtrudniejszy odcinek. Dwie sakwy, kufer z żarciem i piciem, tankbag, dwa kaski i plecaczek (bynajmniej nie chodzi tutaj o moją pasażerkę :) trzeba było wnieść na 6 pokład, gdzie znajdowała się recepcja. Cztery piętra w motocyklowych kurtkach i spodniach, dusznymi, ciasnymi i stromymi schodami. Winda jest, a jakże! Tylko włączają ją dopiero po tym jak wszyscy ulokują się już w swoich kajutach. Dzięki! Już wolę stać na
autostradzie w tunelu w korku.

Nigdy w życiu, nikt mi nie wnosił moich bagaży. Nie pozwoliłem dotknąć mojego majdanu nawet w Ritz’u. Tym razem się poddałem i z ulgą oddaliśmy stewardowi część bagaży żeby choć B. miała lżej.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

21-22 kwiecień, na morzu

Myliłem się sądząc, że najtrudniejsze w podróżach motocyklowych to jazda autostradami w nocy podczas padającego deszczu, czy też stanie w korkach ubranym w kurtkę, gdy z nieba leje się żar. Nawet wnoszenie bagaży na 6 piętro to pryszcz w porównaniu z męką nicnierobienia na promie przez 2 dni. Flaszka wina pękła jeszcze pierwszej nocy, zanim wyruszyliśmy, a żelazny zapas, jak już wcześniej wspomniałem, nie nadawał się do picia i poszybował do zlewu.
Co tu robić? Nic się nie dzieje. Żeby chociaż jakiś sztorm. Nic. Dookoła tylko płaska woda i smuga dymu wydobywająca się z komina naszego promu. Nuda panie do kwadratu.

Wiele razy podróżowaliśmy promem, ale zawsze była to tylko jedna noc albo najwyżej noc i dzień. Nigdy dwie bite noce i dwa pełne dni. Nigdy też nie braliśmy kabiny i spaliśmy na pokładzie razem z lokalesami. Tym razem coś mnie tknęło i dopłaciłem aby mieć kawałek swojego miejsca przez te dwa dni. Była to chyba najlepsza logistyczna decyzja podczas tego wyjazdu.

Statek o dumnej nazwie „Cruise Smeralda” swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Z rozrywek jest dyskoteka ale urzęduje w niej policjant, do którego ustawiają się w kolejce takie żółtodzioby jak my, co to pierwszy raz jadą do Maroko i muszą otrzymać swój indywidualny nr CIN. Jest jacuzzi na pokładzie ale właśnie w trakcie odrdzewiania za pomocą szlifierki i szczotki drucianej. Jest bar z różnymi alkoholami ale w zaporowych cenach nie na naszą kieszeń. Poza tym wszystkie fotele jak i podłoga zajęte są przez marokańskie rodziny z niemowlakami włącznie. Jest również sala zabaw dla dzieci tymczasowo zamieniona na meczet. Jest sklep wolnocłowy ale na próżno w nim szukać piwa. Jest nawet jakieś niby kasyno z trzema jednorękimi bandytami, ale nawet nie podchodzę bo znając swoje szczęście w hazardzie pewnie przepuściłbym wszystkie nasze aktywa zanim opuścilibyśmy terytorialne wody Italii.

Po prostu nuda. Nie to co na wycieczkowcu, który mijamy podczas międzylądowania w Barcelonie. „Symfonia oceanów”, bo tak mu dano na chrzcie, to jednostka oddana do użytku zaledwie w ub.r. Sprawdziłem w internecie: 10-cio piętrowa zjeżdżalnia, aquapark, symulator surfingu, ścianki wspinaczkowe, kolejka tyrolska, lodowisko, boisko do koszykówki, 4 baseny, 10 jacuzzi, kino 3D, spa, fitness, kasyno z prawdziwego zdarzenia, park tropikalny i 1 członek załogi przypadający na 2,5 pasażera. Ci to raczej na nudę nie narzekają ale gdzie tu miejsce na przygodę, gdy zajmuje się taki apartament jak na załączonym obrazku? Jak w luksusowym więzieniu.

Obrazek

Na naszym promie z rozrywek pozostało dla mnie tylko bieganie ale za to jakie bieganie. Pobiłem wszystkie rekordy życiowe. Biegając po górnych tarasach przez pół godziny zrobiłem wg GPS 20 km ze średnią prędkością 36 km/h, spalając przy tym 1000 kcal! Rewelacja. Szkoda, że na lądzie nie mam takich wyników.
...jak nie teraz to kiedy?
whiter
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 256
Rejestracja: 28.01.2017, 19:17
Mój motocykl: XL650V

Re: Mój drugi raz

Post autor: whiter »

Czyta się. :D
Awatar użytkownika
Artur-ntv
Nowicjusz
Nowicjusz
Posty: 17
Rejestracja: 11.08.2008, 10:14

Re: Mój drugi raz

Post autor: Artur-ntv »

Czekam na ciąg dalszy
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Chefchaouen, 23 kwietnia

W ekonomii to się nazywa LIFO (Last In First Out). Tutaj to nie działa. Motocykliści Ostatni wjechali na prom i Ostatni z niego zjechali. Jednak nam to zupełnie nie przeszkadzało bo i tak planowaliśmy pozostać do rana w porcie więc nigdzie nam się nie spieszyło. Wręcz przeciwnie, zależało nam żeby prom się spóźnił, zawsze to lepiej w kajucie niż gdzieś na parkingu. Chyba pierwszy raz w życiu zależało mi żeby coś się spóźniło, a tu niespodzianka - prom zacumował punktualnie jak w szwajcarskim zegarku.

Pierwsze co rzuca się w oczy po zjechaniu ze statku to wyraźny przerost zatrudnienia. Do posterunku celno-granicznego jest może ze 2 km, lecz na każdym zakręcie stoi człowiek w odblaskowej kamizelce, którego jedynym zadaniem jest wskazywanie właściwej drogi, a wystarczyłoby przecież postawić odpowiedni znak. Jedziemy więc tam gdzie nas kierują.

Tuż przed bramkami próbują nas zatrzymać wszędobylscy hellomyfrendzi, którzy za drobną opłatą pomagają zdezorientowanym Europejczykom w wypełnieniu prostych formularzy, wymianie waluty czy nabyciu karty SIM. Nie zwracając na nich uwagi podjeżdżamy pod budkę celnika, który odbiera od nas wypełniony jeszcze w kraju formularz tymczasowego importu motocykla i grzecznie informuje, że do zakończenia formalności potrzebna jest jeszcze pieczątka jakiegoś policjanta, który urzęduje w terminalu pasażerskim. Zawracamy więc, a drogę wskazują nam ci sami co poprzednio ludzie w odblaskowych kamizelkach. Jednak tam gdzie byliby najbardziej przydatni nie ma żadnego ludzkiego drogowskazu, nie ma praktycznie żadnego oznakowania. Terminal otoczony zasiekami. Mam wjechać w tą dziurę w płocie? Pojechałem dalej a tam trafiłem na człowieka, którego jedynym zadaniem jest informowanie każdego, że powinien był skręcić w dziurę w płocie pół kilometra wcześniej. Zawracamy. Jedno rondo, drugie rondo, dziura w płocie i jestem na terminalu.

Tutaj przejmują mnie kolejne kamizelki i popychają na schody. Idę do góry, tam odsyłają mnie od Ajfasza do Kajfasza aż wreszcie mój paszport trafia na odpowiednie biurko odpowiedniego policjanta. Z pieczątką wracam tą samą drogą, którą przyszedłem. Już mam wychodzić, gdy jedna z kamizelek stanęła mi na drodze i każe wracać na górę, gdzie znajduje się wyjście. Wspinam się znowu po schodach i już prawie przechodzę przez bramki kiedy zjawia się kolejna grupka motocyklistów, błąkająca się po korytarzach tak jak ja przed chwilą. Nie ma szans. Nie wyjdę. Jako, że znam już drogę każą mi doprowadzić współpasażerów pod właściwe drzwi, właściwego policjanta.

B. już zaczęła się martwić, że mnie aresztowali, podczas gdy ja w tym czasie tłumaczę każdej napotkanej kamizelce, która próbuje mnie zawrócić, że ja już pieczątkę mam i po prostu, najzwyczajniej w świecie chcę wrócić do motocykla i czym prędzej się stąd wynieść.

Wreszcie udaje mi się wyrwać ze szponów biurokracji i wracamy na granicę. Jedno rondo, drugie rondo, w lewo w prawo i znowu jesteśmy przy budce celnika. Otrzymujemy kopię deklaracji z ostrzeżeniem, że za nic na świecie nie można tego zgubić bo bez tego papierka nie wyjedziemy z Maroko. Jesteśmy wolni jako jedni z pierwszych.
Obrazek
Tylko co dalej Sherlocku? Powoli, jak żółw ociężale, kręcimy się po parkingu ospale. Jest druga w nocy, parking który przed chwilą pełen był motocykli powoli pustoszeje i wkrótce zostajemy sami z upierdliwymi sprzedawcami, którzy ciągle chcą nam coś wcisnąć.

Skoro jest terminal pasażerski to nie ma co się zastanawiać. Wracamy. W lewo, w prawo, mijam zdezorientowane ludzkie drogowskazy przekonane, że już wszyscy się odprawili , jedno rondo, drugie rondo, dziura w płocie i jesteśmy na miejscu. Tam od razu jakaś kamizelka próbuje nas skierować znowu do właściwego biura, właściwego policjanta. Rozpaczliwie tłumaczę, że ja już pieczątkę posiadam. Dajcie nam już święty spokój. My tylko chcemy najzwyczajniej w świecie usiąść w poczekalni i przeczekać do świtu.

- nie można
- co nie można?
- tutaj nie można czekać. Możecie poczekać na parkingu przy granicy.

No niezłe jaja. Wybudowali nowoczesny terminal dla pasażerów, jest tutaj nawet dworzec kolejowy, skąd odjeżdża ichniejsze pendolino do Tangeru, a może i jeszcze dalej do stolicy, jest poczekalnia z fotelami ale pasażerowie nie mają tutaj wstępu. W nocy terminal zwany pasażerskim służy tylko i wyłącznie za biuro ważnego policjanta, który przybija pieczątki, jakby nie mógł ruszyć d… i przybijać je razem z celnikiem przy wyjeździe z portu.

Jedno rondo, drugie rondo, w prawo, w lewo i znowu jesteśmy przed budką celnika, który znowu od nas chce dokumenty, a ja znowu muszę tłumaczyć, że już raz nas odprawił na dowód czego pokazuję kwit podstemplowany przez niego raptem kwadrans wcześniej. My do diaska chcemy tylko najzwyczajniej w świecie poczekać do rana! - poczekać? No problem. Możecie tutaj sobie czekać jak długo chcecie.

Parkujemy więc i czekamy ale właściwie już wtedy wiedzieliśmy, że nie ma takiej siły żeby nas tutaj zatrzymała do rana. Nie ma nawet gdzie usiąść, a pogoda nie nastrajała do koczowania na betonie.

Mają tutaj autostrady to na pewno mają jakąś stację benzynową gdzie można napić się kawy i przesiedzieć do rana. Z mapy wynika, że najbliższa jest 4km stąd. Wyjeżdżamy więc z bezpiecznej oświetlonej przystani i stawiamy pierwsze kroki, a właściwie pierwsze obroty koła na Czarnym Lądzie, wstyd się przyznać bo wcześniej nie byliśmy nawet na wczasach w Egipcie.

Rzeczywiście jest czarno, choć jak się po fakcie okazało cała północ i zachodnie wybrzeże w dzień niewiele się różni od Europy. GPS prowadzi nas przez jakieś nieoświetlone opłotki i dojeżdżamy do pierwszej wioski, gdzie rzeczywiście jest jakaś stacja ale jak można było się tego spodziewać, zamknięta na głucho, a nawet gdyby była otwarta to wątpię żeby tutaj można było się napić kawy, a co dopiero spokojnie przeczekać do rana. Jest natomiast jakaś knajpa, z której natychmiast wyleciało paru gości w pidżamach ze spiczastymi kapturami machając w naszym kierunku. Nie miałem ochoty na pogawędkę z obcymi ludźmi o 3 nad ranem. Miałem jakieś niczym nie poparte uprzedzenia, bo już sam fakt że ktoś urzęduje do rana w knajpie gdzie jedyną serwowaną używką jest miętowa herbata i coca-cola, budzi we mnie wątpliwości. Odkręcam manetkę i zatrzymujemy się dopiero na pierwszym większym skrzyżowaniu za wioską.

I co dalej Sherlocku? Przecież nie wrócimy do portu, a nawet gdyby to, co mielibyśmy im powiedzieć na bramie? Wróciliśmy bo się boimy ciemności?

Ustawiamy więc nawigację na kolejną, większą już miejscowość 30 km dalej, gdzie na pewno jest jakaś czynna stacja benzynowa. Wspinamy się coraz wyżej i robi się coraz zimniej. Nigdy bym nie przypuszczał, że podgrzewane manetki, które zamontowałem ze względu na Alpy, przydadzą mi się w Afryce. Na drodze żywego ducha, ciemno i dżdżyście. Gdzieś na przełęczy w oddali widzimy niebieskie koguty, jakaś policyjna blokada w środku nocy pośrodku niczego. Zwalniam ale nawet nie zwracają na nas najmniejszej uwagi.

Dojechaliśmy do Fnideq lecz stacji jak nie było tak nie ma, a właściwie była, nawet nie jedna ale wszystkie samoobsługowe. Cóż było robić? Pojechaliśmy dalej. Kolejna miejscowość na naszej trasie to Tetuan, kilkaset tysięcy mieszkańców więc tam na pewno będą mieli kawę, a może i nawet McDonalda?

Wjeżdżamy do miasta. Szerokie oświetlone ulice, jednym słowem cywilizacja. Jest stacja benzynowa ale nie taka jak u nas gdzie można sobie kupić wszystko co potrzebne zziębniętemu motocykliście. Z takich udogodnień jest tylko automat z gorącą kawą. Kupujemy jeden kubek ale już dzisiaj nie pamiętam za co, bo z pewnością jeszcze wtedy nie mieliśmy miejscowej waluty. Najprawdopodobniej kupił nam ją pracownik stacji, który dał nam również jakieś ciastka.

Jest dobrze. Ale co dalej? Piąta rano, a wciąż ciemno jak w środku nocy. Internet ostrzega, że jazda w Maroku po zmroku to prosta droga do skręcenia karku. Kupując motocykl sam sobie obiecałem, że nie będę jeździł w nocy nie tylko w Afryce ale także w Polsce i co… już w pierwszych godzinach naszej marokańskiej przygody złamałem tę obietnicę. Z drugiej strony z promu zjechało kilkanaście motocykli i wszyscy gdzieś pojechali nie zważając na to czy jest dzień, czy noc, a przecież wiadomo nie od dziś, że większość ma rację.

Pierwszy nocleg zaplanowaliśmy w Chefchaouen (czyt: Szefszałan czy jakoś tak) pozostało więc jeszcze jakieś 70 km. Nie ma sensu tutaj gnić, bo i tak nie mamy kasy na automat z kawą. Jedziemy.

Pierwotny plan zakładał N16 wzdłuż wybrzeża, a potem lokalną drogą przez wioski. W tej sytuacji oczywistym było, że musimy plan skorygować - pojedziemy drogą krajową N2. Znowu wspinamy się górskimi serpentynami. Jest 6 rano i wciąż ciemno. Jadę wolno, bo i tak przed świtem nie sądzę żebyśmy znaleźli jakieś spanie. Nigdzie więc nam się nie spieszy ale wolniej jechać się już nie da. Wydaje mi się jakbym słyszał szczękanie zębami za sobą, ja przynajmniej mam podgrzewane manetki ale B. cała się trzęsie z zimna, czy też może ze strachu. Nie jest źle myślę sobie. Droga dobra, brak jakiegokolwiek ruchu, a mogłoby być gorzej np. mgła. Jak tylko o tym pomyślałem to zjechaliśmy na przełęcz prosto w gęste białe mleko i czarną noc.

O świcie, który nastąpił dopiero w okolicach 7 godziny docieramy do Chefchaouen (Al-Ujun wg. googlemaps). Pierwsze koty za płoty, teraz pozostało tylko znaleźć nocleg. Zazwyczaj po trzecim hotelu mam już dosyć i biorę pierwszy z brzegu, tym razem odwiedziliśmy ok 6 noclegowni i albo nie ma miejsca, albo poza naszym budżetem albo nora albo nie można wjechać motocyklem. W końcu znajdujemy jakiś pokoik na poddaszu ale Trampi będzie musiał spędzić noc na ulicy pod gwiazdami i czujnym okiem recepcjonisty.

Niebieskie miasto okazało się całkiem sympatyczne. Nie za duże, nie za małe. Nie za brudne, nie za czyste. Nie za dużo turystów, nie za mało. Gdyby to był pierwszy nasz kontakt z arabskimi medynami to pewnie byłoby Oh! i Ah! a tak, jest po prostu fajnie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
coreball
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 374
Rejestracja: 04.03.2012, 10:59
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Koziegłowy

Re: Mój drugi raz

Post autor: coreball »

Czyta się
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój drugi raz

Post autor: pete17 »

Dawaj dalej Marcopolo,ciwkawość nas zżera... :smile:
Lubię motory...wszystkie.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Fez, 24 kwietnia

W Italii wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, w Maroko wygląda na to, że do Fezu, bowiem dla zdecydowanej większości turystów, w tym motocyklistów, następnym przystankiem po Niebieskim Mieście jest właśnie Fez. My na przekór ustawiliśmy GPS na jakąś wioskę - jeszcze przed wyjazdem założyliśmy, że świadomie pominiemy wszystkie imperialne aglomeracje takie jak Fez, Marakesz, czy Casablanka i skoncentrujemy się na prowincji. Taki był plan ale jak wiadomo plany są po to żeby je zmieniać. Nasz posypał się już wtedy, gdy zamiast czekać do rana w porcie ruszyliśmy w ciemną noc. Nie inaczej było dzisiaj.

Miałem szczegółowo zaplanowaną trasę lokalnymi ścieżkami przez góry Rif aż do Mideltu, łącznie z trasami alternatywnymi gdyby okazało się, że droga jest zbyt trudna. Spędziłem na Googlearth wiele godzin rysując ślad, a teraz to wszystko bierze w łeb, bo w górach ostatnimi dniami lało jak z cebra, a i dzisiaj wyglądało na to, że nie unikniemy prysznica. W tych warunkach pchanie się samotnie na jakieś odludne górskie ścieżki, byłoby delikatnie to ujmując lekkomyślnością, żeby nie powiedzieć wprost, głupotą.

Ruszyliśmy z rana tak jak wszystkie autokary wycieczkowe, turystyczne busiki i białasy na motocyklach z tą różnicą, że wszyscy skręcili w prawo kierując się na drogę krajową N13, a my w lewo na lokalne drogi wiodące przez środek gór Rif.
Góry Rif należą do biedniejszych rejonów Maroko, co widać po mijanych miejscowościach. Tak trochę przypominają Indie, ogólny bałagan, pełno ludzi, którzy albo na coś czekają, albo gdzieś idą albo po prostu siedzą i patrzą przed siebie. Niektóre miejscowości wyglądają jakby przed chwilą wybuchła w nich jakaś bomba i odbywa się zbiorowa ewakuacja. Przed i za miejscowością jest asfalt, a gdy się wjeżdża do miasta nagle ginie pod grubą warstwą błota albo wręcz w ogóle go tam nie ma i nigdy nie było. Nie wiem czemu ale lubię takie klimaty. W końcu po to się jedzie na wakacje, żeby było inaczej niż w domu.

Góry przypominają trochę nasze Beskidy albo może Bieszczady tyle, że jeśli w ogóle są jakieś drzewa to najczęściej są to lasy cedrowe, których nie uświadczysz w Europie, a nawet w Libanie, gdzie cedr stanowi emblemat narodowy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nie ma tutaj żadnego przemysłu, brak rozwiniętej infrastruktury turystycznej, a jedyne źródło utrzymania dla miejscowej ludności to rolnictwo. Od zarania dziejów główną uprawą w tym rejonie jest Cannabis Indica. Produkt ten w postaci częściowo przetworzonej zwanej kif lub hasz sprzedawany jest na każdym zakręcie, skrzyżowaniu i każdej wiosce. Raz jest to mała zbita kulka, którą sprzedawca dumnie prezentuje stojąc na poboczu, a innym razem pokaźny pakiet suszu wielkości mojego tankbaga. Gdy tylko się zatrzymujemy na siusiu zawsze, nie wiadomo skąd, jak i kiedy, pojawia się miejscowy dealer z ofertą. W sumie to tak jak w Polsce, tylko, że u nas w górach przy drodze sprzedaje się grzyby albo oscypki, a tutaj lokalnym produktem jest zioło.

Z tego rejonu pochodzi większość zioła konsumowanego w Europie, ale jakoś u nas w warzywniaku nigdy się nie natknąłem na ten produkt. Co innego u naszych sąsiadów Czechów. Ci to używają go do wszystkiego, dodają nawet do knedelików zamiast kminku. Przez moment pomyślałem, żeby zajechać na jakieś pole i zerwać parę szczepek. Posadziłbym w ogródku. Nawet sprawdziłem w internecie jak to się uprawia ale szybko mi przeszła ochota na zielarstwo – trzy lata więzienia za samo posiadanie, nie wspominając o uprawie. Rozwesela, leczy, nie uzależnia i można iść do pierdla na długie lata, a wódę, która uzależnia, nie leczy i często wzbudza agresję zamiast rozweselać, w Polsce sprzedają na każdym kroku o każdej porze. Zupełnie odwrotnie niż tutaj, gdzie o piwo ciężko, a co dopiero jakieś mocniejsze trunki.

Zajeżdżamy na śniadanie do Ketamy, stolicy tutejszych spółdzielni zielarskich. Przy stolikach siedzą sami faceci, większość w piżamach z kapturem tylko jeden typ się wyłamał wdziewając na siebie dres Adidasa. Czekając na zamówiony posiłek w pewnym momencie dres podchodzi do nas i wręcza mi telefon. Po wymianie standardowych uprzejmości głos w komórce przeszedł od razu do rzeczy: „Mam najlepszy towar w mieście, nikt ci taniej niż ja nie sprzeda. Nie musisz się obawiać mój przyjacielu, wszystko odbędzie się bezpiecznie i bezproblemowo.”

Pełna kultura, a jeszcze parę lat temu nawet policja tutaj nie zaglądała, natomiast opowieści nielicznych motocyklistów z Europy, przypominały raczej scenariusz filmu akcji niż relację z podróży motocyklowej. Mimo wszystko w mediach góry Rif chyba jednak wciąż funkcjonują jako imperium zła, bo po drodze oprócz jednego francuskiego campera nie minęliśmy żadnego pojazdu na europejskich numerach.

Cały dzisiejszy dzień uciekaliśmy przed czarnymi chmurami, które w końcu nas dopadły w okolicach Fez. W związku z nienajlepszą pogodą kolejna zmiana planu. Chcąc nie chcąc zajeżdżamy więc na nocleg do Fezu zamiast na wieś.
Wzięliśmy na celownik najbliższy obiekt, który wyświetlił się na mapie. B. została przy motocyklu, a ja idę sprawdzić warunki. Hotel w stylu „riad”, czyli taka marokańska rezydencja. Nie bardzo na naszą kieszeń ale co tam, gość przekonał mnie sutym śniadaniem „nie takie jak w innych hotelach, w cenie noclegu macie prawdziwe marokańskie śniadanie”. Zresztą nie mamy zbyt dużego wyboru. Ciągle pada i jakoś nie mamy ochoty na dalsze poszukiwania.

Obrazek

Po rozpakowaniu manatków idziemy na miasto, bo od śniadania biznesowego w Ketamie nic nie mieliśmy w ustach. Okazuje się, że wylądowaliśmy w jakiejś handlowo-rozrywkowej dzielnicy. Pełno straganów ze wszystkim i niczym, knajpy pełne ale w odróżnieniu od innych państw arabskich tutaj nikt nie popala nargile (fajka wodna) lecz każdy ma przed sobą szklaneczkę „berberyjskiej whisky”. Niesamowity widok, setka facetów siedzi i ogląda football popijając herbatkę miętową. U nas nie do pomyślenia.

Idziemy do wcześniej upatrzonej „restauracyjki” typu grill w ścianie. Choć w dotychczasowym naszym podróżowaniu mieliśmy dziesiątki razy do czynienia z podobnymi przybytkami, nie przestaje mnie zadziwiać podejście miejscowych do higieny. Ściany czarne od tłuszczu zmieszanego z sadzą z grilla. Po wielu latach w końcu zauważono ten brud na jednym z filarów, chyba tylko dlatego, że stoi akurat na samym środku i trudno go nie zauważyć. Wyczyścili i pomalowali? Nic z tych rzeczy. Zasłonili go suknem, które po kolejnych paru latach bez prania również zrobiło się czarne i lepkie, a na dodatek ze starości się rozdarło odsłaniając warstwę równie czarnej i lepkiej substancji znajdującej się pod spodem.

Za to jedzenie pomimo, a właściwie dlatego, że nie mają tutaj lodówek było świeże i smaczne. Kurczak bez antybiotyków, szaszłyk bez konserwantów i wzmacniaczy smaków. Nie ma ferm drobiowych, nie ma hurtowni, chłodni, centrów logistycznych, a przede wszystkim nie ma sanepidu i unijnych przepisów fitosanitarnych nic więc nie stoi na przeszkodzie żeby zarżnąć na zapleczu kurczaka i wrzucić go na grill bez zbędnych pośredników i pseudo instytucji dbających żebyśmy czasami się nie zatruli. Po to tutaj między innymi przyjechaliśmy, a brudne sztućce albo ich brak, to tylko taka drobna niedogodność.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Ifri, 25 kwietnia

Medyna w Fez to kolejne miejsce wpisane na listę UNESCO, więc skoro już tutaj jesteśmy to głupio byłoby tak po prostu olać. W tym celu specjalnie wstajemy wcześnie rano, żeby przed wymeldowaniem podjechać na stare miasto bez bagaży. Niestety chyba nie było nam pisane zwiedzanie, nic z tego nie wyszło.

Dwie godziny zajęło nam wywrócenie pokoju do góry nogami w poszukiwaniu kluczyków do Trampiego. Jak można zgubić kluczyki na przestrzeni 10 m, bo tyle dzieliło nasz pokój od motocykla pozostawionego na noc przed wejściem? Wieczorem wyszedłem tylko sprawdzić przebieg, a dzisiaj kluczyków jak nie ma, tak nie ma. Jak kamień w wodę. Nawet nie protestowałem, gdy B. podsumowała krótko całą sytuację: „Ty już chyba się nie nadajesz na takie eskapady”. Może rzeczywiście jestem za stary. Może, od razu powinienem był przymocować do boxa rudą kitę, antenkę z chorągiewką, wrzucić na grzbiet skórę z frędzelkami i kręcić się wokół komina, a nie wyruszać w świat? Przecież kiedyś mogę zapomnieć spojrzeć w lusterko przy wyprzedzaniu?

Morale siadło i nie poprawiło go rzekomo sute marokańskie śniadanie, tak bardzo zachwalane gdy wczoraj meldowaliśmy się w riadzie. Nie wiem czy zimne jajko na twardo i dżemik z Carefoura’a można nazwać marokańskim śniadaniem.
W minorowych nastrojach odpalamy Trampiego zapasowymi kluczykami, na koń i kontynuujemy naszą wycieczkę. Szybko przebrnęliśmy przez miasto, choć to przecież milionowa aglomeracja, druga po Casablance.

Za miastem temperatura spadła do zaledwie +14C, a jeszcze nawet nie zbliżyliśmy się do gór. Nie wróży to nic dobrego. Na przełęczy widać jeszcze kulki lodu wielkości ziaren grochu – pozostałości po wczorajszej nawałnicy. Gdy temperatura spadła do +8C zakładamy na siebie wszystko co mamy, łącznie z podpinkami, których nigdy przedtem nie miałem okazji używać. I pomyśleć, że pokonaliśmy masę przeszkód aby wyruszyć właśnie w kwietniu, bo ponoć miał to być ostatni gwizdek przed upałami. Witamy w Afryce!

W tych podpinkach, membranach i polarach wyglądamy żywcem jak Bibendum z logo Michelin albo nawet jak telewizyjne teletubisie. W ten oto sposób zajechaliśmy do Ifrane, a tu elegancja Francja, a właściwie Szwajcaria. Niczym to się nie różni od europejskich kurortów w Alpach. Może dziwić jedynie ilość policji i wojska na każdym kroku. Takie marokańskie Davos podczas szczytu NATO, a wszystko to dlatego, że akurat te tereny upatrzył sobie król na swoją letnią, czy też raczej zimową rezydencję (podobno jeździ na nartach).

Obrazek

Zapomnij pan o przydrożnym grillu, parkujemy więc przed restauracją ale uprzejmy pan policjant pokazuje nam inne, lepsze miejsce. Z restauracji wybiega kelner i uprzejmie zaprasza do wypasionego wnętrza. Tak patrzę na to wszystko i sobie myślę, że przecież nie przyjechaliśmy tutaj żeby nam się ludzie w pas kłaniali. Spadamy stąd, a kawę wypijemy jak zwykle w zwyczajnej przydrożnej „dziurze w ścianie”.

Obrazek

Wjeżdżamy do Parku Narodowego Ifrane. Jedziemy przez lasy cedrowe, wśród których zdarzają się kilkuset letnie egzemplarze. Pojawiają się makaki berberyjskie. Zazwyczaj małpy kojarzą się raczej z palmami i upałem, a tutaj śnieg i drzewa iglaste. Ma to swój niepowtarzalny urok i trudno się z tym nie zgodzić.

Zgodnie z przewidywaniami po drugiej stronie gór robi się wyraźnie cieplej i coraz mniej zielono. Zatrzymujemy się w pierwszej lepszej knajpie, z której wybiega jakiś białas w spodniach motocyklowych zapraszając do stolika, gdzie siedzi już kilka osób. Dołączamy do nich choć nie bardzo nam to pasuje bo ciężko będzie się wyrwać, a jeszcze wtedy nie bardzo wiedzieliśmy gdzie przyjdzie nam nocować i ile jeszcze km zostało do pokonania.
Ekipa przy stoliku międzynarodowa ale zgrana choć większość poznała się dopiero przed kilkoma dniami. Pytam czy mają jakiegoś kierownika bo przecież trudno tak się podróżuje w kilka motocykli bez planu. Podróż zorganizował i zaklepał wszystkie noclegi syn jednego z nich, mieszkający w Marakeszu, a tato pełni jak gdyby rolę nieformalnego przewodnika tej nieformalnej wycieczki. To taka typowa grupka. Z tego co zauważyliśmy większość motocykli podróżuje w watahach po kilka, czasami kilkanaście motocykli. Samotnych wilków też można spotkać ale najczęściej poza turystyczną pętlą Tanger – Fez – Merzouga – Marakesz – Tanger. Ponieważ my nie mamy kierownika możemy bez pytania się ulotnić. Nie płacimy nawet za kawę (nie pozwolili nam).

W ciągu jednego dnia przeskoczyliśmy z zielonych cedrowych lasów, gdzie jeszcze zalegał śnieg, do rejonu w którym króluje piach i kamień, a woda jest na wagę złota. Trudno określić, w którym momencie zaczyna się Sahara. W każdym razie myślę, że Midelt położony pomiędzy Średnim i Wysokim Atlasem, można już uznać za miasto leżące na półpustyni, natomiast Al-Rashida to może jeszcze nie oaza ale pełnoprawne pustynne osiedle.
Nocleg wypadł w wiosce Ifri, gdzie trafiliśmy do typowego berberyjskiego domostwa, z którego właściciele wyprowadzili się do miejsca wicznego spoczynku, a potomni zamienili na guesthouse.

Obrazek
Obrazek
Obrazek

Już wcześniej zastanawiało mnie w jakim celu na południe zmierzają ciężarówki załadowane słomą? Okazuje się, że tutaj to podstawowy materiał budowlany. Słomę miesza się z gliną i z tej zaprawy budowane są domy. Na północy taka konstrukcja nie przetrwała by zimy, tutaj gdzie deszcz oznacza święto, nie ma lepszego i tańszego budulca. W takim domu przyszło nam spędzić noc, a w kolejnych dniach również zatrzymywaliśmy się w podobnych kwaterach.

Oprócz nas klientelę pensjonatu stanowili Hans i Judith, małżeństwo ze Szwajcarii. Ich maszyny przedstawiać chyba nie trzeba - Royal Enfield, najstarsza na świecie konstrukcja na dwóch kołach, która w prawie niezmienionym kształcie produkowana jest w Indiach od 1955 r. Ten tutaj egzemplarz jest całkiem młody, bo pochodzi z 2015 r., czyli jest młodsza od naszego Trampiego o 7 lat a wygląda jakby było odwrotnie!

Obrazek

Miałem wrażenie, że Hans i Judith zęby zjedli na motocyklach - nic z tych rzeczy, po prostu kupili sobie na stare lata dwa kółka i pojechali na wakacje, żeby sobie przypomnieć jak to się niegdyś podróżowało. Już kiedyś bowiem przejechali trasę Tanger – Sahara ale na skuterze i wtedy kiedy jeszcze droga krajowa N13 nie miała asfaltu na całej długości, czyli dobrych kilka dekad wstecz. Teraz wyglądało tak jakby włożyli na siebie te same ciuchy co przed laty, żadnych ochraniaczy, żadnych membran, podpinek i innych pierdół. Można? Można!
...jak nie teraz to kiedy?
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1528
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Mój drugi raz

Post autor: Sylwek »

Czyżbym nie tylko ja, czekał cierpliwie na ciąg dalszy?
marcopolo pisze:Miałem wrażenie, że Hans i Judith zęby zjedli na motocyklach - nic z tych rzeczy, po prostu kupili sobie na stare lata dwa kółka i pojechali na wakacje, żeby sobie przypomnieć jak to się niegdyś podróżowało. Już kiedyś bowiem przejechali trasę Tanger – Sahara ale na skuterze i wtedy kiedy jeszcze droga krajowa N13 nie miała asfaltu na całej długości, czyli dobrych kilka dekad wstecz. Teraz wyglądało tak jakby włożyli na siebie te same ciuchy co przed laty, żadnych ochraniaczy, żadnych membran, podpinek i innych pierdół. Można? Można!
Wszystkie chwyty dozwolone. I tak, na końcu, pamięta się tylko dobre chwile :smile:
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Z opóźnieniem ale za to udało mi się sklecić dwa odcinki

26 kwietnia, Merzouga

Konsekwentnie zmierzamy w kierunku Sahary właściwej. Naszym celem było dojechać na południe jak tylko najdalej się da, czyli na pewno nie dalej niż granica z Algierią, która od lat już jest zamknięta i nikt już nawet nie pamięta z jakiego powodu. Przy okazji chcieliśmy zobaczyć pustynię, ale nie taką jaka ona jest w rzeczywistości, lecz taką jak na filmach tj. w formie piaszczystych wydm, które stanowią zaledwie 5% powierzchni Sahary. W Maroko są tylko dwa takie filmowe miejsca w pobliżu miejscowości: Merzouga (erg Chebbi) i M’Hamid (Erg Chigaga). W pierwszym miejscu wydmy zaczynają się zaraz za wioską, w drugim trzeba się trochę wysilić, żeby do nich dotrzeć. Bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze. W M’Hamid musielibyśmy zapisać się na wycieczkę jeepem bo sami raczej nie dalibyśmy rady pokonać 60 km pustynnych bezdroży. Pojechaliśmy więc na łatwiznę w kierunku Merzougi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Krajobraz stał się jeszcze bardziej pustynny. Wokół nic tylko kamienie, skały i piach. Chociaż to tylko pozory, czasami zdarza się wielka dziura w ziemi, w niej jakiś ciek wodny, a jak woda to palmy, a jak palmy to cień i ludzie.
Coraz więcej prostych odcinków i nawigacja nie sprawia żadnych problemów – kilka godzin prosto, potem w prawo, znowu kilka godzin prosto potem w lewo.

Obrazek

Wreszcie na horyzoncie pokazała się wielka piaskownica. Mówiąc szczerze nie spodziewaliśmy się. Zawsze mnie zastanawiało po co ludzie walą setki km do tej Merzougi. Żeby zobaczyć jakieś kupki piachu? Ale to nie kupki, to są góry piasku, które w zależności od oświetlenia zmieniają kolor od jasnożółtego po ciemnobrązowy. Niektóre z tych gór mają po 150 m wysokości bezwzględnej. Takie miniatury Bieszczad z piasku.

Obrazek

W Merzouga meldujemy się w pensjonacie z błota i sieczki tuż przy wydmach, których widok dosłownie powala.
Aż mnie ręka świerzbi żeby odkręcić manetkę i pobawić się w tej wielkiej piaskownicy. Musiałem się jednak powstrzymać, gdyż B. raczej nie ucieszyłaby się, gdybym poprosił ją o pomoc przy wykopywaniu Trampiego z piachu, co sądząc po moich zdolnościach na pewno by nastąpiło już na pierwszej wydmie.

Obrazek

Mamy w zapasie jeszcze sporo sił i czasu więc zgodnie z wcześniejszym założeniem ruszamy zobaczyć, czy nas nie ma za horyzontem. Daleko nie zajechaliśmy bo droga skończyła się po ok 20 km w Taouz, ostatniej wiosce przed granicą. Dalej na południe już tylko wielbłądem. Można spróbować na zachód, ścieżkami dawnego Dakaru, kiedy jeszcze Dakar rozgrywany był na trasie Paryż – Dakar, a nie w Ameryce. Dzisiaj prowadzi tędy szlak offroadowy, najdłuższy ze wszystkich wymienionych w przewodniku „Morocco Overland” Chris’a Scott’a – ponad 250 km pustynnych bezdroży do Zagory. Jak Filip z konopi wyskoczył nawet jakiś miejscowy motocyklowy pseudo przewodnik, który za drobną opłatą 200 Euro może nas również przeprowadzić przez pustynię. Pomijając absurdalną cenę - nie tym razem, tego w planach nie mieliśmy, ale pytam czy dalibyśmy radę we dwójkę z bagażami. „No problem” i pokazuje mi nawet zdjęcia na tle obładowanych GS-ów, które miał przyjemność eskortować. Pewnie gdybyśmy przyjechali na rowerze szosowym również nie byłoby problemu, najważniejsze żebyśmy zapłacili z góry, a potem jakoś to będzie.

27 kwietnia, N'Kob

Meta na dzisiaj to N’Kob, o którym Lonely Planet napisał: „Jednym z najbardziej strzeżonych sekretów Maroko jest berberyjska osada N’Kob, gdzie 45 glinianych zamków sprawi, że staniesz jak wryty i będziesz się po prostu gapił”. Jedziemy.

Znowu ogromne puste przestrzenie. Wydawałoby się, że nuda jak na autostradzie albo na promie ale wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie. W oddali widzimy jeziora, góry i drzewa – to się chyba nazywa fatamorgana. W pewnym momencie jedziemy wzdłuż, czegoś co przypomina uskok tektoniczny, wyniesiony nieco ponad płaskie piaszczysto-kamienne równiny. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie sprawdzili co jest po drugiej stronie. Zjeżdżamy więc z asfaltu i zaczynamy mozolną wspinaczkę po kamolach, które pokonują nas w połowie drogi. Dalej idziemy pieszo.

Obrazek

Obrazek

Po drugiej stronie, jak można było się spodziewać, kolejna pustka z kilkoma palmami pośrodku, a na dalszym planie góra przypominająca krater, najprawdopodobniej ten sam, który w jednym z filmów z Bondem robił za tajną kryjówkę jeszcze bardziej tajnego laboratorium, jeszcze bardzie tajnej organizacji przestępczej.

Gdy już mieliśmy wracać widzę, że w pobliżu motocykla kręci się jakaś postać w turbanie. Jak? Skąd? Skąd on się tam wziął? Przy motocyklu został telefon, tablet, portfel, paszporty, które chciałem zabrać ale B. przekonała mnie, że przecież tutaj NIKOGO NIE MA.
Nim zdążyliśmy zejść do Trampiego, człowiek w turbanie już przy nim był i nawet zdążył rozstawić swój kram ze skamielinami. Powinienem był się domyśleć, bo już dużo wcześniej zaobserwowaliśmy, że pustynia wcale taka wyludniona nie jest. Wielokrotnie widzieliśmy jak miejscowi szli, jechali na osłach, rowerem, czy skuterem po prostu w pustynię, gdzie wydawałoby się nie ma nic jak wzrokiem sięgnąć, czyli co najmniej w promieniu kilkudziesięciu km. Wielokrotnie, na kompletnym pustkowiu ludzie nagle pojawiali się nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak. Jakby wyrastali nagle spod ziemi.

Sprzedawca skamieniałości ze swoim szczątkowym angielskim okazał się być zabawnym człowiekiem. Nie zainteresował się naszym majdanem więc czułem się zobowiązany coś od niego kupić, zwłaszcza że oprócz saharyjskiego piasku nie wieziemy żadnej pamiątki z pustyni. Nie mam pojęcia ile taki kamyk może kosztować, ani nawet nie wiem czy czasami nie pochodzi on z Chin zamiast z tutejszych gór. Rozpoczynamy negocjacje. Pada wyjściowa propozycja, moja o połowę niższa, jego trochę wyższa, moja też trochę wyższa ale za dwie sztuki. W końcu stanęło pośrodku, choć w dalszym ciągu mam wrażenie, że to cena sporo przesadzona jak za dwa kawałki skały, ale niech mu tam będzie, biedny ten człowiek, musi się nieźle nachodzić żeby coś sprzedać na tym odludziu. Płacę, a Turban wyciąga sakiewkę żeby wydać resztę. Normalnie zaniemówiłem! On ma w tym woreczku kupę szmalu! Na pewno więcej niż ja, czyli w jego mniemaniu bogaty człowiek z Europy, mam gotówki w portfelu.

Tak pogrywać nie będziemy. Oddawaj kasę i bierz z powrotem kamienie! Turban mocno zaskoczony, nie wie o co mi chodzi bo przecież dobiliśmy targu. Coś tam próbuje się żalić ale jestem twardy. W końcu w drodze mediacji zatrzymuję minerały, a on oddaje mi część pieniędzy. Do dzisiaj nie wiem ile są warte te ślimaki odbite w kamieniu.
Próbuję pytać o krater Bonda na co Turban wyciąga jakieś zawiniątko i powoli rozwija szmaty jakby miał tam schowane jajko. Naszym oczom ukazał się smartphone, którym całkiem biegle umiał się posługiwać. Pokazuje nam zdjęcia z filmowego krateru i tłumaczy jak mamy dojechać „droga za górą, palmy nie, pierwsza droga nie, dużo piasku, druga droga ok”.

Ale która to druga droga? Wjeżdżamy więc w tę pierwszą, bo wyglądała całkiem do rzeczy. Bez problemów dojeżdżamy do grupki samotnych palm, które wg Turbana mieliśmy ominąć z daleka. Dalej już prosto kilka km w kierunku góry udającej w Bondzie krater wulkanu. Piasek był ale nowe opony Heidenau poradziły sobie z nim całkiem przyzwoicie, jak na Scout’a przystało.

Obrazek

Wjeżdżamy do wnętrza niby krateru i co widzimy, a raczej czego nie widzimy? Nie ma tajnego laboratorium! Za to jest dwóch kolejnych sprzedawców skamielin w turbanach, a poza tym TDM na słoweńskich numerach. Powinienem się zdziwić, bo w końcu Maroko to niemały kraj, a ja na takim odludziu spotykam gościa, który dokładnie tydzień wcześniej, dokładnie 3500 km w prostej linii, we włoskiej Savonie poratował mnie browarem. Powinienem się zdziwić ale się nie zdziwiłem, bo już wcześniej podczas naszych podróży mieliśmy podobne nieoczekiwane spotkania. Świat jest jak mała afrykańska wioska.

Jak już się spotkaliśmy wypadałoby się przedstawić. Okazuje się, że mamy te same imiona. Pytam Marco, bo tak miał na imię, gdzie był i co widział do tej pory. „Ja tam nie wiem. Żona wyznacza cele, a ja tylko kieruję” brzmi odpowiedź. Można i tak.

Wracamy na asfalt tą właściwą drogą nr 2 bez piasku. Będąc już na czarnym Marco dodał gazu i tyle go widzieliśmy. Jeszcze przez chwilę próbowałem za nimi nadążyć ale zapomnij panie, 150 km/h to nie dla nas i naszego Trampiego, my chcielibyśmy jeszcze coś zobaczyć oprócz czarnego asfaltu. Znowu zostaliśmy sami jak dwa palce na tym odludziu.

Dojechaliśmy do N’Kob, stanęliśmy jak wryci i po prostu tylko się gapiliśmy.

Obrazek

Naszym dzisiejszym gospodarzem jest młody człowiek, który tak jak w poprzednich przypadkach odziedziczył gliniany dom i zamienił go na „Casa Roja”, czyli „Czerwony Dom” jak z hiszpańska nazwał swój pensjonat. Człowiek światowy, nieźle mówi po angielsku i hiszpańsku, często podróżuje po Europie, a nie wie że w pokoju przydałby się jakiś gwóźdź w ścianie jeśli nie wieszak, przydałaby się jakaś deska, jeśli nie zwykła półka. My naprawdę mamy małe wymagania. Nie potrzebujemy berberyjskich dywanów na podłogach i ścianach. Nie potrzebujemy łazienki w pokoju. Nam potrzebne są po prostu cztery ściany, dach nad głową, gwóźdź w ścianie żebyśmy mieli na czym powiesić ubrania, półkę żebyśmy mieli gdzie położyć kaski i pościel, co do której nie mam wątpliwości, że została wymieniona. Niestety często tego nie rozumieją. W zamian mamy berberyjskie kilimy na ścianach i baranie skóry na podłodze, które tylko zbierają pustynny piasek, bo przecież odkurzacz w tych stronach to dobro luksusowe. Jest na siłę wstawiony prysznic bez uchwytu, kibelek bez wentylacji postawiony 30 cm od wezgłowia łóżka i oddzielony od pokoju ceratą zamiast drzwi.

Maroko nie odbiega w tym względzie od tzw. reszty świata. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni jednak dotychczas płaciliśmy za to znacznie mniej. Niska cena, niska jakość. Tutaj często się zdarza, że za polską cenę, mamy afrykańską jakość.
Tak poza tym wszystko ok. Jesteśmy w pensjonacie jedynymi gośćmi, właściciel widać że robi co może żebyśmy czuli się tutaj jak w domu, co po załatwieniu grubszej potrzeby za ceratą nie jest takie proste. Obiecał nawet, że już następni goście będą mieli gwóźdź i deskę w ścianie (o wstawieniu drzwi do ubikacji nic nie wspomniał). Naprawdę niewiele potrzeba, żeby zrobić z tego hostel z prawdziwego zdarzenia.

Pozostało jeszcze trochę czasu do końca dnia więc pytam gdzie moglibyśmy jeszcze pojechać. Jest góra na którą możemy wjechać albo wodospad, pod którym możemy się wykąpać. Jest ciepło więc dostajemy szczegółowe wskazówki i jedziemy na wodospad.

Droga pokrywa się z trasą offroadową MH14 w kierunku Boumalne i Tinghir. Przewodnik Scott’a wydany raptem w ub. r. a już zaczyna być nieaktualny. Początek trasy to nowy asfalt, który kończy się na wzgórzu, z którego trzeba zjechać do doliny kamienistą drogą. Żywcem przypomina to wyrobisko kopalni odkrywkowej, zwłaszcza że jest sporo ciężkiego sprzętu, którego zadaniem jest przygotowanie gruntu pod asfalt, którym lada dzień zaleją dolinę. Póki co dnem wąwozu prowadzi jednak gliniasta droga, która podczas deszczu zamienia się prawdopodobnie w regularne lodowisko. Ale teraz nie pada (jeszcze) więc bez strachu w oczach ciśniemy 80 km/h.

Gdy dojeżdżamy do oberży, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami pytamy o dalszą drogę do „Les Cascades”. Tubylcy machnęli rękoma w kierunku wschodnim i po chwili stajemy na rozdrożu, dumając co ten gest miał niby oznaczać. Zanim wydumaliśmy z góry nadjechał wóz terenowy na francuskich numerach, a za nim cała kawalkada takich samych pojazdów kosmicznych. Za kierownicą leciwy już gość, a na miejscu pasażera niewiele młodsza partnerka. Próbujemy pytać o drogę ale oni na nas patrzą jak na kosmitów i kompletnie nie rozumieją o co nam chodzi. Francuzi są znani ze swojej niechęci do języków obcych. Myślą, że pytamy o nocleg bo już zmierzcha a my bez sprzętu campingowego pałętamy się po górach. Mam wrażenie, że to oni są jak z Marsa. Samochód wyposażony jakby uczestniczyli co najmniej w wyprawie Timbuktu – Kapsztad, a nie gonili kury po zwyczajnych Marokańskich wioskach. Na kokpicie ekran nawigacji większy niż ekran mojego stacjonarnego PC-ta, kompasy, telefony satelitarne i inne walkie-talkie. Z drugiej jednak strony fajnie, że ludziom w tym wieku jeszcze chce się bawić w jakieś offroady. U nas na emeryturze jedyny offroad to już tylko ewentualnie przekopać ogródek.

Ruszamy wzdłuż wyschniętego koryta z nadzieją, że tak jak w ubiegłym roku w Albanii, w końcu pojawi się woda, a wraz z nią „Les Cascades”. Lada moment zacznie się ściemniać, zaczyna popadywać, a przecież musimy wrócić glinianą drogą i wyjechać serpentynami z wyrobiska. Poddajemy się. Wygląda na to, że dzisiaj zamiast pod kaskadami wśród palm przyjdzie nam się wykąpać pod prysznicem za ceratą. Dobrze, że przed wyjazdem załatwiliśmy chociaż grubsze sprawy, bo trudno byłoby zasnąć z głową przy muszli klozetowej.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3396
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Qter »

Super!

Czytam i czekam na kolejną wrzutke.
Jak byś mógł na końcu jakąś mapkę wrzucić z trasą która zrobiliście to bym był wdzięczny

Pzdr

Qter

piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Qter pisze: Jak byś mógł na końcu jakąś mapkę wrzucić z trasą która zrobiliście to bym był wdzięczny
Ze względu na pogodę trasa wyszła raczej taka turystyczna i typowa z wyjątkiem nielicznych odcinków. Spróbuję sklecić jakąś mapkę. Wyjątkowo też zapisywałem wszystkie wydatki postaram się więc zamieścić jakiś kosztorys. Sam jestem ciekaw ile nas to kosztowało, bo do dzisiaj tego nie podsumowałem :)
...jak nie teraz to kiedy?
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Bing [Bot] i 0 gości