Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 9 - Szutrowy raj
05 sierpnia 2017 - sobota
Rano jest... rześko. Na trawie oraz na motocyklach jest warstwa szronu. Ale dzień zapowiada się ładny i słoneczny - nie ma ani jednej chmury na niebie. Słowacy są lekko zmęczeni - wszystko zwalają na to, że pili wodę "niegazirowaną", pewnie po "gazirowanej" by nie było problemu
Bez pospiechu jemy śniadanie i pakujemy się. Lokalne panie rozkładają na trawie kiermasz filcowych wyrobów, więc mamy też czas na shopping. Tak naprawdę chcemy też \zwiedzić karawanseraj, ale jeszcze nie jest otwarty o tej porze i, mimo, że prosimy o otwarcie, gdzieś ta prośba umyka a my nie chcemy czekać w nieskończoność. Więc zwiedzamy tylko z zewnątrz, a ja oczywiście muszę wleźć na górę.
Te, które mają mniejsze baki w swoich motkach kupują od Słowaków paliwo, żeby jakoś dojechać do najbliższej stacji w At-Bashi, oddalonej o ok. 80 km.
Jesteśmy prawie gotowe do startu, ale moto bawarki znowu nie odpala. Potrzebna jest kolejna wymiana świec. Problem w tym, że już nie mamy nowych, więc trzeba wkręcić te wykręcone wcześniej.
Ponieważ ta operacja chwilę potrwa, a my jesteśmy już wszystkie w blokach startowych do wyjazdu zostawiamy Bawarkę i wóz serwisowy, a same udajemy się do At-Bashi. Mam największy zapas paliwa w moim powiększonym baku, więc zamykam grupę - będę robić za cysternę, gdy zajdzie taka potrzeba.
Jedziemy spokojnym tempem, żeby jak najbardziej zoptymalizować spalanie.
W pewnym momencie Ewa staje na poboczu, a motek nie odpala. Organoleptycznie sprawdzamy, że paliwo jeszcze ma, więc powinno być OK. Odkręcam kraniki na rezerwę i moto ożywa i jedziemy dalej.
Do stacji mamy jeszcze jakieś 4 km i motek Ewy znowu staje. Tym razem "nad rzeczką opodal krzaczka" gdzie lokalna rodzina robi sobie piknik z arbuzami. Jak tu utkniemy to przynajmniej wprosimy się na lunch
Paliwo jeszcze jakieś jest, więc sprawdzamy stan filtra powietrza, z którym Ewa miała już problemy. Odpalamy motek bez filtra, zalewając go również litrem paliwa upuszczonego z baku mojej Kozy. Odpala, wytrzepujemy filtr, wsadzamy na miejsce - ponownie odpala. Problem zażegnany - można jechać się tankować.
Stacja ma wymowna nazwę "PCK" i rzeczywiście jest ratunkiem dla większości z nas. Ja zalewam tylko 10 litrów, resztę dotankuję w Naryniu lepszym paliwem. Na stację dojeżdżają do nas Bawarka i Malinowy Król.
W Naryniu tankujemy na Gazpromie i czekamy na auto. Ja ten czas wykorzystuję na doładowanie telefonu komórkowego - tym razem pani w spożywczaku wykorzystuje do tego specjalny terminal. Wracam na stację, gdzie są już wszyscy. Są też lokalni motocykliści na szlifierkach. Oczywiście zwracamy uwagę na szczupłą brunetkę, która zdecydowanie poza kaskiem nie ma na sobie stroju motocyklowego. Po chwili jedziemy na lunch do tej samej restauracji, w której ostatnio było disco. Tym razem jest nieco większy wybór potraw, ale i tak nie to, co podane w karcie.
Posilone wsiadamy na motki i jedziemy w kierunku jeziora Song Kul. Najpierw asfaltami i "główną", potem skręcamy w szutry i piękne krajobrazy.
Wisienką na torcie są szutrowe serpentyny na końcu doliny, którymi wspinamy się na rozległy płaskowyż, na którym znajduje się jezioro. Ola i Sambor zakładają się, czy będą gleby na ciasnych winklach. Zakład wygrywa Ola - żadna z nas nie poległa na agrafkach. A widok z góry jest naprawdę niesamowity.
Wzdłuż jeziora jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów i docieramy do naszego jurtowego obozu. Czas na relaks. Bania (w sensie kąpiel, jak wczoraj) i chillout.
Na zachód słońca wybieramy się w bardziej ustronne miejsce. Niestety - nie jesteśmy sami - po pierwsze towarzyszą nam chmary komarów. Po drugie, nie da się przejść spokojnie koło Kirgizów, którzy też przyjechali w te piękne okoliczności przyrody - widząc nas od razu częstują wódką i jedzeniem - ziemniakami z czymś. Ciężko się wymigać.
W końcu siadamy między ostami a krowimi plackami i delektujemy się pięknymi kolorami zachodu słońca, idealnie współgrającymi z kolorami piwa i koniaku...
Potem czeka nas kolacja, na którą jesteśmy lekko spóźnieni. Co ciekawe - znowu odpalają nam kozy w jurtach, ale tym razem używają drewna (skąd oni je tu wzięli?) i może dlatego jest nieco chłodniej niż po opaleniu brykietami pochodzenia zwierzęcego
Przejechane: 240 km
05 sierpnia 2017 - sobota
Rano jest... rześko. Na trawie oraz na motocyklach jest warstwa szronu. Ale dzień zapowiada się ładny i słoneczny - nie ma ani jednej chmury na niebie. Słowacy są lekko zmęczeni - wszystko zwalają na to, że pili wodę "niegazirowaną", pewnie po "gazirowanej" by nie było problemu
Bez pospiechu jemy śniadanie i pakujemy się. Lokalne panie rozkładają na trawie kiermasz filcowych wyrobów, więc mamy też czas na shopping. Tak naprawdę chcemy też \zwiedzić karawanseraj, ale jeszcze nie jest otwarty o tej porze i, mimo, że prosimy o otwarcie, gdzieś ta prośba umyka a my nie chcemy czekać w nieskończoność. Więc zwiedzamy tylko z zewnątrz, a ja oczywiście muszę wleźć na górę.
Te, które mają mniejsze baki w swoich motkach kupują od Słowaków paliwo, żeby jakoś dojechać do najbliższej stacji w At-Bashi, oddalonej o ok. 80 km.
Jesteśmy prawie gotowe do startu, ale moto bawarki znowu nie odpala. Potrzebna jest kolejna wymiana świec. Problem w tym, że już nie mamy nowych, więc trzeba wkręcić te wykręcone wcześniej.
Ponieważ ta operacja chwilę potrwa, a my jesteśmy już wszystkie w blokach startowych do wyjazdu zostawiamy Bawarkę i wóz serwisowy, a same udajemy się do At-Bashi. Mam największy zapas paliwa w moim powiększonym baku, więc zamykam grupę - będę robić za cysternę, gdy zajdzie taka potrzeba.
Jedziemy spokojnym tempem, żeby jak najbardziej zoptymalizować spalanie.
W pewnym momencie Ewa staje na poboczu, a motek nie odpala. Organoleptycznie sprawdzamy, że paliwo jeszcze ma, więc powinno być OK. Odkręcam kraniki na rezerwę i moto ożywa i jedziemy dalej.
Do stacji mamy jeszcze jakieś 4 km i motek Ewy znowu staje. Tym razem "nad rzeczką opodal krzaczka" gdzie lokalna rodzina robi sobie piknik z arbuzami. Jak tu utkniemy to przynajmniej wprosimy się na lunch
Paliwo jeszcze jakieś jest, więc sprawdzamy stan filtra powietrza, z którym Ewa miała już problemy. Odpalamy motek bez filtra, zalewając go również litrem paliwa upuszczonego z baku mojej Kozy. Odpala, wytrzepujemy filtr, wsadzamy na miejsce - ponownie odpala. Problem zażegnany - można jechać się tankować.
Stacja ma wymowna nazwę "PCK" i rzeczywiście jest ratunkiem dla większości z nas. Ja zalewam tylko 10 litrów, resztę dotankuję w Naryniu lepszym paliwem. Na stację dojeżdżają do nas Bawarka i Malinowy Król.
W Naryniu tankujemy na Gazpromie i czekamy na auto. Ja ten czas wykorzystuję na doładowanie telefonu komórkowego - tym razem pani w spożywczaku wykorzystuje do tego specjalny terminal. Wracam na stację, gdzie są już wszyscy. Są też lokalni motocykliści na szlifierkach. Oczywiście zwracamy uwagę na szczupłą brunetkę, która zdecydowanie poza kaskiem nie ma na sobie stroju motocyklowego. Po chwili jedziemy na lunch do tej samej restauracji, w której ostatnio było disco. Tym razem jest nieco większy wybór potraw, ale i tak nie to, co podane w karcie.
Posilone wsiadamy na motki i jedziemy w kierunku jeziora Song Kul. Najpierw asfaltami i "główną", potem skręcamy w szutry i piękne krajobrazy.
Wisienką na torcie są szutrowe serpentyny na końcu doliny, którymi wspinamy się na rozległy płaskowyż, na którym znajduje się jezioro. Ola i Sambor zakładają się, czy będą gleby na ciasnych winklach. Zakład wygrywa Ola - żadna z nas nie poległa na agrafkach. A widok z góry jest naprawdę niesamowity.
Wzdłuż jeziora jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów i docieramy do naszego jurtowego obozu. Czas na relaks. Bania (w sensie kąpiel, jak wczoraj) i chillout.
Na zachód słońca wybieramy się w bardziej ustronne miejsce. Niestety - nie jesteśmy sami - po pierwsze towarzyszą nam chmary komarów. Po drugie, nie da się przejść spokojnie koło Kirgizów, którzy też przyjechali w te piękne okoliczności przyrody - widząc nas od razu częstują wódką i jedzeniem - ziemniakami z czymś. Ciężko się wymigać.
W końcu siadamy między ostami a krowimi plackami i delektujemy się pięknymi kolorami zachodu słońca, idealnie współgrającymi z kolorami piwa i koniaku...
Potem czeka nas kolacja, na którą jesteśmy lekko spóźnieni. Co ciekawe - znowu odpalają nam kozy w jurtach, ale tym razem używają drewna (skąd oni je tu wzięli?) i może dlatego jest nieco chłodniej niż po opaleniu brykietami pochodzenia zwierzęcego
Przejechane: 240 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 10 - Dzień jak co dzień
06 sierpnia 2017 - niedziela
Mimo, że pobudkę ustaliłyśmy na 8:30, to budzę się przed piątą słysząc poranne śpiewane modlitwy gdzieś w pobliżu. Ale, że jestem śpiochem, to dosypiam do właściwej pory na pobudkę. Śniadanie, jest pyszne - poza standardowymi jajkami są jeszcze naleśniki i racuchy, które w tempie przyspieszonym znikają z talerzy. Od Sambora, z którym siedzę przy stoliku dostaję największy komplement, jaki chyba kiedykolwiek (a przynajmniej ostatnio) udało mi się usłyszeć - że wyrobiłam się w jeździe na moto. Uuuu, urosłam.
Bagaże pakujemy na motki i do auta w atmosferze ogólnej głupawki i przebieranek. Moto Bawarki, pomimo porannego testu, który zdał pozytywnie, znowu nie odpala, więc chwilę opóźnia to nasz wyjazd. A potem ruszamy.
Gdy objeżdżamy jezioro, spotykamy znajomą ekipę motocyklistów, na takich retro beemkach. Tłum przyciąga tłum, więc co rusz zatrzymują się przy nas Kirgizi, blokując swoimi samochodami przejazd. Muza gra, wszyscy na podwójnym gazie, zapakowani po 9 osób do auta. Gzy ktoś chciał przejechać swoim samochodem, musiał poszukać innej drogi czy objazdu po trawie obok, ale wszystko z pełnym zrozumieniem i bez spinania się.
Zjazd z płaskowyżu prowadzi przez sporo łatwiejsze zakrętasy niż te, którymi tu wjeżdżałyśmy. Jest kilka drobnych odnóg, ale jadę tą najbardziej główną. Zaczynają się roboty drogowe, a niektóre zablokowane przez wywrotki odcinki muszę przejechać gdzieś bokiem. Nawet myślę, że może pomyliłam drogę, ale z drugiej strony - czemu miałoby się tak stać?
Dojeżdżam do skrzyżowania, na którym czeka już kilka Orlic. Zanim przyjedzie reszta to na pewno minie trochę czasu. Przed słońcem chowamy się pod wiatę przystanku. Nie byle jakiego - stoją tam dwa kieliszki z rżniętego kryształu i szklanka do przepitki - widocznie szkło dyżurne, dla potrzebujących podróżnych
W okolicy Sarybulak stajemy na lunch - świeżo smażone rybki. Do wyboru są duże i małe, ale poza tym nie wiem jak się nazywają. W każdym razie są bardzo dobre.
Po jedzeniu można odpłatnie korzystać z toalety. Chyba wolę jednak "krzaczki"...
Gdy odjeżdżamy jakaś para lokalesów przygląda się naszej ekipie, wskazuje na mnie i pyta - "dziecko z wami jedzie?". Kurtyna.
Asfaltem jedziemy w kierunku Kochkor, a ja znowu robię za cysternę - tym razem dotankowuję Emi. Raz względnie na początku drogi po lunchu, potem bliżej miasta, 50 metrów przed rozjazdem. Gdy już się zbieramy podjeżdża Delica i okazuje się, że mamy skręcić. W sumie dobrze się stało, bo my pojechałybyśmy prosto... Resztę dziewczyn łapiemy na stacji benzynowej, na której panuje chyba największy chaos, którego doświadczyłyśmy. Ja łapię jakieś ciśnienie i i rzucam przy kasie soczystą "kur*ą". Podchwytuje to oczywiście obsługa i wszystkim teraz powtarza to słowo z uśmiechem na ustach...
W mieście jedziemy jeszcze do sklepu na zakupy, a Delica do warsztatu, bo grzeje się jedno z kół - pewnie hamulec się zblokował. Tak czy inaczej - przymusowa przerwa.
Chcąc nadrobić czas jedziemy dość żwawo, co skutkuje zatrzymaniem przez policję, ale bardziej dla zabawy niż za rzeczywiste przewinienie. Obywa się bez mandatów.
Wjeżdżamy ponownie w szutry, więc zmienia się tempo jazdy. Jadę za GaGatkiem, która ciągle sprawdza tylne koło - mówi, że czuje jakby złapała gumę. Ale ja czuję to samo - po prostu znowu jesteśmy na śliskim żwirze.
Droga jest bardzo widokowa, więc chcemy się gdzieś tu w okolicy rozłożyć na nocleg.
Standardowo kąpiemy się w rzece, która jednocześnie służy za pralnię i lodówkę do piwa.
Okazuje się, że w pobliżu jest jedna jurta z lokalesami, więc szybko mamy towarzystwo - chłopczyk i dziewczynka. Przyglądają się wszystkiemu co robimy, co jemy, asystuję. Czasem na skarpie nad nami pojawia się ktoś starszy z rodziny i też obserwuje. W końcu nie często przyjeżdża do nich "cyrk" Poza dziećmi przychodzą jeszcze psy. A potem kirgiski chłopiec przyjeżdża na osiołku.
Jak co wieczór jest wesoło
Przejechane: 195 km
06 sierpnia 2017 - niedziela
Mimo, że pobudkę ustaliłyśmy na 8:30, to budzę się przed piątą słysząc poranne śpiewane modlitwy gdzieś w pobliżu. Ale, że jestem śpiochem, to dosypiam do właściwej pory na pobudkę. Śniadanie, jest pyszne - poza standardowymi jajkami są jeszcze naleśniki i racuchy, które w tempie przyspieszonym znikają z talerzy. Od Sambora, z którym siedzę przy stoliku dostaję największy komplement, jaki chyba kiedykolwiek (a przynajmniej ostatnio) udało mi się usłyszeć - że wyrobiłam się w jeździe na moto. Uuuu, urosłam.
Bagaże pakujemy na motki i do auta w atmosferze ogólnej głupawki i przebieranek. Moto Bawarki, pomimo porannego testu, który zdał pozytywnie, znowu nie odpala, więc chwilę opóźnia to nasz wyjazd. A potem ruszamy.
Gdy objeżdżamy jezioro, spotykamy znajomą ekipę motocyklistów, na takich retro beemkach. Tłum przyciąga tłum, więc co rusz zatrzymują się przy nas Kirgizi, blokując swoimi samochodami przejazd. Muza gra, wszyscy na podwójnym gazie, zapakowani po 9 osób do auta. Gzy ktoś chciał przejechać swoim samochodem, musiał poszukać innej drogi czy objazdu po trawie obok, ale wszystko z pełnym zrozumieniem i bez spinania się.
Zjazd z płaskowyżu prowadzi przez sporo łatwiejsze zakrętasy niż te, którymi tu wjeżdżałyśmy. Jest kilka drobnych odnóg, ale jadę tą najbardziej główną. Zaczynają się roboty drogowe, a niektóre zablokowane przez wywrotki odcinki muszę przejechać gdzieś bokiem. Nawet myślę, że może pomyliłam drogę, ale z drugiej strony - czemu miałoby się tak stać?
Dojeżdżam do skrzyżowania, na którym czeka już kilka Orlic. Zanim przyjedzie reszta to na pewno minie trochę czasu. Przed słońcem chowamy się pod wiatę przystanku. Nie byle jakiego - stoją tam dwa kieliszki z rżniętego kryształu i szklanka do przepitki - widocznie szkło dyżurne, dla potrzebujących podróżnych
W okolicy Sarybulak stajemy na lunch - świeżo smażone rybki. Do wyboru są duże i małe, ale poza tym nie wiem jak się nazywają. W każdym razie są bardzo dobre.
Po jedzeniu można odpłatnie korzystać z toalety. Chyba wolę jednak "krzaczki"...
Gdy odjeżdżamy jakaś para lokalesów przygląda się naszej ekipie, wskazuje na mnie i pyta - "dziecko z wami jedzie?". Kurtyna.
Asfaltem jedziemy w kierunku Kochkor, a ja znowu robię za cysternę - tym razem dotankowuję Emi. Raz względnie na początku drogi po lunchu, potem bliżej miasta, 50 metrów przed rozjazdem. Gdy już się zbieramy podjeżdża Delica i okazuje się, że mamy skręcić. W sumie dobrze się stało, bo my pojechałybyśmy prosto... Resztę dziewczyn łapiemy na stacji benzynowej, na której panuje chyba największy chaos, którego doświadczyłyśmy. Ja łapię jakieś ciśnienie i i rzucam przy kasie soczystą "kur*ą". Podchwytuje to oczywiście obsługa i wszystkim teraz powtarza to słowo z uśmiechem na ustach...
W mieście jedziemy jeszcze do sklepu na zakupy, a Delica do warsztatu, bo grzeje się jedno z kół - pewnie hamulec się zblokował. Tak czy inaczej - przymusowa przerwa.
Chcąc nadrobić czas jedziemy dość żwawo, co skutkuje zatrzymaniem przez policję, ale bardziej dla zabawy niż za rzeczywiste przewinienie. Obywa się bez mandatów.
Wjeżdżamy ponownie w szutry, więc zmienia się tempo jazdy. Jadę za GaGatkiem, która ciągle sprawdza tylne koło - mówi, że czuje jakby złapała gumę. Ale ja czuję to samo - po prostu znowu jesteśmy na śliskim żwirze.
Droga jest bardzo widokowa, więc chcemy się gdzieś tu w okolicy rozłożyć na nocleg.
Standardowo kąpiemy się w rzece, która jednocześnie służy za pralnię i lodówkę do piwa.
Okazuje się, że w pobliżu jest jedna jurta z lokalesami, więc szybko mamy towarzystwo - chłopczyk i dziewczynka. Przyglądają się wszystkiemu co robimy, co jemy, asystuję. Czasem na skarpie nad nami pojawia się ktoś starszy z rodziny i też obserwuje. W końcu nie często przyjeżdża do nich "cyrk" Poza dziećmi przychodzą jeszcze psy. A potem kirgiski chłopiec przyjeżdża na osiołku.
Jak co wieczór jest wesoło
Przejechane: 195 km
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
No w końcu... długo kazałaś czekać, zaczynałem się niepokoić
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 11 - Do trzech szpitali sztuka
07 sierpnia 2017 - poniedziałek
Słońce wschodzi za górą, więc po obudzeniu wcale nie jest ani szczególnie jasno, ani ciepło. Mały Kirgiz już nam we wszystkim asystuje. Najpierw przyjeżdża na krowie, a potem na koniu. Dzięki temu mamy przegląd całego inwentarza w dobytku rodziny. Zbieramy się z obozu po śniadaniu. oczywiście wszytko dzieje się pod czujnym okiem lokalesów, którzy, jak wczoraj, patrzą na nas ze wzgórza. Hania jeszcze tylko przynosi w baniakach wodę ze źródełka i możemy ruszać.
Jesteśmy w naprawdę uroczej dolinie prowadzącej do Susamyru i wspinamy się na przełęcz, na której czeka nas mała niespodzianka. Śnieg. Motocyklom udaje się przejechać wąskim pasem gdzie śnieg już stopniał, ale delica musi poszukać okrężnej drogi (na szczęście o to nie jest trudno, choć wymaga pokonaniu kilku serpentyn dodatkowo.
Na przełęczy spędzamy kilka chwil delektując się wspaniałymi okolicznościami przyrody.
Potem zjeżdżamy, ale po zaledwie kilku kilometrach Ola identyfikuje dziwne dźwięki wydawane przez jej KTMa. Konsylium Orlic pod dowództwem Emi ustala co może być przyczyną, co po dłuższej chwili potwierdza Sambor, gdy do nas dojeżdża. Pokręcenie kilkoma śrubkami polepsza sytuację i możemy jechać dalej.
Standardowo, jak to na szutrach, trzymamy odstępy i jedziemy w miarę pojedynczo, czekając na siebie na skrętach czy skrzyżowaniach.
Trzeba bardzo uważać na zwierzaki - ja o mały włos dwa razy nie mam bliskiego spotkania z psami, które wyskakują pod koła z krzaków albo rzucają się w pościg z kosmicznymi przyspieszeniami.
Za Susamyrem zaczyna się asfalt, aż ostatecznie dojeżdżamy do głównej drogi prowadzącej z Biszkeku do Osz. Tam czekamy na całość ekipy.
Niestety czekamy długo. Okazuje się, że Aneta miała niemiłą glebę i uszkodziła sobie nogę. Po przerwie na lunch (tym razem kurdak - czyli baranina z cebulą) jedziemy w kierunku Tałas, gdzie chcemy skonsultować temat nogi Anety.
Z głównej drogi skręcamy w boczą, bardziej widokową, ale też dość uczęszczaną. Na początku ciśnienie podnoszą nam spłoszone konie, przy których GaGatek Emi i ja mamy hamowanie awaryjne z układem choreograficznym, bo jedziemy w tempie dość blisko siebie. Potem są świetne serpentyny i fajny asfalt, ale też i sporo ciężarówek, więc nie można poszaleć.
Gdy zbliżamy się do Tałas robi się coraz bardziej gorąco, ale też pojawiają się drzewa. Na miejscu krążymy od szpitala do szpitala, aż w końcu w trzecim Aneta zostaje zdiagnozowana - nie ma złamania.
Możemy więc jechać na nocleg - szutrami. Prowadzi delica, więc się za nią mocno kurzy. Wjeżdżamy przez szlaban do uroczej doliny i jedziemy w górę rzeki. W pewnym momencie chwilę po ruszeniu po krótkim postoju uślizguje mi się tylne koło i przewracam się. Na prostym odcinku, zupełnie "bez powodu". Trochę zwalam na tylna oponę ale pewnie to ja jestem d*pa. W ogóle jakoś mi gorzej. Zaczyna drętwieć prawa ręka. Wlokę się gdzieś na końcu składu, nieobecna. Szybko nadchodzi zmierzch, więc stajemy nad rzeką na nocleg. Mam ochotę płakać.
Nie pociesza nawet zjawiskowo piękny wschód księżyca (niektórzy myślą, że to mocny reflektor świeci za górą nad nami). Dzisiaj jest pełnia. Księżyc świeci niesamowicie jasno oświetlając skały i sprawiając, że rzeka wygląda jak płynne srebro.
W głowie gra mi "No matter what"...
Przejechane: 311 km
07 sierpnia 2017 - poniedziałek
Słońce wschodzi za górą, więc po obudzeniu wcale nie jest ani szczególnie jasno, ani ciepło. Mały Kirgiz już nam we wszystkim asystuje. Najpierw przyjeżdża na krowie, a potem na koniu. Dzięki temu mamy przegląd całego inwentarza w dobytku rodziny. Zbieramy się z obozu po śniadaniu. oczywiście wszytko dzieje się pod czujnym okiem lokalesów, którzy, jak wczoraj, patrzą na nas ze wzgórza. Hania jeszcze tylko przynosi w baniakach wodę ze źródełka i możemy ruszać.
Jesteśmy w naprawdę uroczej dolinie prowadzącej do Susamyru i wspinamy się na przełęcz, na której czeka nas mała niespodzianka. Śnieg. Motocyklom udaje się przejechać wąskim pasem gdzie śnieg już stopniał, ale delica musi poszukać okrężnej drogi (na szczęście o to nie jest trudno, choć wymaga pokonaniu kilku serpentyn dodatkowo.
Na przełęczy spędzamy kilka chwil delektując się wspaniałymi okolicznościami przyrody.
Potem zjeżdżamy, ale po zaledwie kilku kilometrach Ola identyfikuje dziwne dźwięki wydawane przez jej KTMa. Konsylium Orlic pod dowództwem Emi ustala co może być przyczyną, co po dłuższej chwili potwierdza Sambor, gdy do nas dojeżdża. Pokręcenie kilkoma śrubkami polepsza sytuację i możemy jechać dalej.
Standardowo, jak to na szutrach, trzymamy odstępy i jedziemy w miarę pojedynczo, czekając na siebie na skrętach czy skrzyżowaniach.
Trzeba bardzo uważać na zwierzaki - ja o mały włos dwa razy nie mam bliskiego spotkania z psami, które wyskakują pod koła z krzaków albo rzucają się w pościg z kosmicznymi przyspieszeniami.
Za Susamyrem zaczyna się asfalt, aż ostatecznie dojeżdżamy do głównej drogi prowadzącej z Biszkeku do Osz. Tam czekamy na całość ekipy.
Niestety czekamy długo. Okazuje się, że Aneta miała niemiłą glebę i uszkodziła sobie nogę. Po przerwie na lunch (tym razem kurdak - czyli baranina z cebulą) jedziemy w kierunku Tałas, gdzie chcemy skonsultować temat nogi Anety.
Z głównej drogi skręcamy w boczą, bardziej widokową, ale też dość uczęszczaną. Na początku ciśnienie podnoszą nam spłoszone konie, przy których GaGatek Emi i ja mamy hamowanie awaryjne z układem choreograficznym, bo jedziemy w tempie dość blisko siebie. Potem są świetne serpentyny i fajny asfalt, ale też i sporo ciężarówek, więc nie można poszaleć.
Gdy zbliżamy się do Tałas robi się coraz bardziej gorąco, ale też pojawiają się drzewa. Na miejscu krążymy od szpitala do szpitala, aż w końcu w trzecim Aneta zostaje zdiagnozowana - nie ma złamania.
Możemy więc jechać na nocleg - szutrami. Prowadzi delica, więc się za nią mocno kurzy. Wjeżdżamy przez szlaban do uroczej doliny i jedziemy w górę rzeki. W pewnym momencie chwilę po ruszeniu po krótkim postoju uślizguje mi się tylne koło i przewracam się. Na prostym odcinku, zupełnie "bez powodu". Trochę zwalam na tylna oponę ale pewnie to ja jestem d*pa. W ogóle jakoś mi gorzej. Zaczyna drętwieć prawa ręka. Wlokę się gdzieś na końcu składu, nieobecna. Szybko nadchodzi zmierzch, więc stajemy nad rzeką na nocleg. Mam ochotę płakać.
Nie pociesza nawet zjawiskowo piękny wschód księżyca (niektórzy myślą, że to mocny reflektor świeci za górą nad nami). Dzisiaj jest pełnia. Księżyc świeci niesamowicie jasno oświetlając skały i sprawiając, że rzeka wygląda jak płynne srebro.
W głowie gra mi "No matter what"...
Przejechane: 311 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 12 - Zimna woda, ciepła woda
08 sierpnia 2017 - wtorek
Biwakowe zdolności Bawarki i moje dobrze ze sobą grają. Jako pierwsze składamy namiot i jesteśmy przygotowane do wyjazdu. W moim motku został poprawiony naciąg łańcucha, który podobno wczoraj przyczynił się do wywrotki "bez powodu".
Marta rusza pierwsza, ja chwilę czekam, ale też wyjeżdżam w kierunku końca doliny. Przedpołudnie chcemy spędzić nad jeziorem Besh Tash. W zasadzie mamy świadomość, że najtrudniejsze i najbardziej wymagające elementy wyprawy są już za nami - teraz więcej czasu możemy poświęcić na relaks i ładowanie baterii.
Droga doliną prowadzącą wzdłuż rzeki jest naprawdę widokowa. Zdarza się kilka przepraw przez wąskie strumienie, zjazdów i podjazdów, ale generalnie jest łatwo.
Na końcu drogi zostawiamy motocykle i nad wodę idziemy pieszo. Po trzech minutach docieramy nad jezioro. Pierwsze. Bo do właściwego Besh Tash trzeba iść jeszcze kilkaset metrów. Na razie zostajemy tutaj i rozkładamy się na jednym z większych kamieni. I teraz czas na opalanie, czytanie, wygłupy. No i na kąpiel - dla tych bardziej odważnych. Woda ma w moim odczuciu temperaturę ujemną. Ale są Orlice, które są bardziej odporne na zimno niż ja. Pierwsza do wody wchodzi Bawarka i zanurza się. Potem Gosia - podnosi poprzeczkę zanurzając się razem z głową. Emocje rosną, bo wyzwania są coraz śmielsze. Choć chyba wszystko wygrywa Ola, która spędza w wodzie najwięcej czasu pływając na i pod powierzchnią. To świetna rehabilitacja jej nogi.
Ja przez dobry kwadrans stoję na kamieniu raz głębiej a raz płycej zanurzając nogi, ale nigdy powyżej połowy ud. Nie, to nie dla mnie. Nie unoszę się honorem i nie zanurzam się w lodowatej wodzie wbrew sobie. Choć "pomoc" ze strony ekipy jest - chlapanie, wciąganie i inne takie
Czas mija, a na dodatek nad jeziorem pojawia się grupa dzieci - jakaś szkolna wycieczka czy coś. Więc się zbieramy. Wracamy na polanę z motocyklami i zanim wsiądziemy na nasze rumaki, to robimy fotkę do orlicowego kalendarza
Wracamy doliną po własnych śladach i spotykamy się przy szlabanie, skąd jedziemy do Tałas zatankować, a następnie do jedynej chyba restauracji w mieście - samoobsługowego bufetu mieszczącego się nad myjnią samochodową...
src
Dzień jest upalny. Może jednak trzeba było się schłodzić w jeziorze? Rozpływającym się asfaltem jedziemy nad Zalew Kirowski w okolicę miasta Kyzyl-Adyr. Niesamowite jak różnie mogą wyglądać w Kirgistanie góry i zbiorniki wodne... Tu woda w sumie też jest turkusowa, ale otoczona żółto-brązowymi łysymi pagórkami. Bardzo surowo to wygląda.
Kwaterujemy się w baraczkach, kupujemy piwo w budce ignorując umizgi pijanego Kirgiza i idziemy nad wodę. To prawdziwy kurort. Są parasole i drewniane leżako-stelaże, pomost a nawet jakiś sprzęt pływający typu rowery wodne.
Plaża jest kamienista, a wejście do wody muliste i wciąga. Ale woda jest ciepła, więc nawet ja nie marudzę. Jezioro też później służy nam za łazienkę, bo niestety sanitariatów tu właściwie nie ma, poza paskudnymi kibelkami, które odstraszają na kilometr.
Kolację jemy w specjalnej altance przeznaczonej do tego celu. znowu w ofercie jest tylko kurdak, czyli baranina. W dodatku w olbrzymiej ilości. Ale cebula jest wyśmienita.
Nad wodą wschodzi piękny księżyc, jest ciepło, a my dalej urzędujemy w altance bawiąc się w towarzystwie własnym oraz psa i kota, które się przyplątały.
Przejechane: 87 km
08 sierpnia 2017 - wtorek
Biwakowe zdolności Bawarki i moje dobrze ze sobą grają. Jako pierwsze składamy namiot i jesteśmy przygotowane do wyjazdu. W moim motku został poprawiony naciąg łańcucha, który podobno wczoraj przyczynił się do wywrotki "bez powodu".
Marta rusza pierwsza, ja chwilę czekam, ale też wyjeżdżam w kierunku końca doliny. Przedpołudnie chcemy spędzić nad jeziorem Besh Tash. W zasadzie mamy świadomość, że najtrudniejsze i najbardziej wymagające elementy wyprawy są już za nami - teraz więcej czasu możemy poświęcić na relaks i ładowanie baterii.
Droga doliną prowadzącą wzdłuż rzeki jest naprawdę widokowa. Zdarza się kilka przepraw przez wąskie strumienie, zjazdów i podjazdów, ale generalnie jest łatwo.
Na końcu drogi zostawiamy motocykle i nad wodę idziemy pieszo. Po trzech minutach docieramy nad jezioro. Pierwsze. Bo do właściwego Besh Tash trzeba iść jeszcze kilkaset metrów. Na razie zostajemy tutaj i rozkładamy się na jednym z większych kamieni. I teraz czas na opalanie, czytanie, wygłupy. No i na kąpiel - dla tych bardziej odważnych. Woda ma w moim odczuciu temperaturę ujemną. Ale są Orlice, które są bardziej odporne na zimno niż ja. Pierwsza do wody wchodzi Bawarka i zanurza się. Potem Gosia - podnosi poprzeczkę zanurzając się razem z głową. Emocje rosną, bo wyzwania są coraz śmielsze. Choć chyba wszystko wygrywa Ola, która spędza w wodzie najwięcej czasu pływając na i pod powierzchnią. To świetna rehabilitacja jej nogi.
Ja przez dobry kwadrans stoję na kamieniu raz głębiej a raz płycej zanurzając nogi, ale nigdy powyżej połowy ud. Nie, to nie dla mnie. Nie unoszę się honorem i nie zanurzam się w lodowatej wodzie wbrew sobie. Choć "pomoc" ze strony ekipy jest - chlapanie, wciąganie i inne takie
Czas mija, a na dodatek nad jeziorem pojawia się grupa dzieci - jakaś szkolna wycieczka czy coś. Więc się zbieramy. Wracamy na polanę z motocyklami i zanim wsiądziemy na nasze rumaki, to robimy fotkę do orlicowego kalendarza
Wracamy doliną po własnych śladach i spotykamy się przy szlabanie, skąd jedziemy do Tałas zatankować, a następnie do jedynej chyba restauracji w mieście - samoobsługowego bufetu mieszczącego się nad myjnią samochodową...
src
Dzień jest upalny. Może jednak trzeba było się schłodzić w jeziorze? Rozpływającym się asfaltem jedziemy nad Zalew Kirowski w okolicę miasta Kyzyl-Adyr. Niesamowite jak różnie mogą wyglądać w Kirgistanie góry i zbiorniki wodne... Tu woda w sumie też jest turkusowa, ale otoczona żółto-brązowymi łysymi pagórkami. Bardzo surowo to wygląda.
Kwaterujemy się w baraczkach, kupujemy piwo w budce ignorując umizgi pijanego Kirgiza i idziemy nad wodę. To prawdziwy kurort. Są parasole i drewniane leżako-stelaże, pomost a nawet jakiś sprzęt pływający typu rowery wodne.
Plaża jest kamienista, a wejście do wody muliste i wciąga. Ale woda jest ciepła, więc nawet ja nie marudzę. Jezioro też później służy nam za łazienkę, bo niestety sanitariatów tu właściwie nie ma, poza paskudnymi kibelkami, które odstraszają na kilometr.
Kolację jemy w specjalnej altance przeznaczonej do tego celu. znowu w ofercie jest tylko kurdak, czyli baranina. W dodatku w olbrzymiej ilości. Ale cebula jest wyśmienita.
Nad wodą wschodzi piękny księżyc, jest ciepło, a my dalej urzędujemy w altance bawiąc się w towarzystwie własnym oraz psa i kota, które się przyplątały.
Przejechane: 87 km
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Bardzo lubię czytać wszelkie relacje z podróży. Czytałem wcześniejszą, o Himalajach, czytam tę. I mam wrażenie, że Kirgistan trochę Cię wygłodził.
Chyba bardziej mięsna niż kluskowa kultura tam jest?
Sam uważam że jak mięso nie ma 4 nóg to nie mięso i tego nie jem. Ale dla bezmięsnych to chyba słaby kierunek na podróż?
Poza stroną kulinarną to fajnie tam, przestrzeń niesamowita! Pisz dalej.
Chyba bardziej mięsna niż kluskowa kultura tam jest?
Sam uważam że jak mięso nie ma 4 nóg to nie mięso i tego nie jem. Ale dla bezmięsnych to chyba słaby kierunek na podróż?
Poza stroną kulinarną to fajnie tam, przestrzeń niesamowita! Pisz dalej.
- Wiki
- emzeciarz agroturysta
- Posty: 307
- Rejestracja: 27.07.2015, 19:35
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Dukla
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Bardzo piękne te "okoliczności przyrody" nad jeziorem Besh Tash
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3403
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Doodek,
Jedziesz dalej z tą relacją!
PZDR
Qter
Jedziesz dalej z tą relacją!
PZDR
Qter
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 13 - Bez hamulców
09 sierpnia 2017 - środa
Poranek jest bardzo spokojny i atmosfera w "kurorcie" niczym nie przypomina tej z poprzedniego popołudnia i wieczoru. Można jeszcze raz, na spokojnie, przyjrzeć się surowemu krajobrazowi.
Śniadanie jest hitem. Przed każdym ląduje talerz, a na nim 5-6 jajek sadzonych. Do tego chleb i herbata. Na bogato. Nawet kot nie może przejeść tego czego my nie możemy przejeść. Powoli pakujemy bagaże i wsiadamy na motocykle. Już jest gorąco, a dzień się jeszcze dobrze nie zaczął.
Na początek wracamy do miasta, żeby zatankować i zrobić zakupy. Na shopping jakoś nikt się nie zgłasza, więc mimo, że nie jest to moja ulubiona czynność, towarzyszę Oli. W sklepie jest dość ciekawy system - każde stoisko ma swoją a kasę - za pieczywo płacimy na dziale z pieczywem, za makarony i inne takie na kolejnym dziale dotyczącym jedzenia, a za ogórki - na dziale chemiczno-przemysłowym
W końcu możemy jechać. Na początek wspinamy się szutrowymi drogami na przełęcz na wysokości 3200 m npm. Droga jest długa i kręta. Niestety musimy ją dzielić z ciężarówkami, które, choć jadą głównie z przeciwka, wzbijają wielkie tumany kurzu. Co gorsza, często jada jedna tuż za drugą, albo się wyprzedają, więc ocieram się o kilka czołówek. Zresztą nie tylko ja, bo inne dziewczyny mają podobne doświadczenia z tego odcinka.
Ostatni kawałek to podjazd serpentynami, już bez ciężarówek, więc można się delektować krajobrazami i jazdą. Na górze czekamy na delicę.
Jak się wjechało, to trzeba zjechać. Na jednym z zakrętów zbieram przewróconego GaGatka. Luźne podłoże nie ułatwia sprawy.
Grupa zbiera się w dolinie, przy wielkich zaspach brudnego śniegu. Wtedy orientuję się, że... nie mam aparatu fotograficznego. Musiałam go zgubić gdzieś na górze, albo po drodze. prędzej gdzieś na górze. Nie bardzo chce mi się wracać, zwłaszcza, że to kawałek niełatwej drogi, nikt ze mną jakoś się nie spieszy, żeby pojechać, a jak wyglebię gdzieś a zakręcie, to będę się zbierała godzinę. No trudno... inni będą mieli jakieś fotki.
Znowu mam więcej szczęścia niż rozumu, bo dojeżdża do nas Ewa i... ma mój aparat! Leżał na przełęczy, w miejscu, gdzie parkowałam motocykl.
Jedziemy dalej. Dolina płynie rzeka, na której są mostki, ale o ograniczonym tonażu, więc o ile motocykle przejeżdżają bez problemu, o tyle delica chyba musi każdy mostek objeżdżać brodem...
Jedziemy pojedynczo, czekając na siebie na rozjazdach. Zbliżamy się coraz bardziej do cywilizacji. Pojawiają się znaki drogowe i inni użytkownicy drogi. Jeden z nich o mało co nie kasuje mnie na zakręcie, który bierze mocno za szeroko. Udaje mi się uciec, ale jest "o włos". Potem jeszcze dzieciaki z wioski rzucają w motocykle kamieniami. Świetna zabawa...
W końcu zaczyna się asfalt i po chwili widzę kilka "naszych" motków zaparkowanych przy drodze. Tu zatrzymujemy się na lunch. Wciskam hamulce i... nic się nie dzieje. Klamka pod prawą ręką wpada głęboko, czuję, że działa tylko tylny hamulec... Zatrzymuję się dużo dalej niż zamierzałam. Wciskam klamkę hamulca jeszcze raz i drugi - za miękko. Zsiadam z motocykla i patrzę na hamulec w przednim kole. Zaraz, coś tu nie wygląda tak jak powinno. Czegoś brakuje... Brakuje klocków!. Gdzieś na odcinku od ostatniego zatrzymania przy rozjeździe zgubiłam klocki hamulcowe... Usterka niemożliwa, a jednak...
No nic, zajmiemy się tym po obiedzie, który jemy w altankach pod drzewami.
No i czas na dalszą jazdę. Niestety o ile są klocki, to nie ma spinki. Takie coś się nie zdarza, więc i się takiej części raczej nie wozi. Coś trzeba będzie dopasować, ale to nie teraz. Sambor zabiera mi motka, dla bezpieczeństwa, a ja dostaję XTka (pierwotnie Gosi, ale Gosia teraz przejęła XL po Anecie). Motek fajny, bo niski. Ale... trzeba go kręcić żeby jechał, a nawet wtedy w porównaniu z DRZ nie jedzie. Ciągłe odkręcanie manetki gazu jeszcze bardziej sprawia, że drętwieje mi prawa ręka. Pojawia się wkurzenie, smutek i czarne myśli, że właśnie skończył mi się wyjazd.
Docieramy do Besh-Aral, parku narodowego, gdzie mamy spędzić noc. Pojawia się jednak problem. Tzn. pojawia się facet w dresie i czapeczce z daszkiem na koniu i mówi, że jest z Policji i bierze nas na posterunek. Jest to strefa przygraniczna, a Kirgistan i Uzbekistan nie za bardzo się kochają. Na posterunku oczywiście robimy furorę - wszyscy mundurowi przewieszają się przez ogrodzenie, żeby przyjrzeć się grupie kobiet na motocyklach - pewnie dawno czegoś takiego nie widzieli...
Koleś w dresie zabiera nam paszporty i nasze permity na poruszanie się w strefie przygranicznej (co prawda chodzi o granicę z Chinami, ale permit to permit). Po godzinie mamy dokumenty już z powrotem, ale jest problem... Nie chodzi o datę urodzenia Bawarki, ani o to, że to nie ta strefa przygraniczna. Problemem jest to, że na permicie Asi jest pieczątka do góry nogami, więc trzeba było wykonać serię telefonów do szefów szefów i zapytać co z tym fantem zrobić... Więc w efekcie mamy się stąd zmywać i to szybko. Udaje nam się jednak uzyskać pozwolenie na nocleg w okolicy (ale nie mniej niż 3 km od tego miejsca) ale rano mamy się oddalić. Odjeżdżamy więc i szukamy noclegu. Nie jest to takie proste, ale w końcu udaje nam się znaleźć polankę nad strumieniem, co prawda przebiega przez nią droga, ale miejmy nadzieję, że nie uczęszczana, a na ziemi są miliony kozich (chyba) bobków, a po chwili wiemy że jest to też trasa spędu krów.
Ja mam totalny dół, boli mnie zdrętwiała ręka i jakoś nie mogę znaleźć radości w byciu tu i teraz. Może jutro będzie lepiej...
Przejechane: 222 km
09 sierpnia 2017 - środa
Poranek jest bardzo spokojny i atmosfera w "kurorcie" niczym nie przypomina tej z poprzedniego popołudnia i wieczoru. Można jeszcze raz, na spokojnie, przyjrzeć się surowemu krajobrazowi.
Śniadanie jest hitem. Przed każdym ląduje talerz, a na nim 5-6 jajek sadzonych. Do tego chleb i herbata. Na bogato. Nawet kot nie może przejeść tego czego my nie możemy przejeść. Powoli pakujemy bagaże i wsiadamy na motocykle. Już jest gorąco, a dzień się jeszcze dobrze nie zaczął.
Na początek wracamy do miasta, żeby zatankować i zrobić zakupy. Na shopping jakoś nikt się nie zgłasza, więc mimo, że nie jest to moja ulubiona czynność, towarzyszę Oli. W sklepie jest dość ciekawy system - każde stoisko ma swoją a kasę - za pieczywo płacimy na dziale z pieczywem, za makarony i inne takie na kolejnym dziale dotyczącym jedzenia, a za ogórki - na dziale chemiczno-przemysłowym
W końcu możemy jechać. Na początek wspinamy się szutrowymi drogami na przełęcz na wysokości 3200 m npm. Droga jest długa i kręta. Niestety musimy ją dzielić z ciężarówkami, które, choć jadą głównie z przeciwka, wzbijają wielkie tumany kurzu. Co gorsza, często jada jedna tuż za drugą, albo się wyprzedają, więc ocieram się o kilka czołówek. Zresztą nie tylko ja, bo inne dziewczyny mają podobne doświadczenia z tego odcinka.
Ostatni kawałek to podjazd serpentynami, już bez ciężarówek, więc można się delektować krajobrazami i jazdą. Na górze czekamy na delicę.
Jak się wjechało, to trzeba zjechać. Na jednym z zakrętów zbieram przewróconego GaGatka. Luźne podłoże nie ułatwia sprawy.
Grupa zbiera się w dolinie, przy wielkich zaspach brudnego śniegu. Wtedy orientuję się, że... nie mam aparatu fotograficznego. Musiałam go zgubić gdzieś na górze, albo po drodze. prędzej gdzieś na górze. Nie bardzo chce mi się wracać, zwłaszcza, że to kawałek niełatwej drogi, nikt ze mną jakoś się nie spieszy, żeby pojechać, a jak wyglebię gdzieś a zakręcie, to będę się zbierała godzinę. No trudno... inni będą mieli jakieś fotki.
Znowu mam więcej szczęścia niż rozumu, bo dojeżdża do nas Ewa i... ma mój aparat! Leżał na przełęczy, w miejscu, gdzie parkowałam motocykl.
Jedziemy dalej. Dolina płynie rzeka, na której są mostki, ale o ograniczonym tonażu, więc o ile motocykle przejeżdżają bez problemu, o tyle delica chyba musi każdy mostek objeżdżać brodem...
Jedziemy pojedynczo, czekając na siebie na rozjazdach. Zbliżamy się coraz bardziej do cywilizacji. Pojawiają się znaki drogowe i inni użytkownicy drogi. Jeden z nich o mało co nie kasuje mnie na zakręcie, który bierze mocno za szeroko. Udaje mi się uciec, ale jest "o włos". Potem jeszcze dzieciaki z wioski rzucają w motocykle kamieniami. Świetna zabawa...
W końcu zaczyna się asfalt i po chwili widzę kilka "naszych" motków zaparkowanych przy drodze. Tu zatrzymujemy się na lunch. Wciskam hamulce i... nic się nie dzieje. Klamka pod prawą ręką wpada głęboko, czuję, że działa tylko tylny hamulec... Zatrzymuję się dużo dalej niż zamierzałam. Wciskam klamkę hamulca jeszcze raz i drugi - za miękko. Zsiadam z motocykla i patrzę na hamulec w przednim kole. Zaraz, coś tu nie wygląda tak jak powinno. Czegoś brakuje... Brakuje klocków!. Gdzieś na odcinku od ostatniego zatrzymania przy rozjeździe zgubiłam klocki hamulcowe... Usterka niemożliwa, a jednak...
No nic, zajmiemy się tym po obiedzie, który jemy w altankach pod drzewami.
No i czas na dalszą jazdę. Niestety o ile są klocki, to nie ma spinki. Takie coś się nie zdarza, więc i się takiej części raczej nie wozi. Coś trzeba będzie dopasować, ale to nie teraz. Sambor zabiera mi motka, dla bezpieczeństwa, a ja dostaję XTka (pierwotnie Gosi, ale Gosia teraz przejęła XL po Anecie). Motek fajny, bo niski. Ale... trzeba go kręcić żeby jechał, a nawet wtedy w porównaniu z DRZ nie jedzie. Ciągłe odkręcanie manetki gazu jeszcze bardziej sprawia, że drętwieje mi prawa ręka. Pojawia się wkurzenie, smutek i czarne myśli, że właśnie skończył mi się wyjazd.
Docieramy do Besh-Aral, parku narodowego, gdzie mamy spędzić noc. Pojawia się jednak problem. Tzn. pojawia się facet w dresie i czapeczce z daszkiem na koniu i mówi, że jest z Policji i bierze nas na posterunek. Jest to strefa przygraniczna, a Kirgistan i Uzbekistan nie za bardzo się kochają. Na posterunku oczywiście robimy furorę - wszyscy mundurowi przewieszają się przez ogrodzenie, żeby przyjrzeć się grupie kobiet na motocyklach - pewnie dawno czegoś takiego nie widzieli...
Koleś w dresie zabiera nam paszporty i nasze permity na poruszanie się w strefie przygranicznej (co prawda chodzi o granicę z Chinami, ale permit to permit). Po godzinie mamy dokumenty już z powrotem, ale jest problem... Nie chodzi o datę urodzenia Bawarki, ani o to, że to nie ta strefa przygraniczna. Problemem jest to, że na permicie Asi jest pieczątka do góry nogami, więc trzeba było wykonać serię telefonów do szefów szefów i zapytać co z tym fantem zrobić... Więc w efekcie mamy się stąd zmywać i to szybko. Udaje nam się jednak uzyskać pozwolenie na nocleg w okolicy (ale nie mniej niż 3 km od tego miejsca) ale rano mamy się oddalić. Odjeżdżamy więc i szukamy noclegu. Nie jest to takie proste, ale w końcu udaje nam się znaleźć polankę nad strumieniem, co prawda przebiega przez nią droga, ale miejmy nadzieję, że nie uczęszczana, a na ziemi są miliony kozich (chyba) bobków, a po chwili wiemy że jest to też trasa spędu krów.
Ja mam totalny dół, boli mnie zdrętwiała ręka i jakoś nie mogę znaleźć radości w byciu tu i teraz. Może jutro będzie lepiej...
Przejechane: 222 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Czemu wygłodził? baranina była tam bardzo dobra, ja jestem mięsożerna, więc było super. Zdecydowanie to mięsna kraina i dla bezmięsnych jest trudniej (ale na pokładzie była wegetarianka i dała radę, więc jak się chce to się da )Sal pisze:Bardzo lubię czytać wszelkie relacje z podróży. Czytałem wcześniejszą, o Himalajach, czytam tę. I mam wrażenie, że Kirgistan trochę Cię wygłodził.
Chyba bardziej mięsna niż kluskowa kultura tam jest?
Sam uważam że jak mięso nie ma 4 nóg to nie mięso i tego nie jem. Ale dla bezmięsnych to chyba słaby kierunek na podróż?
Poza stroną kulinarną to fajnie tam, przestrzeń niesamowita! Pisz dalej.
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3403
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Dzień 13 - wygląda ze wszyscy czaili się na twój żywot a ponadto czytamy ze twoje morale mocno spadło i zamiast cieszyć się jazdą to szukasz "dziury w calym". Mam nadzieję dalej pojedziesz juz gładko
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 14 - Podwójna kąpiel
10 sierpnia 2017 - czwartek
Noc jest słaba. Prawa ręka drętwieje mi nawet podczas snu...
Zgodnie z żądaniami mundurowych szybko (w miarę) zwijamy się z miejsca obozowiska. Moja koza co prawda ma już prowizoryczną spinkę i nowe klocki, ale okazuje się, że nie mamy płynu dot 4 na stanie, więc dalej lekka lipa z przednim hamulcem. Dzisiaj znowu ujeżdżam XTka. Co prawda ma nowy filtr powietrza i pewnie kilka koni więcej, ale dalej wg mnie prowadzi się do dupy bo trzeba mocno odkręcać manetkę gazu.
Na podjazd pod jedną z przełęczy zamieniam się z Olą i jadę KTMem 690 Enduro. Ten z kolei na ruch manetki gazu reaguje aż za dobrze. Trzeba uważać, bo kostka na tylnej oponie jest już mocno wytarta, więc nie zawsze trzyma się nawierzchni.
Na przełęczy dostaję wsparcie medyczne - diclofenac i zabandażowanie ręki - może pomoże.
Niestety nie bardzo pomaga. Przesiadłam się znowu na yamahę i ręka bardzo dokucza. do tego stopnia, że opanowuję trzymanie manetki gazu lewą ręką... Jedziemy dnem doliny, widoki są super. Jest tam trochę innych pojazdów i jeden z nich, na rosyjskich rejestracjach, ma jakąś misję parcia do przodu. Do tego stopnia, że prawie mnie kasuje wyprzedzając od prawej na zakręcie. Humor znowu mam bardzo kiepski i ta sytuacja powoduje że chce mi się płakać.
Dojeżdżamy do jeziora, na przystanku czekamy na całość ekipy. Ola rzuca pomysł, że może spróbujemy znaleźć jakąś plażę i się wykąpać. Sambor jedzie na zwiad. Wraca po chwili i opowiada co i jak. Że jest plaża, pusta. A przy niej pomost. Zadaszony. Ze stołem i miejscami siedzącymi. W ogóle super extra lux młodzieżowo. Jest tylko jedno "ale" - na plaży było bydło - już go nie ma i będziemy sami, ale są ślady. Ola średnio wierzy w tę opowieść i istnienie owego luksusowego pomostu. W dodatku, jak pyta jak tam dojechać i dostaje odpowiedź "przy ośle w lewo" to wątpliwości są coraz większe.
Dojeżdża delica, więc udajemy się na plażę. I rzeczywiście - w miejscu gdzie pasie się osioł skręcamy w lewo w boczną drogę, a z niej wjeżdżamy na błotniste pole zadeptane przez krowy czy inne kopytne, po których ani śladu. Na wodzie rzeczywiście jest pływająca platforma, z zadaszeniem, stołem i krzesełkami, a nawet kapokami i kolami ratunkowymi... Nie zastanawiamy się dłużej i ładujemy się na pomost, przebieramy w kostiumy i wskakujemy do wody.
Nagle jak spod ziemi pojawia się lokales, który odcumowuje pomost i wypycha nas na środek jeziora. Okazuje się, że nieświadomie wykupiliśmy dwugodzinną usługę przepłynięcia się na środek jeziora i z powrotem. Teraz trzeba tylko wynegocjować cenę... Ta okazuje się znośna, więc poddajemy się relaksowi. Jednocześnie liczymy, że nikt nam teraz nie posprząta motków ani auta, które zostały na brzegu.
Po kąpieli wsiadamy na motki i jedziemy do pobliskiego miasteczka. Woda wyssała z nas trochę energii, więc musimy coś zjeść. Jest jedna knajpa, w której mają tylko jedno danie - samosy. i lody ze stuletniej maszyny. Ryzykujemy i zamawiamy.
Okazuje się że moja koza dodatkowo zgubiła prąd i nie odpala. Okołolunchowe prace z kabelkami powodują, że motek znowu można odpalać... na krótko.
Ruszamy w dalszą drogę. Kilka wiejskich dróg, serpentyn. Na jednej złotozęby Kirgiz wypada mi na czołówkę. Szczerząc zęby w uśmiechu nie odpuszcza ani trochę. ląduję na "poboczu" żeby nie dać się skasować. To nie koniec pecha, bo hamując przed jednym z przepustów na szutrowej drodze glebię aż milo. A potem pod koła wyskakują psy... Wrrr...
Jedziemy doliną wzdłuż rzeki, która ma jasny kolor. Skały są czerwono - zielone, zupełnie inne niż widziane wcześniej. Droga jest mokra, jakby chwilę wcześniej padało. A winkle są tak cudowne, że żałuję, że nie mam ze sobą Oliviera... Szkoda tylko, że jest gorąco jak w piekarniku.
Dojeżdżamy na miejsce noclegu - do Tash Komur. Tam rozlokowujemy się w altankach nad wodą (tu będziemy dzisiaj spały) i idziemy się wykąpać. Za mycie głowy w jeziorze dostajemy ochrzan, ale Sambor bierze to na siebie, bo zakazał nam korzystania z lokalnych sanitariatów (które są poniżej wszelkiego standardu; wiem, bo wbrew zakazowi poszłam sprawdzić...)
Na kolację jemy pyszną rybę. Szkoda, że w okrojonym towarzystwie - Ania, Maciek i Aneta wyjeżdżają wieczorem do Biszkeku.
W nocy przychodzi deszcz, więc wszystkie wbijamy się do jurty, która stoi na terenie ośrodka. Niestety ja dostaję się tam jako ostatnia, wiec mam miejsce przy wejściu, przez które i tak deszcz zacina do środka. Na szczęście opady przechodzą bardzo szybko i wracam do altanki. Fajnie tak spać "pod gołym niebem"...
Przejechane: 231 km
10 sierpnia 2017 - czwartek
Noc jest słaba. Prawa ręka drętwieje mi nawet podczas snu...
Zgodnie z żądaniami mundurowych szybko (w miarę) zwijamy się z miejsca obozowiska. Moja koza co prawda ma już prowizoryczną spinkę i nowe klocki, ale okazuje się, że nie mamy płynu dot 4 na stanie, więc dalej lekka lipa z przednim hamulcem. Dzisiaj znowu ujeżdżam XTka. Co prawda ma nowy filtr powietrza i pewnie kilka koni więcej, ale dalej wg mnie prowadzi się do dupy bo trzeba mocno odkręcać manetkę gazu.
Na podjazd pod jedną z przełęczy zamieniam się z Olą i jadę KTMem 690 Enduro. Ten z kolei na ruch manetki gazu reaguje aż za dobrze. Trzeba uważać, bo kostka na tylnej oponie jest już mocno wytarta, więc nie zawsze trzyma się nawierzchni.
Na przełęczy dostaję wsparcie medyczne - diclofenac i zabandażowanie ręki - może pomoże.
Niestety nie bardzo pomaga. Przesiadłam się znowu na yamahę i ręka bardzo dokucza. do tego stopnia, że opanowuję trzymanie manetki gazu lewą ręką... Jedziemy dnem doliny, widoki są super. Jest tam trochę innych pojazdów i jeden z nich, na rosyjskich rejestracjach, ma jakąś misję parcia do przodu. Do tego stopnia, że prawie mnie kasuje wyprzedzając od prawej na zakręcie. Humor znowu mam bardzo kiepski i ta sytuacja powoduje że chce mi się płakać.
Dojeżdżamy do jeziora, na przystanku czekamy na całość ekipy. Ola rzuca pomysł, że może spróbujemy znaleźć jakąś plażę i się wykąpać. Sambor jedzie na zwiad. Wraca po chwili i opowiada co i jak. Że jest plaża, pusta. A przy niej pomost. Zadaszony. Ze stołem i miejscami siedzącymi. W ogóle super extra lux młodzieżowo. Jest tylko jedno "ale" - na plaży było bydło - już go nie ma i będziemy sami, ale są ślady. Ola średnio wierzy w tę opowieść i istnienie owego luksusowego pomostu. W dodatku, jak pyta jak tam dojechać i dostaje odpowiedź "przy ośle w lewo" to wątpliwości są coraz większe.
Dojeżdża delica, więc udajemy się na plażę. I rzeczywiście - w miejscu gdzie pasie się osioł skręcamy w lewo w boczną drogę, a z niej wjeżdżamy na błotniste pole zadeptane przez krowy czy inne kopytne, po których ani śladu. Na wodzie rzeczywiście jest pływająca platforma, z zadaszeniem, stołem i krzesełkami, a nawet kapokami i kolami ratunkowymi... Nie zastanawiamy się dłużej i ładujemy się na pomost, przebieramy w kostiumy i wskakujemy do wody.
Nagle jak spod ziemi pojawia się lokales, który odcumowuje pomost i wypycha nas na środek jeziora. Okazuje się, że nieświadomie wykupiliśmy dwugodzinną usługę przepłynięcia się na środek jeziora i z powrotem. Teraz trzeba tylko wynegocjować cenę... Ta okazuje się znośna, więc poddajemy się relaksowi. Jednocześnie liczymy, że nikt nam teraz nie posprząta motków ani auta, które zostały na brzegu.
Po kąpieli wsiadamy na motki i jedziemy do pobliskiego miasteczka. Woda wyssała z nas trochę energii, więc musimy coś zjeść. Jest jedna knajpa, w której mają tylko jedno danie - samosy. i lody ze stuletniej maszyny. Ryzykujemy i zamawiamy.
Okazuje się że moja koza dodatkowo zgubiła prąd i nie odpala. Okołolunchowe prace z kabelkami powodują, że motek znowu można odpalać... na krótko.
Ruszamy w dalszą drogę. Kilka wiejskich dróg, serpentyn. Na jednej złotozęby Kirgiz wypada mi na czołówkę. Szczerząc zęby w uśmiechu nie odpuszcza ani trochę. ląduję na "poboczu" żeby nie dać się skasować. To nie koniec pecha, bo hamując przed jednym z przepustów na szutrowej drodze glebię aż milo. A potem pod koła wyskakują psy... Wrrr...
Jedziemy doliną wzdłuż rzeki, która ma jasny kolor. Skały są czerwono - zielone, zupełnie inne niż widziane wcześniej. Droga jest mokra, jakby chwilę wcześniej padało. A winkle są tak cudowne, że żałuję, że nie mam ze sobą Oliviera... Szkoda tylko, że jest gorąco jak w piekarniku.
Dojeżdżamy na miejsce noclegu - do Tash Komur. Tam rozlokowujemy się w altankach nad wodą (tu będziemy dzisiaj spały) i idziemy się wykąpać. Za mycie głowy w jeziorze dostajemy ochrzan, ale Sambor bierze to na siebie, bo zakazał nam korzystania z lokalnych sanitariatów (które są poniżej wszelkiego standardu; wiem, bo wbrew zakazowi poszłam sprawdzić...)
Na kolację jemy pyszną rybę. Szkoda, że w okrojonym towarzystwie - Ania, Maciek i Aneta wyjeżdżają wieczorem do Biszkeku.
W nocy przychodzi deszcz, więc wszystkie wbijamy się do jurty, która stoi na terenie ośrodka. Niestety ja dostaję się tam jako ostatnia, wiec mam miejsce przy wejściu, przez które i tak deszcz zacina do środka. Na szczęście opady przechodzą bardzo szybko i wracam do altanki. Fajnie tak spać "pod gołym niebem"...
Przejechane: 231 km
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Świetnie opowiadasz. Połączenie obrazów i tekstu fantastyczne. Opowiadaj dalej. Sambor jest miszcz. Byliśmy tam i goowno widzieliśmy. Miał rację. Nie daj długo czekać na ciąg dalszy.
CRF1000L/CRF450X/DR650/SR500
http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=29729
http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=27509
http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=29729
http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=27509
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Właśnie kończę pierwszą część filmu z tej wyprawy. Tak więc wkrótce będzie co oglądać!
Złom
Złom
-
- czyściciel nagaru
- Posty: 506
- Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Orzesze
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Oj... czekamy z niecierpliwością...
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Coś powinnam napisać w najbliższych dniach. Ostatnio miałam krótką przerwę na narty z bonusem w postaci obitych żeber ale dochodzę do siebie, więc coś postaram się wrzucić. Niestety powoli wyprawa się kończy...
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Pytanie. Dałabyś radę przejechać tę samą trasę na swoim GS-ie?
...jak nie teraz to kiedy?
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Zależy od pogody, stanu rzek i dostępności wsparcia do podnoszenia moto Większość myślę że tak, niektóre miejsca mogłyby być zbyt trudne dla mnie na ciężkim moto - jeszcze za mało mam doświadczenia w offiemarcopolo pisze:Pytanie. Dałabyś radę przejechać tę samą trasę na swoim GS-ie?
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Pierwsza część trylogii filmowej
- mierzej
- zgłębiacz wskaźników
- Posty: 44
- Rejestracja: 12.04.2016, 15:34
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Skierniewice
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Zacna nuta , plenery nieziemskie, na taką wyprawę chwilowo mógłbym zmienić płeć
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość