Długi Łykend

Krótsze lub dłuższe wyjazdy.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Długi Łykend

Post autor: marcopolo »

Ostatnimi czasy nic tutaj się nie dzieje. Tylko Trud zadaje sobie trud żeby coś wrzucić, więc może dołożę swoje 3 grosze i wrzucę relację z ostatniego długiego weekendu. Nic wielkiego ale podobno na bezrybiu i rak ryba. Miłego czytania.


Całe to zamieszanie z epidemią, praca i na dodatek kapryśna pogoda sprawiły, że już od dłuższego czasu mnie nosiło. Musiałem gdzieś pojechać, oderwać się od tego wszystkiego, nieważne w którym kierunku, nie ważne w jaką pogodę. Ustaliliśmy, że jedziemy albo na północ nad morze albo na południe w góry w zależności gdzie będzie lepsza pogoda.

W przeddzień Bożego Ciała ostatecznie zdecydowaliśmy się na Bałtyk, bo nie było nas tam od wieków, a B. to chyba nawet i dłużej.
Do Zielonej Góry jedziemy autostradą, bo po tej stronie Odry większość ścieżek mamy objeżdżone. Dalej, aż do Golińska wyznaczyłem na szybko jakąś trasę rowerową z pitstopem nad jeziorami w Łagowie.
Zgodnie z planem zjeżdżamy z S3 do miasta i po chwili doganiamy grupę lokalnych Łowców Niewygód. Na czele jedzie najwolniejszy, na wózku widłowym. Nie wiem co to było, najprawdopodobniej jakiś Dniepr, czy Ural z radzieckiego demobilu. Nigdy jakoś nie mogłem zrozumieć fenomenu jazdy motocyklem z wózkiem bocznym. Rozumiem wojsko, bo gdzieś strzelca i ten karabin maszynowy trzeba było zamontować ale w cywilu? Ani to kabriolet ani motocykl. W dalszej kolejności jechał TA 650, NAT i kilka KTM LC8.

Dojechaliśmy razem na przeprawę na Odrze a tam niespodzianka: 50 aut w kolejce na prom, który może pomieścić najwyżej 5, czyli czekania na mniej więcej 2h. Ustawiłem się grzecznie w kolejce. A co tam, nigdzie nam się nie spieszy. Po chwili jednak podjeżdża do nas jeden z KTM-ów z informacją, że 4km wałami jest kolejna przeprawa, gdzie na pewno nie będzie kolejki - a jak wygląda droga? Z pasażerem i bagażem nie chciałbym wpakować się w jakieś bagno?

Koniec końców wymieniamy się numerami i ma zadzwonić czy da się przejechać. Czekamy więc na informację ale tak sobie myślę, że jeszcze nigdy pytając o dalszą drogę nie otrzymałem wiarygodnej odpowiedzi. Zawsze droga, która miała być jak z płatka okazywała się golgotą albo coś, co wg innych miało być nieprzejezdne było zwyczajnym szutrem z kałużą po środku.
Nie czekając więc na informację zwrotną ruszamy wałami wzdłuż Odry. Oczywiście zakaz wjazdu, oczywiście jakaś czerwona tablica ale nie zdążyłem zanotować, czy jakaś ostoja głuszców czy inna natura 2000. Staram się szanować spokój spacerowiczów, rowerzystów, a zwłaszcza zwierząt i raczej unikam wjeżdżania w tego typu obszary, bo sam jestem rowerzystą i spacerowiczem. W tym wypadku zrobiliśmy mały wyjątek. Sokoro przed chwilą przejechało tędy kilka mastodontów to chyba nic się nie stanie gdy dołączy do nich nasz mały pyrkający osiołek z oryginalnym tłumikiem.

Droga wałami okazała się bułką z masłem tyle, że nasz Trampi wyglądał po niej nie jak motocykl tylko traktorek do koszenia trawy – sakwy całe w źdźbłach, a nam słoma z butów wystaje.
Na drugiej przeprawie byliśmy na samym początku więc cały proces przerzucenia kawalerii na drugi brzeg Odry poszedł szybko i sprawnie. Tutaj mastodonty pojechały w jedną stronę, na poligon w Bornem Sulinowo, a ja skierowałem naszego osiołka wzdłuż cienkiej czerwonej linii, którą wyznaczyłem sobie wcześniej na maps.me. Wkrótce asfalt zamienił się w szuter, a szuter w kopny piach po osie. Spojrzałem na B. i długo nie musiałem się zastanawiać.

Objazd wyniósł 16 km ale nie ma czego żałować bo droga wiodła starymi nieuczęszczanymi asfaltami oraz utwardzonymi szutrami przez las i to całkiem legalnymi. W ogóle po tej stronie Odry nadspodziewanie przyjemne tereny. Jedziemy pośród pagórków leśnych, łąk zielonych szeroko nad błękitnymi jeziorami rozciągniętych, pól malowanych zbożem rozmaitem brakuje tylko bursztynowego świerzopu i dzięcieliny pały, cokolwiek to oznacza.

Wkrótce cienka czerwona linia na ekranie telefonu znowu w realu okazała się piaskownicą w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tym razem nie robimy objazdu tylko jedziemy na Świebodzin poszukać jakiejś chińszczyzny, a przy okazji stanąć twarzą w twarz z Figurą, bo B. jeszcze nie miała okazji.
Najpierw nad pagórkiem zobaczyliśmy złotą koronę, a wkrótce potem betonową postać w całej okazałości. Stoi na wzgórzu, parking na dole ale można wjeżdżać na samą górę z czego nie omieszkaliśmy skorzystać. Dopiero teraz widać ogrom tego przedsięwzięcia – jedyne 440 ton żelbetu, 6 mln PLN i proszę mamy Chrystusa, któremu nie podskoczy nawet ten z Rio. Chyba wszystkie religie z wyjątkiem muzułmanów cierpią na megalomanię – wyżej, szerzej, więcej, drożej.

Było coś dla duszy, czas na coś dla ciała. Niestety Chińczycy też świętują i dzisiaj nie otworzyli swojej jadłodajni, a skoro innowiercy mają zamknięte to pewnie nikt inny też się nie odważył otworzyć w Boże Ciało pod czujnym okiem Chrystusa Pana Świata. Żaden problem, mamy pół sakwy wypełnionej chińskimi zupkami. Zjemy na miejscu. Zjeżdżamy z głównej i kluczymy wśród zapomnianych przez Boga wiosek, szukając drogi do Łagowa.

Logujemy się na kwaterze, obowiązkowa zupka i ruszamy z buta wzdłuż jeziora do „centrum”, które tutaj tworzy parę urokliwych domków z górującym nad nimi zamkiem Joannitów, usytuowanych pomiędzy dwoma jeziorami. Już kiedyś byliśmy tutaj i całe szczęście nic się nie zmieniło – kryształowo czysta woda jak była przed dekadą taj jest i dzisiaj. Aż chciałoby się do niej wskoczyć gdyby nie ta temperatura ….

W miasteczku od razu wbijamy do pierwszego z brzegu ogródka piwnego. Miały być maseczki, limity osób na m2, dezynfekcje, dystanse społeczne i inne ograniczenia, a jest jak zwykle. Wszystkie miejsca zajęte, a ci dla których zabrakło miejsca przy stoliku siedzą z piwem na trawie. Tak jakby żadnej epidemii nie było. Zamawiamy po niemieckim kraftowym piwku i powiem szczerze niebo w gębie. Stęskniłem się bo przez tego wirusa w koronie ostatnimi czasy zakupy robiłem w najbliższym markecie, gdzie nie uświadczysz nic innego niż to co oferują koncerny piwne.
Zastanawiamy się co robić dalej – zostać na jeszcze jedną noc i popływać kajakami, czy jechać dalej. Ostatecznie wygrywa hybryda tj. z rana robimy spływ, a potem ruszamy wzdłuż cienkiej czerwonej linii. Może uda się dojechać do morza, a może zanocujemy gdzieś po drodze.

Wieczorem mamy epizod z grillem, którego wyciągnąłem spod schodów na posesji. Nie było węgla wiec spytałem dla formalności czy możemy skorzystać z drewna kominkowego, które suszyło się w drewutni.
W swoim życiu rozpaliłem setki jak nie tysiące ognisk. Mam nawet palenisko na ogródku, z którego korzystamy nawet zimą więc nie przewidywałem żadnych kłopotów. Próbuję najpierw przy pomocy zapalniczki i kartki papieru rozpalić kawałki kory. Bezskutecznie. Potem igliwie, które owszem rozpala się ale jak szybko się zapaliło tak szybko zgasło i nawet nie okopciło bukowego klocka.
To się nazywa złośliwość rzeczy martwych albo lepiej prawo Murphiego. Ludziom domy się palą od iskry, a ja przy pomocy zapalniczki świadomie nie mogę rozpalić drwa, które porąbano i wysuszono właśnie w tym celu żeby się dobrze paliło. B. mówi żebym sobie dał spokój i ugotował tą kiełbasę w mikrofali. Pojawili się nawet kibice w postaci innych gości pensjonatu. Chyba nawet zaczęli obstawiać zakłady więc jak mogłem się w tej sytuacji poddać. Próbuję nożem z kuchni wystrugać z tego klocka jakieś mniejsze szczapy ale to trudny orzech, a raczej buk do zgryzienia. Próbuję płyn do odkażania rąk, który miałem ze sobą. Nie pali się. Ostatecznie B. przynosi w literatce płyn dezynfekcyjny z pensjonatu. Wącham i …. śliwowica?! Normalnie pachnie jak domowy bimber. W sumie co w tym dziwnego, przecież taki destylat bez akcyzy jest znacznie tańszy od odkażacza z Orlenu. Trochę szkoda ale trudno. Leję na klocek, podpalam i tym sposobem wreszcie udaje mi się wzniecić ogień. Zostało nawet trochę na dnie literatki – do kiełbasek z rożna w sam raz. To był poważny błąd. To nawet nie leżało obok śliwowicy, a jeśli już to przez chwilę na półce w Orlenie.
cdn.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
bialy
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 224
Rejestracja: 19.05.2018, 21:49
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Olsztyn
Kontakt:

Re: Długi Łykend

Post autor: bialy »

Ale jak.... Długi łyk-end i żadnej fotki lub filmu na forum? :impreza: :smile6:
Awatar użytkownika
Radek
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 397
Rejestracja: 20.06.2011, 23:00
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Garwolin

Re: Długi Łykend

Post autor: Radek »

dobre!!!

czekam na kolejny odcinek!

tzn. wzbogaciłeś smak kiełbasek "śliwowicą"?
:kolejka:
Awatar użytkownika
henry
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3092
Rejestracja: 12.06.2008, 23:12
Lokalizacja: INOWŁÓDZ

Re: Długi Łykend

Post autor: henry »

No i fajnie, ktoś wreszcie ruszył w Polskę :ok:
GMOLE DO XL 600 i XL 700 i Afryki ... robię
504894578
Awatar użytkownika
wujas
rozmawiający z silnikiem
rozmawiający z silnikiem
Posty: 478
Rejestracja: 01.08.2011, 23:51
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Przemyśl/Huwniki

Re: Długi Łykend

Post autor: wujas »

Zuch chłopak :thumbsup: Czekam na więcej :smile:
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3403
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Długi Łykend

Post autor: Qter »

Więcej!

Pzdr

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
argod
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 116
Rejestracja: 06.10.2015, 11:09
Mój motocykl: XL650V

Re: Długi Łykend

Post autor: argod »

Zapowiada się interesująco.
Umiesz budować napięcie ...
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Długi Łykend

Post autor: marcopolo »

Rano budzę się bez kaca, wzrok również w porządku. W końcu to był tylko mały łyk ale za to jaki świeży oddech! Zębów nie musiałem myć.
Szybko się pakujemy i jedziemy na przystań kajakową, którą upatrzyliśmy już poprzedniego dnia przejeżdżając przez Lubrzę. Wygląda to na duży kombinat (kajaki – hotel – restauracja – catering) nastawiony na przerób masowego turysty ale jesteśmy praktycznie sami. Wybieramy 14 km trasę bez opcji VIP, czyli bez posiłku dowożonego w połowie drogi. W to miejsce zabieramy ze sobą dużą wędzoną sieję, którą nabyliśmy poprzedniego dnia w Łagowie.

Ruszamy najpierw wąskim kanałem, wpływamy na małe jeziorko, na którym są już dwa kajaki kręcące bączki wokół własnej osi. Czarno to widzę, skoro mają problem na jeziorze to co dopiero tam gdzie od brzegu do brzegu jest mniej niż szerokość wiosła. Szybko ich wymijamy i wpływamy w kolejny wąski kanał.
Spływ ma niby trwać 4-5 h, czyli powinniśmy się uwinąć w 3h. Realnie skończyło się na 4,5 h bowiem połowę z tych 14 km stanowiły wąskie, kręte i zarośnięte kanały gdzie za dużo nie dało się nadrobić. Meandrowanie wśród tych trzcin było trochę upierdliwe i mało atrakcyjne, dopiero za jeziorem Paklicko Wielkie, Paklica zaczęła przypominać rzekę, a nie rów jak do tej pory. Zrobiło się naprawdę ciekawie i zamiast przyspieszyć, zwolniliśmy delektując się otaczającą nas dziką przyrodą. Tak mogłoby być przez całe 14 km.

Lądujemy pod klasztorem w Jordanowie, skąd zabierają nas wraz z kajakiem do bazy w Lubrzy. W między czasie zrobiła się 14 godzina, temperatura wzrosła do +30C, a przed nami w najgorszym wypadku kilkaset km do zrobienia. Postanawiamy trzymać się planu i podążać wzdłuż czerwonej kreski w kierunku Goleniowa, a potem w zależności od pozostałego czasu nocujemy lub jedziemy dalej. Najpierw jednak trzeba do tej kreski jakoś dojechać, więc zaznaczam odpowiedni punkt na maps.me gdzieś w okolicach Lubniewic i w drogę.

Powtórka z dnia pierwszego. Pagórki, lasy, jeziora, zapomniane wioski. Wkrótce dobijamy do wyznaczonego śladu, wyłączam nawigację i dalej jedziemy wzdłuż czerwonej linii. Mimo upału jedzie się super. Pagórki, lasy, jeziora, zapomniane wioski. Kompletnie nie zdaję sobie sprawy jaki głupi błąd popełniam. Pagórki, lasy, jeziora, zapomniane wioski.

Nie jesteście w stanie wyobrazić sobie mojej miny gdy po godzinie takiej jazdy wjechaliśmy do…. Łagowa. Patrzę z niedowierzaniem na B., ona na mnie. Może to jakiś inny Łagów?!? Niestety wkrótce naszym oczom ukazał się zamek z wysoką basztą, górującą nad dwoma jeziorami. Nie ma mowy żeby w tych okolicach były dwa Łagowy z bliźniaczymi zamkami. Pierwsza reakcja to wściekłość, że mamy godzinę w plecy. Druga to wstyd, że tak się dałem zakręcić. Często się gubię i nawet się tym nie przejmuję, bo jest to część przygody. Zawsze jednak od razu orientuję się, że pomyliłem drogę. Tym razem dojechałem do wyznaczonej trasy i zamiast dalej na północ, pojechałem z powrotem na południe do końca nie zdając sobie sprawy że słońce mi świeci z prawej strony zamiast z lewej. Wszystko przez e pagórki, lasy, jeziora i zapomniane wioski.

Trudno się mówi, trzeba przełknąć tą gorzką pigułkę i jechać dalej. Nie było już czasu na zwiedzanie opłotków więc pojechaliśmy najszybszą trasą. Zamiast pagórków, lasów i jezior mamy za karę tiry, skrzyżowania ze światłami, duże miasta i nudne autostrady.
Całe szczęście pogoda dopisuje ale jak to zwykle bywa to co dobre wkrótce się kończy i tak na wysokości Kołobrzegu wjeżdżamy w chmurę. Mgła, wiatr i chłód. Higrometr pokazuje 99% wilgotności. Pewnie się dziwicie po co mi pomiar wilgotności na motocyklu? Ja również się zdziwiłem gdy rozpakowałem przesyłkę. Przed wyjazdem wywaliłem w końcu wiecznie psujący się termometr motocyklowy OXFORDU za 100 PLN i zamówiłem chiński gadżet do akwarium za 10 PLN. Mam teraz dużymi cyframi wypisaną wilgotność, a w rogu ekranu malutkimi cyferkami bieżącą temperaturę. Żeby mieć odwrotnie trzeba kupić termometr/higrometr zamiast higrometr/termometr jak w moim przypadku (przełącznika nie ma).

Zjeżdżamy z autostrady na Mielno, które powinno zmienić nazwę na „Rzeźnia” - tłumy ludzi w polarach i kurtkach zimowych łażą od budki z lodami do kramu z pamiątkami, od kontenera z piwem do namiotu z kebabem. Ogarnęło nas przygnębienie. Przejechaliśmy tyle km ze słonecznego pojezierza do zamglonego wybrzeża. Było +30C, a jest +14C. Wygląda jakbyśmy przyjechali do Zakopanego, a nie nad morze.

Jedziemy dalej bo rzeźnia Mielno to nie nasze klimaty. Ostatecznie lądujemy w ośrodku „Fala” w Łazach. Przejechane 426 km.
Ostatnio zmieniony 20.06.2020, 20:25 przez marcopolo, łącznie zmieniany 1 raz.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
wojtekk
oktany w żyłach
oktany w żyłach
Posty: 5548
Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa

Re: Długi Łykend

Post autor: wojtekk »

NIe widac zdjec
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1524
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Długi Łykend

Post autor: Sylwek »

Coś łyknęło zdjęcia?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Długi Łykend

Post autor: marcopolo »

Sylwek pisze:Coś łyknęło zdjęcia?
Podaję się. Rozwiązanie tego problemu zajęłoby mi więcej czasu niż napisanie kolejnego odcinka. Poza tym zdjęć mam niewiele i na dodatek zrobione komórką.
...jak nie teraz to kiedy?
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1524
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Długi Łykend

Post autor: Sylwek »

marcopolo pisze:Podaję się.
Ależ szanowny, tak nie można. Nick zobowiązuje :wink: .
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Długi Łykend

Post autor: pete17 »

Sylwek pisze:
marcopolo pisze:Podaję się.
Ależ szanowny, tak nie można. Nick zobowiązuje :wink: .
Ototo..św.racja.
Lubię motory...wszystkie.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Długi Łykend

Post autor: marcopolo »

Nad polskim morzem nie byliśmy kupę lat, a w tej części wybrzeża ostatni raz to chyba jeszcze w liceum. Spodziewałem się, że cała postkomunistyczna infrastruktura została zaorana, a na jej miejscu powstały wypasione hotele, apartamentowce, pola golfowe i luksusowe SPA. Tymczasem zastaliśmy widok jak sprzed lat. Dalej króluje FWP, budki z lodami, namioty udające kasyna gry, kramy z dmuchawcami, kolonie przyczep „Niewiadów”, których produkcji zaprzestano wieki temu, osiedla domków holenderskich, których już w Niderlandach nie potrzebują. Wszędzie pełno reklam na plandekach i wszystko sprawia wrażenie biznesu obwoźnego albo tymczasowego, gotowego żeby się zawinąć w każdej chwili.
Nie chodzi o to, żeby nam to jakoś specjalnie przeszkadzało. Tak tylko, nie wiadomo na jakiej podstawie, spodziewaliśmy się, że zastaniemy obrazek jak z folderu reklamującego niemiecki resort nad Bałtykiem.
Z drugiej strony pewnie rachunek za nocleg byłby wtedy nieporównywalny do tego, który otrzymaliśmy: 148 PLN/dobę/2 osoby za pokój z mini tarasem na którym zaparkowaliśmy Trampiego. W ogóle ceny nas pozytywnie zaskoczyły. Podobno nad morzem łupią przyjezdnych bardziej niż zakopiańscy górole ceprów, a tutaj proszę: piwo przy samej plaży 7 PLN, ryba 7 PLN/100g, a pstrąg tańszy niż na południu Polski w pstrągowym zagłębiu.

W przeciwieństwie do wczorajszego dnia, dzisiaj od rana palnik i zero chmur na błękitnym niebie, ruszamy więc na plażę. Tutaj też nic się nie zmieniło. Ten sam piasek co przed laty i ta sama woda. W szafie w naszym pokoju znaleźliśmy parawan i nie zawahaliśmy się go użyć. Zabrałem również internety i tablety żeby zająć czymś umysł ale nawet nie zadałem sobie trudu żeby włączyć. Po prostu leżałem w promieniach słońca na piasku z piwem w ręku i nie powiem… było mi z tym nad wyraz dobrze. Zupełnie jak nie ja. Wstałem tylko raz. Ktoś obok skomentował: „znacie to uczucie jak się ugryzie lód i ma się wrażenie jakby mózg zamarzał? To samo dzieje się gdy zanurzy się stopę w Bałtyku”. Poszedłem sprawdzić. Gdybym miał ze sobą swój mały chiński higrometr/termometr i gdybym w tym momencie wsadził sondę do ust, najpewniej w rogu wyświetlacza pojawiła by się malutka liczba. Dałbym sobie głowę uciąć, że byłaby to liczba jedno cyfrowa.
Kiedy ludzi przybyło na tyle, że zachowanie dystansu społecznego stało się niemożliwe, zwinęliśmy majdan. GPS pokazał, że zrobiłem 0,06 km w ciągu 03:39:45 h – wynik lepszy od oczekiwanego. Starczy mi plażowania na kolejny rok.

Łazy położone są w przesmyku pomiędzy morzem i dwoma jeziorami, opcji na rower nie ma więc zbyt wiele. Jest jakaś ścieżka rowerowa w kierunku Mielna, ale jakoś w tym kierunku nie było nam po drodze. Pojechaliśmy więc na wschód. Asfalt się skończył zanim skończyło się miasteczko, a leśny dukt wkrótce skręcił na plażę. Mogliśmy zawrócić lub pokonać 5 km odcinek plażą. Ponieważ nigdy nie wracam tą samą drogą, pchamy więc rowery po plaży.

Jest fajnie. B. coś wspominała o długim spacerze plażą więc nawet specjalnie nie narzeka. Na dłuższą metę jednak brodzenie w lodowatej wodzie przestało być miłe, więc gdy tylko na maps.me pojawiła się jakaś ścieżka między wydmami ruszamy w jej kierunku. Rzeczywiście jakaś namiastka drogi jest ale praktycznie ze względu na piach nieprzejezdna więc nadal pchamy rowery tyle że już suchą stopą.
Wreszcie droga kończy się na jakiejś posesji. Okazuje się że to obiekt Urzędu Morskiego i prawdopodobnie droga, którą szliśmy to część obszaru chronionego. Chyba nie powinno nas tam być, ale już za późno. Z ulgą powitaliśmy asfalt, jeszcze tylko chwila i ostatecznie zasiadamy przy budce z piwem na terenie jakiegoś campingu.

Delektując się zimnym trunkiem patrzę na mapę i z niedowierzaniem odkrywam, to co powinno być oczywiste już od dawna. Jedyna utwardzona droga powrotna wiedzie wokół jeziora, czyli minimum 30 km. Gdybyśmy mieli nasze własne rumaki nie byłoby się nad czym zastanawiać ale na tych zdezelowanych gratach pokonanie takiego dystansu po drogach publicznych byłoby chyba zbyt dużym wyzwaniem. Mój rower nie ma hamulców, kierownica ma taki bezwład, że od skręcenia do reakcji koła mija ze dwie sekundy, korby są tak krzywe, że co drugi obrót stopa spada mi z pedału, a na dodatek po tym spacerze w słonej wodzie napęd zaczął wydawać z siebie podejrzane dźwięki. Rower B. wcale nie jest w lepszym stanie.

Cóż było robić. Wykorzystujemy jedyne koło ratunkowe, które nam pozostało i wykonuję telefon do przyjaciela. Łazy wybraliśmy nie tak całkiem przypadkowo. W tym samym czasie przyjechał tutaj mój brachol. Ma busa i jeśli tylko jeszcze nie odkapslował piwa to pewnie po nas przyjedzie. Niestety nie odebrał i nie pozostało nam nic innego jak droga powrotna wydmami, a zarzekałem się że ja nigdy nie wracam tą samą drogą! W rezultacie za 60 PLN, bo tyle kosztowało wypożyczenie rowerów, przejechaliśmy się 2 km i przez 10 km pchaliśmy ten złom po wydmach.

Na szczęście „Fala” zrehabilitowała się za te nieszczęsne rowery jeszcze tego samego dnia. Wieczorem był grill przy muzyce. Dwa drinki (nawet zawierały alkohol!), kiełbasy, kaszanki, kiszki i inne specjały bez limitu. Wszystko to w cenie noclegu! Nawet specjalnie się nie krzywili jak wyciągnęliśmy butelki z własnym płynem dezynfekującym i to nie z Orlenu.

PS Pomyślę coś z tymi zdjęciami ale nie spodziewajcie się zbyt wiele po fotkach z komórki
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Długi Łykend

Post autor: marcopolo »

Ponieważ nie lubię mieć zobowiązań na koniec roku, a wygląda na to że nie dokończyłem tej wycieczki – przynajmniej wirtualnie – pomyślałem, że zrobię to teraz.

Ostatni dzień to powrót. Nie zabłądziłem, nic nie zgubiłem, nic nie odpadło po drodze ani się nie zepsuło, nie wyjechał mi przed koła żaden traktor, ani ja nikomu nie wyjechałem. Nie padało, nie było za zimno ani za gorąco. Po prostu nuda. Nie ma o czym pisać, więc może napiszę parę słów o Airoh Commander, bo to był jego chrzest bojowy na trochę dłuższej trasie niż po bułki do sklepu za rogiem.

Zanim jednak przejdę do sedna najpierw kilka zdań na temat "jak nie należy kupować kasków motocyklowych". Może w ten sposób, takim palantom jak ja, zaoszczędzę niepotrzebnych nerwów.

Przed zakupem swojego pierwszego kasku, przeglądnąłem kilka videoporadników z cyklu jak kupić kask. Zgodnie z tym co sugerowali „eksperci” z youtuba udałem się do dobrego sklepu motocyklowego, gdzie przymierzyłem kilka modeli kasków i w tym, który pasował najlepiej na głowie przesiedziałem pół godziny. Nie cisnął mnie ale też nie czułem się w nim jakoś szczególnie komfortowo. No ale w końcu wg youtuberów to jest kask, który ma być bezpieczny, a żeby był bezpieczny musi ciasno siedzieć na głowie, jak skarpetka na stopie. Poza tym w miarę użytkowania ma się podobno ułożyć do głowy. Co za bzdura! Nic się nie ułożyło, a wręcz przeciwnie.

W praktyce po godzinie jazdy w tym kasku łeb mnie tak nap…ł, tak że nie myślałem o niczym innym tylko o zdjęciu tego kasku z głowy. To było tak jak z narciarstwem – największa przyjemność jest w momencie gdy zdejmuje się buty. Tylko że narciarstwo zamieniłem na snowboard, a zamienić motocykl z powrotem na rower nie mam zamiaru. Poza tym szczękę kasku miałem przy samej brodzie i wręcz dusiłem się w nim. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jak ten gościu – sprzedawca w skądinąd szanowanym sklepie - mógł wypuścić na drogę dorosłego człowieka w dziecinnym kasku! Albo bardzo mu zależało na tych paru złotych, albo co bardziej prawdopodobne, był takim samym plantem jak ja i swoją wiedzę nt sprzedaży kasków motocyklowych, czerpał z tych samych co ja filmików na youtube. W każdym razie ostatecznie jeden z naszych forumowiczów stał się właścicielem nowego Nolana za pół ceny, a ja stałem się lżejszy o kilka stów.

Przy drugim podejściu byłem już mądrzejszy i zamówiłem przez internet kask z tej samej firmy tylko półkę wyżej i o numer większy. Przesiedziałem w nim jakiś czas i po godzinie okazało się, że jednak uwiera. Nie ryzykowałem, że w trakcie użytkowania się „uklepie” i odesłałem go z prośbą o wymianę na większy. Tym razem olśniło mnie – skoro są numery kasków to musi gdzieś być do tego tabela. Zmierzyłem obwód swojej bańki i w tabeli producenta odczytałem rozmiar. W tym miejscu proszę powstrzymać uśmiechy - ten typ, czyli ja, tak ma - do prostych rozwiązań dochodzę okrężną drogą. Okazało się, że powinienem mieć rozmiar „L” i taki też zamówiłem. Przesiedziałem w nim dwie godziny i było ok.

Teoria, teorią a praktyka, praktyką. Podczas jazdy już po 3 godzinach czułem ucisk w okolicach skroni. Na tyle duży, że musiałem się zatrzymać i zdjąć go chociaż na kwadrans. Trochę pomagała jazda z otwartą szczęką. Poza tym z zamkniętym wizjerem dalej się dusiłem. Nie mogłem zwyczajnie uchylić lekko wizjer, bo szyba wpadała w wibracje, co istotnie zaburzało widzenie. Przestawała drżeć dopiero gdy została wysunięta przynajmniej do połowy ale wtedy krawędź szybki znajdowała się dokładnie w środku pola widzenia.
Nie wiem jak, ale przejechałem w tym kasku kilkadziesiąt tys. km i cały czas jazda polegała na otwieraniu i zamykaniu szczęki, otwieraniu i zamykaniu blendy, regulowaniu szyby, przesuwaniu skorupy w tę i we w tę w celu znalezienia optymalnego położenia, zapewniającego jak najmniejszy ucisk. W ten sposób dojechałem do Albanii, a nawet na skraj Sahary, cały czas koncentrując się na kasku, zamiast na drodze. To nie mogło skończyć się dobrze i wreszcie powiedziałem dość. Jak to mówią lepiej późno niż wcale.

Postanowiłem spróbować z kaskami typu „adventure” czyli tymi ani nie do poważnego offroadu ani nie na poważną szosę. Ze względu na cenę postawiłem na Airoha. Tym razem jednak od razu zacząłem od tabeli. Przeczytałem również opinie w internecie ale nie sprzedawców tylko realnych użytkowników. Wielu sugerowało, że ten model z zasady jest ciasny i lepiej kupić nr większy niż ten wynikający z tabeli. Tak też zrobiłem i…. bingo. Wreszcie odetchnąłem pełną piersią. Tlenu mam aż nadto. Potężne wloty na szczęce i odpowiednio duże wyloty na skorupie zapewniają swobodny przepływ powietrza. Szczeliny na skorupie nie są regulowane i nie można ich zamknąć. Może podczas deszczu leci przez nie woda, może podczas chłodnych dni jest w tym kasku zimno. Może. Mam to gdzieś. Moim zdaniem to mała cena za to, że mam czym oddychać, szybę można uchylić pozostawiając szczelinę wg własnych upodobań, nic nie wibruje, nic nie drży i nie trzeszczy. O dziwo daszek nie powoduje (przynajmniej u mnie) żadnych zawirowań, nawet przy prędkościach autostradowych. Kask nie jest też głośniejszy od poprzednich modeli, a wydawało by się że powinien. Może inaczej – jest tak samo głośny jak te poprzednie bez daszku. Normalnie rewelacja. Teraz zakładam garnek i zapominam że mam go na głowie przez cały dzień, czego w Nowym Roku życzę wszystkim, którzy się cały czas duszą w za ciasnych ale podobno bezpiecznych kaskach.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Tomek70
wiejski tuningowiec
wiejski tuningowiec
Posty: 101
Rejestracja: 19.09.2017, 15:59
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: WPL :)

Re: Długi Łykend

Post autor: Tomek70 »

marcopolo pisze: 30.12.2020, 14:48 ...więc może napiszę parę słów o Airoh Commander, bo to był jego chrzest bojowy na trochę dłuższej trasie niż po bułki do sklepu za rogiem.
Dzięki, takiej opinii poszukiwałem.
Też przymierzałem Airhoa Commandera i mi pasuje. Waham się jeszcze, bo zastanawiam się nad Nolanem N70-2 X.
Pozdrawiam
Tomek
RD15
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość