Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Cześć wszystkim Trampkarzom! :smile:

Od niedawna na tym forum stawiam swoje pierwsze kroki, lecz jako pełno prawny motocyklista mam już pewne 13 letnie doświadczenie :wink: .

Chciałbym przedstawić Wam tutaj moją pierwszą konkretną wyprawę motocyklową, która miała miejsce w lipcu 2017 roku i odbyła się do Rumunii. Tekst może delikatnie różnić się od typowej forumowej relacji z wyprawy, bo został już wcześniej napisany w trochę innym celu. Jednych może trochę zanudzać innym może się spodoba - zobaczymy. Skoro jest już napisany, to wystarczy go tylko wkleić na forum :smile: . Nie wiem jeszcze jak wyjdzie mi wklejanie zdjęć na forum, ale postaram się jakoś wrzucić parę fotek. Jak się okazuje: "wszystko jest trudne, dopóki nie stanie się proste" :wink: . Na końcu, dla najbardziej wytrwałych, podam linki do filmów z wyprawy.

No to lecimy... :smile:

Było nas dwóch: ja, czyli Paweł na XL650V i Sławek na XL700V

Ilośc dni: ja 7 / Sławek 8

Ilośc przejechanych km: ja ok. 3000km / Sławek ok. 4000km

Różnice w ilości km podyktowane są tym, że ja jestem ze Śląska a Sławek z Wielkopolski (i to z samej północy województwa).


Ja:
Obrazek

Sławek:
Obrazek



„Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni całe życie czytają o dalekich lądach i śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i ruszają na spotkanie swoich marzeń.”

Wojciech Cejrowski


Przygotowania

Jest początek lipca 2017 roku, dzień jak co dzień, zwłaszcza po wydarzeniach ostatnich miesięcy, czyli po ciężkiej chorobie mojego taty. Wszyscy zostaliśmy wciągnięci w wir wydarzeń, z których teraz ciężko jest nam się wydostać. W naszych głowach została zakodowana ciągła niepewność związana ze zdrowiem taty, każdy dzień to jakieś obawy i stresy z nimi związane.

O zagranicznej wyprawie motocyklowej marzyłem od dawna, lecz zawsze „coś” stawało na przeszkodzie w realizacji jakiegokolwiek pomysłu. Nie udało się w ciągu dwóch lat wykonać prostego planu objazdu Polski dookoła, wzdłuż jej granic, więc jakim cudem po tak ciężkim czasie w ostatnich miesiącach można by w ogóle pomyśleć o jakimś wyjeździe zagranicznym. Jak się okazało, sprawy potoczyły się same. Wystarczyła jedna iskra, a ogień sam się rozpalił.

Jest kolejna letnia niedziela, czas upływał spokojnie i leniwie (jak to przy niedzieli), tym bardziej, gdy do Kościoła idzie się na 7 rano, wtedy dzień jest zdecydowanie dłuższy. Standardowo przeglądam w internecie różne fotoreportaże i znane mi fora motocyklowe, poszukuję nowych relacji z jakiś świeżo odbytych wypraw motocyklowych. Nieustannie przytłoczony sformułowaniem „choroba”, po raz kolejny wchodzę na forum Transalp’a w zakładkę „wyprawy, zloty, spotkania” z myślą: „kurde, uciekłbym od tego wszystkiego choćby na kilka dni, bo tego wszystkiego jest już zdecydowanie za dużo, w końcu zwariuję”. Natknąłem się na świeży wątek z dnia 3 lipca pt. : „17-28.07.2017 – wypad na ok. 10 dni na południe”. Autor tematu (czyli Sławek) pisze, że m.in. jeździ na Transalp’ie 700 i poszukuje wspólnego kompana do odbycia wyprawy motocyklowej w w/w terminie, w bliżej nie określoną stronę południa. Chociaż czytam to forum od co najmniej sześciu lat, to nadal nie jestem zarejestrowanym użytkownikiem. Na szczęście Sławek podaje w temacie swój adres e-mail, dla osób właśnie takich jak ja. Po chwili zastanowienia się czy dałbym radę, piszę do niego maila z informacją, że jestem poważnie zainteresowany jego propozycją, oraz że termin też mi pasuje. Podaję mu kilka podstawowych informacji o mojej osobie, stylu jazdy, sposobie podróżowania i proponowanym przeze mnie kierunku południowym, czyli Rumunii. Plan trasy oraz miejsca typu „must be” i „must see” miałem przygotowane już wcześniej. Nie próżnowałem podczas długich zimowych wieczorów, co jak się okazuje, wnet niespodziewanie miało zaowocować wdrożeniem tego w rzeczywistość.

Sławkowi bardzo podoba się plan wyprawy do Rumunii, już wcześniej chodził mu po głowie taki kierunek.
Po zapoznaniu się z moim wstępnym planem stwierdził, że jest OK i możemy spróbować go zrealizować. Realizacja miała na celu odwiedzenie wcześniej zaplanowanych miejsc oraz przejechanie znanych wszystkim motocyklistom tras. Wszystko to oczywiście bez jakiejkolwiek „spiny”, na luzie, bez ścisłych wytycznych dotyczących miejsca noclegu czy konkretnej trasy przejazdu z jednego miejsca do drugiego. Dla mnie bomba, tym bardziej, że będzie to mój pierwszy większy zagraniczny wypad dalej niż do przygranicznych sąsiadów. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie da się zaplanować upływu czasu w nieznanym nam miejscu, jakie dystanse można tam pokonać dziennie, w końcu jedziemy w góry i to nie byle jakie, bo w Karpaty i to w ich samo serce. Jak się później okazało jest to jedyne właściwe podejście. Jednego dnia byliśmy w stanie zrobić 450 kilometrów a innego ledwo 200 kilometrów, wszystko zależało od stanu dróg oraz ruchu lokalnego. Ustaliliśmy, że tak czy siak żaden z nas nie może naciskać na jakiś pomysł w trakcie wyprawy, bo inaczej albo pojedziemy całą drogą zniesmaczeni albo gdzieś się rozdzielimy, a nam nie o to chodziło. Każdy nowy pomysł chwilę analizowaliśmy i podejmowaliśmy wspólną decyzję, jak małżeństwo.

Nasz plan założył, że Sławek przyjedzie ze Złotowa do mnie do Orzesza w poniedziałek 17 lipca, wstępnie się poznamy, przenocuje w namiocie w ogrodzie lub w domu (w zależności od tego jaką sobie wybierze opcję) i we wtorek 18 lipca wyruszamy razem z Orzesza w kierunku Rumunii.
Ostatnio zmieniony 11.11.2017, 14:06 przez Pawel, łącznie zmieniany 9 razy.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 0 (17.07.2017)

Dzień zero to dzień, w którym Sławek rozpoczął swoją podroż ze Złotowa do Orzesza, a ja byłem z Nim w ciągłym kontakcie telefonicznym. Na swojej trasie kilka razy spotkał go deszcz oraz kilka zakorkowanych miejsc. O swojej pozycji Sławek informował mnie na bieżąco krótkimi sms’ami z nazwą miejscowości, gdzie aktualnie jest oraz jak mu idzie fizycznie i psychicznie podróż przez 2/3 Polski na Śląsk. Jest około godziny 20, w końcu odbieram wiadomość, że wjeżdża (po uprzednim ustaleniu) na drogę S1 w okolicach Pyrzowic i za chwilę będzie już na autostradzie A1. To wszystko oznacza, że spotkamy się za jakieś 30-40 minut na umówionej wcześniej stacji Orlen w Stanowicach, która oddalona jest 7 kilometrów od centrum Orzesza. Zbieram się po chwili i jadę, aby nie musiał na mnie czekać, bo jakby to wyglądało - co najmniej mało profesjonalnie.

Jest. Bordowy Transalp 700 pojawia się na horyzoncie, po czym po chwili skręca na stację i możemy się poznać. Krótka rozmowa, tankowanie i jedziemy do mnie, gdzie wszystko jest przygotowane, a tata piecze już regionalne kiełbasy na grillu.
Po przyjeździe Sławek bierze szybki prysznic po całym dniu na motocyklu. Przejechał dzisiaj około 560 kilometrów, ja wciąż mam 0 kilometrów (zero). Troszkę posiedzieliśmy wspólnie z całą moją rodziną na dworze, wznieśliśmy kilka toastów za przebytą już Jego drogę oraz za szczęśliwe wspólne przejechanie całej zaplanowanej trasy. Nic w planach się nie zmienia, ustalamy, że rano około godziny 8 wyjeżdżamy na podbój Rumunii.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 1 (18.07.2017)

Wstajemy po 6, szybka toaleta, śniadanie, Sławek składa już swój namiot, a ja dorzucam do ekwipunku ostatnie rzeczy. Szybko się pozbieraliśmy, żegnamy się z moją rodziną i rzeczywiście około godziny 8 udaje nam się wyruszyć. Pogoda jest bardzo dobra, ciepło i sucho, wręcz idealnie. Początkowo kierujemy się na Żywiec, potem Rabka Zdrój, Nowy Sącz i Muszynka, gdzie przekraczamy granicę ze Słowacją. Przed przejściem granicznym w Muszynce jemy jeszcze syty obiad za złotówki, bo na Słowacji mogłoby być troszkę drożej płacąc już w euro. Granicę przekraczamy około godziny 13, mając już mniej więcej połowę drogi za sobą. Trochę czasu nam zeszło na obiadek, po którym chciałoby się położyć na trawie w cieniu i chociaż pół godziny odpocząć. Dodatkowo zachęcał do tego szum pobliskiego strumienia. Niestety my nie mamy czasu na takie przyjemności, bo jeszcze dzisiaj chcemy być w miejscowości Atea obok Satu Mare. Miejscowość ta znajduje się zaraz za granicą rumuńską, gdzie planujemy nocleg. Czasowo wszystko byłoby OK, ale dochodzi do tego fakt, że w Rumunii przesuwa się czas o jedną godzinę do przodu, więc chcąc czy nie i tak będziemy jedna godzinę „w plecy”.

Napieramy dzielnie przez Słowację, robimy to z ostrożnością, ponieważ nie mamy zamiaru spotkać się z drogową wersją wymiaru sprawiedliwości. Nasza trasa przebiegać będzie przez Bardejov, Kapusany, Vranov nad Toplou i Trebisov skąd będziemy kierowali się na przejście graniczne z węgierską miejscowością o banalnej nazwie Sátoraljaújhely. Jazda przez Słowację jest płynna i przyjemna, choć jak zwykle nie należy do specjalnie szybkich, jest po prostu taka, jakiej można było się spodziewać jadąc zwykłymi drogami krajowymi. Ruch jest mniejszy niż w Polsce.
Im bardziej w głąb górzystego kraju tym bardziej pogoda robi się zmienną. Widzimy w kierunku południowym ciemne, burzowe chmury, to właśnie tam będziemy za jakąś godzinę, w centrum ulewy. Nie przejmujemy się zbytnio kroplami deszczu, które co chwilę pojawiają się i zanikają. Póki nie leje jest OK. W okolicach miejscowości Vranov Nad Toplou wjeżdżamy w końcu w ulewę. Stajemy w deszczu na poboczu i na mokre ubrania zakładamy odzież przeciw deszczową, zajmuje nam to z 10 minut. Jedziemy w ulewie kolejne 15 minut po czym ulewa naraz zanika niczym od machnięcia czarodziejską różdżką. Droga staje się sucha, znowu świeci słońce, a niebo jest bezchmurne. Taki mały figiel spłatała nam pogoda na Słowacji. Granica Słowacko-Węgierska to zwykły przejazd pomiędzy pustymi budynkami pozostałymi po dawnym przejściu granicznym, zero kontroli.

Tankowanie ok. 0,5km przed granicą Słowacja-Węgry (Sátoraljaújhely):
Obrazek

Pole słowackie, góra węgierska:
Obrazek

Na Węgrzech kierujemy się na Kisvardę, skąd bocznymi drogami mamy zamiar skrócić sobie odległość dzielącą nas od głównej szosy nr 49, która prowadzi prosto na granicę z Rumunią. Pomimo, że przez Węgry mamy do przejechania zaledwie około 140 kilometrów to droga ciągnie się jakoś niemiłosiernie. Jedziemy już w delikatnym upale, wszędzie stosunkowo równo i dookoła same pola kukurydzy, kombajny i traktory. Do Kisvardy dojeżdżamy sprawnie, lecz jak się później okazuje, nasze skróty drogowe to mała pułapka czasowa i psychiczna. Zjeżdżamy w coraz gorszej jakości drogi, które jednak na mapach są oznaczone jako „normalne drogi”. Normalna droga to pojęcie względne. Ja prowadzę. Chcąc poczuć, że jednak nie tracimy czasu jedziemy tymi bocznymi, dziurawymi drogami przez pola i lasy dosyć szybko, czyli 80-90km/h. W pewnym momencie asfalt dosłownie się urywa jak od linijki i najpierw ja, a potem Sławek, wpadamy na drogę z luźnego, suchego piasku z troszkę twardszymi śladami po kołach samochodów, które tam uczęszczają. Pierwsze co zrobiłem to od razu puściłem gaz i zacząłem się starać, żeby nie zaliczyć niespodziewanej gleby na piasku przy 80km/h. Zamiotło moim motocyklem kilka razy, serce mocniej zaczęło bić, ale jakoś udało się wytracić prędkość do około 10-15km/h. Ledwo co dotarte opony Metzeler Tourance zrobiły swoją robotę. Patrząc w lusterko zauważyłem również wielkie zdziwienie u Sławka poprzez jego początkowo równie cyrkowy styl jazdy co mój. Jadąc delikatnie na pierwszym biegu starałem się nie przewrócić i ciągle myślałem o biednym Sławku, który miał w swoim Trampku założone opony Michelin Anakee 3, które nadają się w 95% głównie na asfalt. Do tego dochodził fakt, że Sławek nie jeździł nigdy tak na poważnie poza asfaltami. Ja już miałem jakieś tam doświadczenie zdobyte przed laty, podczas jazdy terenowej na enduro po okolicznych lasach i hałdach. Jak można się domyślić, porównanie jazdy na 160 kilogramowej Yamasze XT 600 i na w pełni obładowanym Transalp’ie 650 to dwie rożne bajki z racji zupełnie innej kategorii wagowej. Motocykl wraz z wyposażeniem i załadowanym ekwipunkiem ważył spokojnie ponad 300 kilogramów, a do tego dochodzi jeszcze waga kierowcy. Po przejechaniu po piasku w żółwim tempie może 2-3 kilometrów zaczynaliśmy wątpić, że ta droga w ogóle gdzieś prowadzi. Było około godziny 20 i zaistniał nawet pomysł rozbicia się w lesie i odpuszczeniu sobie już na dziś wrażeń. Słońce powoli miało się ku zachodowi, w lesie było już średnio jasno, a do granicy jeszcze co najmniej 60 kilometrów nieznanej nam drogi.
Po chwili jednak z naprzeciwka wyłonił się jakiś super samochód typu Skoda Favorit, który dał nam do zrozumienia, że na pewno dojedziemy do jakiejś cywilizacji. Niestety zmusił nas swoją obecnością do zjechania na jeszcze gorszej jakości pobocze i zostawił w kłębach unoszącego się wszędzie kurzu. Po kolejnych dwóch kilometrach dotarliśmy do asfaltu i mogliśmy znowu spokojnie, z trochę większym luzem kontynuować naszą drogę.
Dojazd drogą nr 49 był już tylko formalnością. Po około 30 minutach jazdy powinniśmy być już jakieś 10-15 kilometrów od granicy. W pewnym momencie przy drodze widzimy znak informujący kierowców, że granica jest za około 40 kilometrów. Zgłupieliśmy kompletnie, ale napieraliśmy dalej. Dochodziła już godzina 21, w sumie to nic takiego, gdyby nie fakt, że w Rumunii musimy jeszcze przesunąć czas o jedną godzinę do przodu i będzie już 22.
W końcu jest, nasza upragniona Rumunia, a raczej tylko granica i sznur samochodów w kolejce. Ustawiamy się tam, gdzie było ich najmniej i grzeczne czekamy przepychając motocykle do przodu, z dowodem osobistym w zębach. Na granicy zeszło nam ze 20 minut, po czym zatankowaliśmy na pierwszej stacji w Rumunii oddalonej około 500 metrów od granicy. Sławek wymienił tam również pieniądze na rumuńskie leje.

Gdy byliśmy już „gotowi” było około godziny 22. Było ciemno, ale ciepło, a na stacji paliw znajdowało się wielu Cyganów. Dla nas początkowo było trochę dziwnie i nieswojo, ale jednak było fajnie. Pomimo rozpoczynającej się nocy postanowiliśmy poszukać z GPS’em kampingu „Kentaur” w miejscowości Atea, ponieważ to tylko jakieś 3-4 kilometry od stacji paliw. Gdy w końcu polną, utwardzoną luźnymi, dosyć dużymi kamieniami drogą dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że pomimo świecących się świateł zewnętrznych nikogo w środku nie ma i kamping jest zamknięty. Sławek dzwoni na podany numer telefonu, ale nikt nie odbiera. Stwierdzamy wspólnie, że pewnie już śpią i nic z tego nie będzie, zaczynamy więc w ciemnościach szukać dogodnego miejsca na rozbicie naszych namiotów. Ja proponuję na skraju pola kukurydzy, która dopiero co została zebrana. Sławek natomiast woli gdzieś wśród okolicznych zarośli, aby z rana mniej rzucać się w oczy. Zdecydowaliśmy więc wspólnie na pobliskie zarośla. W między czasie przechodził obok nas jakimś skrótem mały cygański chłopiec, po czym gdy tylko przeszedł wyciągnął telefon i gdzieś dzwonił. Oboje pomyśleliśmy sobie: „no pięknie, teraz pewnie dzwoni po swoich starszych cygańskich kolegów z informacją, że jacyś obcy się tu kręcą po nocy i w najlepszym wypadku będziemy mieli po spaniu, a w najgorszym po wszystkim”. Nie czekając dłużej Sławek poszedł sprawdzić pobliski teren, a ja zostałem z motocyklami w prawie szczerym polu, nieopodal zamkniętego kampingu. Podczas, gdy Sławek wracał ze złą informacją dotyczącą wybranej przez nas miejscówki to zaczął dzwonić mu telefon. Był to numer kampingu, gdzie przed chwilą Sławek próbował się dodzwonić. Oddzwoniła jakaś pani (rozmowa na szczęście odbywała się po angielsku) i gdy Sławek wszystko jej wytłumaczył, powiedziała, żeby poczekać pod bramą i ktoś za chwilę do nas przyjedzie i nam otworzy. Ucieszyliśmy się jak małe dzieci i pojechaliśmy z powrotem pod główną bramę kampingu. Ta chwila trwała ponad pół godziny, po czym przyjechał do nas właściciel w jakimś małym, śmiesznym autku z czterosuwowym silnikiem ze skutera 50cm3. Było to coś takiego jak ostatnio modne w Polsce autka na kartę motorowerową czy prawo jazdy kategorii AM. Małe i pierdziało, ale najważniejsze, że w końcu coś do nas przyjechało.

Gospodarz był bardzo miły i co najważniejsze potrafił mówić po angielsku. Oprowadził nas po kampingu i pokazał nam gdzie możemy się rozbić, po czym gdzieś zniknął, a my zostaliśmy we dwóch na dużym, bardzo nowoczesnym terenie. Raz, dwa i namioty już stoją. Po całym dniu pocenia się w ubraniach motocyklowych wzięliśmy chłodny, orzeźwiający prysznic, o którym każdy z nas marzył. Już około 23:30 byliśmy gotowi, aby coś zjeść, napić się piwa no i trochę pogadać. Piwo nie byle jakie, bo Tyskie w puszcze, które zabrałem z domu na „pierwszy ogień” w Rumunii. Jak to zawsze bywa na motocyklowych wypadach z namiotem, po całym dniu jazdy i kilku setkom pokonanych kilometrów, motocykliści wypijają wieczorem jedno, góra dwa piwa i idą grzecznie spać jak małe dzieci. W naszym przypadku prawie każdy wieczór wyglądał właśnie w ten sposób.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 2 (19.07.2017)

Jest godzina 6 rano, budzi mnie jakiś hałas wydawany przez zwierzę. Zaspany myślę sobie, że przecież teren jest ogrodzony, więc to chyba nie wilki czy niedźwiedzie. Przecież jeszcze nie jesteśmy w górach. Otwieram powoli namiot, ale niczego nie widzę. Wychodzę, a tu za płotem niespodzianka w postaci osiołka, który wydaje takie ładne dźwięki od samego rana. Po chwili dołączyły do niego jeszcze koguty i było już całkiem miło. Nie widziałem sensu, aby kłaść się spać czy też poleżeć, bo czułem się w sumie wyspany i wypoczęty. Zawsze tak mam, że podczas podróży wystarczy mi około 5 godzin snu i jest wszystko w jak najlepszym porządku. Na co dzień również śpiochem to ja nie jestem. Sławek jeszcze smacznie sobie śpi, więc ja po cichutku zwinąłem śpiwór oraz karimatę i poszedłem się umyć. Kamping „Kentaur” pod każdym względem jest na bardzo wysokim poziomie, sanitarnie również. W cenie 22 lei na osobę (około 22zł) mieliśmy nocleg, swobodny dostęp do nowoczesnych pryszniców, toalet oraz nowoczesnej i zaopatrzonej kuchni. Zaczęło mi się bardzo podobać, a to dopiero początek przygody. Nie wyglądało mi to na Rumunię, o której tyle niedobrego u nas w Polsce się słyszy. Widać, ludzie dużo gadają o czymś, o czym nie mają żadnego pojęcia. Gdy kończyłem jeść śniadanie, Sławek wstał oznajmiając, że nie najlepiej się czuje i musi jeszcze trochę odpocząć. Okej, zostajemy w tym ładnym miejscu trochę dłużej. W tym czasie ja trochę się poopalałem, postudiowałem mapę przy drugiej kawie i tak jakoś czas mi leciał, jak na wakacjach. Kiedy Sławek już doszedł do siebie, przyszedł właściciel. Pokazaliśmy mu mapę z planowaną trasą i podpytaliśmy go o jakieś wskazówki. Stwierdził jednoznacznie, że tak dużych odległości (350-450 kilometrów) w Rumunii to się nie da pokonać w ciągu jednego dnia, zwłaszcza przez góry. Trochę nas to zasmuciło, bo gdzieś tam za kilka dni liczyliśmy jeszcze na szybki dojazd do miejscowości Vama Veche nad Morzem Czarnym, tuż przy granicy z Bułgarią. Ku naszemu niezadowoleniu gospodarz stwierdził, że jak dzisiejszego dnia dojedziemy do Borsy (około 200 kilometrów) to będzie to bardzo dobry wynik. Zważywszy na to, że było już trochę po godzinie 10 stwierdziliśmy, że pewnie ma rację, bo wcześniej niż o 11 nie damy rady wyjechać, a nie mamy zamiaru się gonić w celu bicia rekordu przejechanych kilometrów. Gospodarz podpowiedział nam jeszcze kilka bardzo przydatnych wskazówek dotyczących kraju, obywateli i zwyczajów. Podziękowaliśmy za wspólną rozmowę i zaczęliśmy pakować bagaże na nasze dzielne motocykle.

Poranek na kampingu "Kentaur", miejscowość Atea:
Obrazek

Wyjechaliśmy z Atea około godziny 11:15 kierując się do Satu Mare, później drogą nr 19 i 18 w kierunku Maramures. Do Satu Mare jazda była koszmarna, TIR’y, dziury, kurz, brud i nic więcej. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze niepowtarzalny styl jazdy rumuńskich kierowców osobówek oraz ciężarówek.
Z każdym przejechanym kilometrem stale uczyliśmy się narodowego stylu jazdy po drogach publicznych. Jednak w Polsce to my nie wiemy co to znaczy „łamać przepisy ruchu drogowego”. Z czasem zaczęło nam to już całkiem dobrze wychodzić. Nie baliśmy się już jazdy w taki sposób, w jaki czynią to wszyscy inni użytkownicy drogi. Mało kto przywiązuje tu uwagę do znaków drogowych. Gdy wjechaliśmy na drogę nr 19 wszystko powoli zaczęło się zmieniać, oczywiście na lepsze. Naszym pierwszym, lecz krótkim przystankiem była Sapanta i jej „wesoły cmentarz”. Jak tylko udało nam się znaleźć kawałek drogi, aby zaparkować na 2 minuty nasze motocykle, stwierdziliśmy jednoznacznie, że miejsce to jest mocno przereklamowane. Tłumy ludzi jak na Krupówkach, pełno straganów z byle czym i płatny wstęp na cmentarz. Tego za wiele. Zrobiliśmy więc zdjęcia przez murowany płot i pojechaliśmy dalej ku prawdziwej przygodzie, a nie straganowym atrakcjom. W końcu zaczęły się góry, a przed nami dzika natura regionu Maramures. Krajobraz kompletnie się zmienił i w końcu możemy poczuć, że jesteśmy w górzystej Rumunii. Najlepsze wrażenia czekają na nas dopiero za kilka dni. Dojeżdżamy do Borsy, miejscowości turystycznej, o której wspominał nam rano miły właściciel kampingu. Drogi przed miastem jak i w samym mieście są w kompletnej rozsypce. Trwa jeden wielki remont. Nigdzie nie ma asfaltu, wymieniają kanalizację, remontują drogę, wszędzie kamienie, pył i kurz. Dochodzi do tego korek na dobre pół godziny stania, jeżdżą dymiące ciężarówki, za którymi niczego nie widać, a unoszący się pył zaczyna zgrzytać między zębami. Słońce grzeje nam w plecy, a w motocyklach co chwilę włącza się wentylator. Nasze Trampki zaczęły się pocić dopiero teraz, kiedy my jesteśmy już mokrzy od rana. Pomyślałem sobie: „no pięknie, co to Ukraina czy co?”. W żółwim tempie przebijamy się dzielnie przez centrum. Sławek został gdzieś w tyle, a ja powoli napieram dalej.

Maramures:
Obrazek

Klasztor w Sapancie:
Obrazek

"Wesoły cmentarz" w Sapancie:
Obrazek

"WTF ?":
Obrazek

Borsa w generalnym remoncie:
Obrazek

Gdy przejechałem najgorszy odcinek zatrzymałem się w widocznym miejscu na poboczu i po chwili dojechał Sławek. Jest trochę po godzinie 16. Sławek proponuje, żeby poszukać tu jakiegoś noclegu typu pokój, gdzie będzie można się wykąpać, a potem skoczyć na miasto na jakieś zakupy. Następnie planuje przejść się w góry, a potem dobrze odpocząć. Jutro natomiast z samego rana nie tracąc czasu na składanie namiotów wyruszyć około godziny 8. Początkowo nie za bardzo mi się to podoba, bo jest dopiero po 16, jesteśmy „już” w Borsie, a nasze wstępne miejsce docelowe jest jakieś 100 kilometrów dalej. Szybko jednak przypomniałem sobie, że nie możemy się o nic spierać, bo zrobi się „kwas”, więc bez wahania zgodziłem się na poszukiwanie noclegu w postaci pokoju. Skręciliśmy w pierwszą lepszą boczną uliczkę i od razu znaleźliśmy świetne miejsce noclegowe. Gospodarz to uśmiechnięty, przemiły facet, który co nas widział to pytał: „Is all OK?”. W sumie to więcej po angielsku nie potrafił, ale jak zwykle jedyny, słuszny język migowy sprawdzał się wyśmienicie. Zafundowaliśmy sobie ładny, trzy osobowy pokój w cenie dwóch osób, po 45lei od łebka (około 45zł). W cenie do dyspozycji mamy nowy TV w pokoju, ładną łazienkę, kuchnię, duży taras na zewnątrz oraz motocykle zaparkowane na ogrodzonym podwórku. Czegóż chcieć więcej? Szybki prysznic, piwko i w drogę na zakupy do pobliskiego Penny Market’u. Musimy zakupić coś na kolację, coś na śniadanie, prowiant na jutrzejszy dzień no i oczywiście jakieś rumuńskie trunki na dzisiejszy luźny wieczór z wampirami w górskim plenerze. Po przejściu małej części miasta i powrocie, stwierdzamy jednogłośnie, że póki co jest tu tylko syf, kurz i nic więcej, ale kiedy remonty się skończą będzie tu drugi Szczyrk lub Zakopane. Miejscowość ta jest jednym dużym ośrodkiem narciarskim. Udajemy się w końcu w plener, z dala od tego całego zamieszania i hałasów. Idziemy gdzieś w góry w miarę naszych możliwości czasowych, w celu naszego wspólnego spotkania towarzyskiego, czyli spożycia 0,5 litra rumuńskiego trunku o zacnej nazwie „Zarea” i obgadania planów. Nie jestem specjalistą od alkoholi, ale jak dla mnie to był to chyba jakiś rodzaj brandy czy coś takiego. W każdym bądź razie rumuńskie ślimaki, które w pewnym momencie powyrastały jak grzyby po deszczu, zaczęły wchodzić do naszych kieliszków, a po skosztowaniu trunku przestawały się ruszać. Kieliszki też były świetne i grzechem byłoby o nich nie wspomnieć. Sławek zabrał ze sobą specjalny komplet turystycznych kieliszków, wykonanych ze stali nierdzewnej, które do celów transportowych wchodziły ładnie jeden w drugi i zamykane były w skóropodobnym futerale na zamek błyskawiczny. Kieliszków były 4 sztuki o pojemności około 40 mililitrów każdy.

Zrobiło się ciemno, alkohol się skończył, więc wracamy powoli do naszego pokoju. Po powrocie jeszcze trochę pogadaliśmy na naszym tarasie, aż stwierdziliśmy, że trzeba iść spać, bo jutro z rana musimy wyruszać dalej, bez zbędnych poślizgów. Kładziemy się spać około godziny 23.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 3 (20.07.2017)

Wstajemy około 6 rano, szybki prysznic, śniadanie w całkowicie wyposażonej kuchni i powoli pakujemy nasze graty na motocykle. Dziś pierwszy dzień jazdy w górach i ambitny plan dotrzeć poprzez wąwóz Bicaz co najmniej do Gheorgheni. Wyjeżdżamy kwadrans przed 8, żegnając się z miłymi gospodarzami. Słońce znowu zaczyna grzać. Rękawiczki są całkowicie niepotrzebne, jadę w jeansowych spodniach moro z częściowo rozpiętą kurtką, aby się nie zapocić zbyt wcześnie. W Rumunii od godziny 8 rano chodzenie w koszulce i spodenkach powoduje pocenie się organizmu. No więc ruszamy, po dziurawych wertepach Borsy, ale na szczęście bez ruchu ulicznego. W trakcie jazdy, po przejechaniu około 10-15 kilometrów okazuje się, że droga jest w remoncie na odcinku kolejnych 50-60 kilometrów i to przez góry. W Rumunii remont oznaczał całkowity brak asfaltu, dziury, kamienie, kurz, ciężarówki, ruch wahadłowy i jazda na pierwszym i drugim biegu, tak przez około dwie godziny. Takim sposobem jechaliśmy, aż do okolic Vatra Dornei. Początkowo jazda była denerwująca, motocykl podskakiwał, koła wpadały w dziury, których nie sposób było ominąć. W głowie nasuwało mi się pytanie: „czy cała Rumunia będzie tak wyglądała i czy nasze niezniszczalne Hondy są w stanie wytrzymać takie tortury?”. Po godzinie takiej jazdy i przejechaniu około 25 kilometrów zaczęło być OK, tzn. nic w jakości drogi się nie zmieniło, tylko my przyzwyczailiśmy się już do tego wszystkiego. Dziury nie dziury, kurz czy jakieś błoto… wszystko gra. Od miejscowości Vatra Dornei droga była już asfaltowa, choć dziurawa i nierówna, ale to akurat jest taki Rumuński standard drogowy na skalę całego kraju.

Droga krajowa nr 18 w remoncie, odcinek Borsa - Vatra Dornei:
Obrazek

Kolejny ładny klasztor:
Obrazek

Krótka przerwa nad rzeczką:
Obrazek

Jeden z rumuńskich "azorków":
Obrazek

Sławek na swoim "TA 700" w pełnej okazałości:
Obrazek

Kolejna przerwa na posiłek nad rzeką:
Obrazek

Od Vatra Dornei ciągle jedzie się krętą drogą wzdłuż rzeki, nad którą zatrzymaliśmy się, aby zrobić sobie kawę i coś zjeść. Rzeka była dosyć płytka i szeroka, a woda czysta. Chcieliśmy się nawet wykąpać, ale ostatecznie obmyliśmy tylko twarze i pomknęliśmy dalej. Szybko i sprawnie dojechaliśmy do jeziora Bicaz. Przejeżdżając po dosyć długim moście kontynuowaliśmy jazdę po drugiej stronie rzeki i zbiornika. Droga wzdłuż jeziora ma około 40 kilometrów długości, jest kręta i prowadzi raz w górę raz w dół. Czasem ładnie widać panoramę części jeziora, a czasem jedzie się bezpośrednio przy zbiorniku wodnym. Istnieje nawet możliwość wjechania na częściowo nie zalane dno zbiornika motocyklem i my z takiej okazji skorzystaliśmy. Był środek lata, więc stan wody od dłuższego czasu był niski i na to pozwalał. Nie byliśmy jedyni, którzy wpadli na taki pomysł.

Skrawek jeziora Bicaz:
Obrazek

W centrum miasta Bicaz rozpoczęliśmy nasze poszukiwania za ciepłym obiadem. Pierwszy postój pod ogromnym hotelem z restauracją zakończył się fiaskiem. Restauracja jest nieczynna, choć hotel funkcjonuje. Jedziemy dalej i dosłownie na żywca, w centrum miasta, na światłach przy głównej drodze zauważamy jakiś ludzi, głównie pijących piwo, ale byli też tacy co jedli jakieś jedzenie z talerza. Szybka decyzja głodnych facetów – zatrzymujemy się i sprawdzamy co to za lokal. Był to strzał w dziesiątkę. Pomimo konieczności porozumiewania się jedynie językiem migowym, udało nam się zamówić danie dnia, czyli jakieś gniecione ziemniaki ze świńskim mięsem, tonące w dużej ilości sosu, a do tego biała kapusta z octem jabłkowym. Było pyszne, a cena to jedyne 10,5lei (około 10,5zł). Tak to ja mogę jeść w Rumunii codziennie.

Po zregenerowaniu sił ruszyliśmy dalej w stronę Gheorgheni, przez słynny wąwóz Bicaz, gdzie strome urwiska dochodzą do 300 metrów wysokości. Wąwóz zaczął się niespodziewanie i też niespodziewanie się skończył. Robi ogromne wrażenie, ale jest trochę krótki. Niestety, ale znowu natrafiliśmy tam na mnóstwo stoisk z tandetnymi pamiątkami jak w Sapancie przy „wesołym cmentarzu” oraz wielu turystów. Pstryknęliśmy kilka fotek i pomknęliśmy dalej. W Gheorgheni jesteśmy około godziny 16, tankujemy paliwo i decydujemy się jechać jeszcze jakieś 50 kilometrów lub jedną godzinę w stronę Brasova. Chcemy nadrobić trochę drogi, bo minęliśmy pasmo górskie i pojedziemy teraz wzdłuż gór, około 150 kilometrów bez większych atrakcji. Sławek na „Google Maps” znajduje jakiś ciekawy kamping po drodze w miejscowości Ozunca-Bai. Ostatecznie okazuje się, że musimy zjechać z głównej drogi około 12 kilometrów jadąc jakimiś bocznymi drogami. W końcu wąski asfalt zalany krowimi plackami się kończy, jedziemy jeszcze kawałek dalej i docieramy do naszego kampingu. Witają nas trzy duże psy, które chodzą sobie swobodnie po terenie, mają około 70 centymetrów wysokości w grzbiecie i sygnalizują właścicielowi, że właśnie ktoś wjechał na ich teren.

Wąwóz Bicaz:
Obrazek

Obrazek

Rzeka w wąwozie Bicaz:
Obrazek

Postój na zdjęcia:
Obrazek

Grzecznie zaparkowaliśmy nasze maszyny i zaczynamy prowadzić rozmowę z właścicielem. Wypytujemy co, gdzie, jak i za ile. Właściciel podaje cenę 20lei (około 20zł) od osoby za namiot w tym prąd, woda, prysznic, toaleta. OK, nam pasuje. Z resztą i tak nie mamy wyjścia, bo jesteśmy gdzieś na uboczu pomiędzy górami i za chwilę będzie ciemno. Warunki sanitarne trochę syfilistyczne, ale bywałem w gorszych warunkach, więc nie ma co wybrzydzać. Po rozbiciu obozowiska idziemy się wykąpać i przebrać. Sławek od razu proponuje mi zawitanie do kampingowego baru, gdzie mają jakieś lokalne trunki wysoko procentowe. Chwilowo odmawiam mu towarzystwa, ponieważ jeszcze nie pozbierałem się do końca z moimi rzeczami i mówię mu, że dotrę do niego za chwilę. Kiedy On bawi się w najlepsze, ja jeszcze smaruję swój łańcuch w Trampku, żeby był przygotowany do jazdy na kolejny dzień, po czym udaję się w stronę wspomnianego wcześniej baru. Sławek w między czasie zdążył się już zapoznać z naszym gospodarzem, jego rodziną oraz znajomymi spożywając przy tym kilka głębszych, z czym wcale się nie krył, i bardzo dobrze. Namawia mnie na kupno kielicha regionalnego trunku, kryjącego się pod dumną nazwą „Transilvanicum”. Nie trzeba mnie wcale namawiać na spróbowanie czegokolwiek regionalnego. Płacę więc 4lei (około 4zł) i dostaję jakieś 30 gram owego napitku. Jeden łyk i już nie ma. Smakuję go i wyraźnie czuję anyż. Zawartość alkoholu to 36% czego w ogóle nie czuć. Smakuję jeszcze potem regionalnego piwa Harghita i porównuję je z wcześniej zakupionym w sklepie Penny Market piwem Timisoreana. Oba smakują dobrze. Jak się okazało ze wspólnych rozmów z gospodarzami, znajdujemy się w regionie Rumunii, gdzie w większości zamieszkują Węgrzy. Nasi gospodarze również są Węgrami. Po kilkugodzinnej, wesołej rozmowie przy piwie, poczęstowano nas nieodpłatnie własnej roboty, regionalną zupą zwaną „ciorba”. Dla nas było to coś w rodzaju bograczu, z kluskami, mięsem i niespotykanymi wcześniej przyprawami, które nadawały ten niepowtarzalny smak. Do „ciorby” dołączył pyszny, regionalny chleb. Poczuliśmy się wyjątkowo ugoszczeni. Tutaj nasunęło nam się historyczne przysłowie: „Polak, Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki”.

Jeden z "małych burków" właścicieli:
Obrazek



Zanim poszliśmy spać, rozmawialiśmy też o słynnych niedźwiedziach i wilkach, które występują w Rumunii dosłownie wszędzie. Jak się okazało, te wyrośnięte psiaki na kampingu są tam po to, by w nocy alarmować i odstraszać tego typu zwierzęta. Te opowieści zdecydowanie dodały nam otuchy, więc około północy podziękowaliśmy za gościnność i znowu grzecznie poszliśmy spać.
Ostatnio zmieniony 11.11.2017, 14:29 przez Pawel, łącznie zmieniany 1 raz.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 4 (21.07.2017)

Standardowo budzę się około godziny 6. Sławek jeszcze śpi, zresztą wszyscy dookoła jeszcze śpią, tylko znowu ja po cichu myszkuję. Wychodzę z namiotu, pogoda jest piękna, znowu bezchmurne niebo. Z racji noclegu dosłownie pomiędzy górami rano jest przyjemnie chłodno, a promienie słońca jeszcze nie docierają do naszego kampingu. Idę załatwić poranną toaletę i poprawić moją fryzurę, czyli włosy o maksymalnej długości 9 milimetrów. Po obmyciu twarzy zimną wodą od razu jestem w 75% obudzony. Teraz jeszcze poranna kawa w pięknym, zacisznym miejscu i będzie 100% sprawności. Jadłem śniadanie popijając kawą rozpuszczalną z torebki typu „3w1”marki „Kopiko”. Dobra, to nie jest kawa, ale w terenie takie jednorazowe saszetki świetnie się sprawdzają. Odpoczywając na ławce i delektując się absolutną ciszą, zauważam jednego z właścicieli obiektu, wymieniamy się kiwnięciem ręki na znak „dzień dobry, wszystko OK”. Po pewnym czasie siedzenia w bezruchu przyszedł mi do głowy pomysł, aby udać się na jakiś krótki spacer, kawałek w góry. Szybko jednak rezygnuję z pomysłu przypominając sobie o niedźwiedziach.
Sławek wstaje około godziny 8, załatwia swoje sprawy związane z poranną toaletą i je śniadanie. Po Jego śniadaniu postanawiamy udać się wspólnie na krotki 15-20 minutowy spacer po okolicznych górach, we dwoje będzie znacznie raźniej. W razie spotkania niedźwiedzia, jeden poświęci się jako forma śniadania, a drugi uciekając ocali swe życie. Natrafiamy na piękny widok okolicy, robimy kilka zdjęć i wracamy się pakować.

Żegnając się z właścicielami opuszczamy kamping około godziny 9:30, kierujemy się na Brasov. Jazda jest płynna i mamy dobre tempo. W Brasov’ie kierujemy się na obwodnicę, aby minąć korkujące się już od rana centrum. Na naszej drodze pojawia się kilka razy ruch wahadłowy z długimi sznurami samochodów, które bez jakiegokolwiek zastanowienia omijamy poboczem lub jazdą pod prąd. Z każdym przejechanym kilometrem czujemy się bliżej stania się prawdziwymi rumuńskimi kierowcami klasy premium. Za Brasov’em nadal wahadła, czas ucieka, a kilometry stoją w miejscu. Jest za to moment, aby nasycić nasze oczy pięknymi widokami zbliżających się najwyższych partii Karpat. Bez większych emocji przejeżdżamy przez Rasnov. Następnie lądujemy w Bran, mieście, w którym znajduje się zamek barwnej postaci - hrabiego Drakuli. Poza zamkiem, tłumami turystów oraz zakorkowaną ulicą, w Bran nie ma niczego specjalnego. Robimy fotkę zamku z oddali nie zsiadając nawet z motocykli i jedziemy dalej. Po chwili zauważamy stoisko z arbuzami. Sławek wpada na pomysł, że skoro ciągle jedziemy w słońcu i bez przerwy się pocimy to należy zakupić jednego arbuza na pół i uzupełnić nim niedobory wody, witamin i soli mineralnych. Słuszna uwaga. Arbuz jest bardzo smaczny, ale nie dajemy rady zjeść całych naszych połówek. Zostawiamy więc pozostałości w „pewnym miejscu” pośród innych odpadów, z tym, że nasze odpady są pochodzenia naturalnego. Ruszamy dalej w stronę miejscowości Campulung. Drogi stają się coraz bardziej strome i kręte, niestety, ale nadal są dziurawe i przypominają ser szwajcarski. W końcu zaczyna się robić bardziej ciekawie i odległe góry zaczynają rosnąć.

Czekające na nas wysokie partie Karpat:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niezliczona ilość zakrętów:
Obrazek

Zamek Rasnov:
Obrazek

Docieramy do dzisiejszego miejsca docelowego czyli Curtea de Agres. Jest wcześnie, około godziny 15, ale tutaj nie ma znaczenia, o której godzinie dojechaliśmy, bo i tak robimy planowany nocleg. Curtea de Arges to nasz punkt startowy jutrzejszej trasy Transfogaraskiej (7C), jednej z dwóch wisienek na rumuńskim torcie. Dzięki „Google Maps” szybko znajdujemy miejsce noclegowe na mini polu namiotowym, cena 20lei (20zł). Jest tu możliwość spania w mini domku, niestety wszystkie mini domki są już zajęte, więc śpimy w namiotach. Pomimo, że wszystko jest jak należy, czyli WC oraz prysznice są czyste i ładne, a sam obiekt jest przyjazny motocyklistom, to jakoś to miejsce najbardziej nam się nie spodobało ze wszystkich odwiedzonych podczas tej wyprawy. Stało się tak z racji braku jakiegokolwiek dodatkowego dialogu z właścicielami, poza oczywiście pierwszym zapytaniem o nocleg i późniejszym zapłaceniu należnej kwoty. Jakoś tak bardzo sztywnie, zupełnie inaczej niż było to do tej pory. Dobrze, że niedaleko był sklep i było tam sprawdzone już wcześniej piwo Timisoreana. Zakupiłem więc trzy puszki trunku na długie namiotowe popołudnie. Dzisiaj dosyć wcześnie poszliśmy spać, bo nie było dla nas na miejscu żadnych atrakcji godnych naszej uwagi. Jutro zapowiadał się dzień ogromnych wrażeń, więc należałoby się wyspać, żeby wystartować z samego rana. Idziemy spać około godziny 22.
Ostatnio zmieniony 11.11.2017, 14:29 przez Pawel, łącznie zmieniany 1 raz.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 5 (22.07.2017)

Rano po cichu spakowaliśmy mokre jeszcze namioty i około godziny 8 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Dzisiaj wspinamy się po Transfogaraskiej (7C). Trasa Transfogaraska (7C) osiąga wysokość 2034 m.n.p.m. i jest drugą po Transalpinie (67C) (2145 m.n.p.m.) najwyżej położoną drogą w Rumunii. Podniecony jak nastolatek na pierwszej randce, jadę i pochłaniam całe otaczające nas piękno natury. Jest jeszcze przyjemnie chłodno i na drogach nie ma ruchu samochodowego. Wyruszając trasą od południa, dojeżdżamy w końcu do właściwego momentu tej znanej drogi, mianowicie do ruin zamku Poenari, należącego niegdyś do historycznej postaci, którą był Vlad Palovnik (pierwowzór hrabiego Drakuli)

Ruiny zamku Poenari:
Obrazek

Od tego momentu wszystko zaczyna nas zaskakiwać, droga, zakręty, nachylenia, mosty, tunele, skalne ściany i odrywające się od nich fragmenty skał spadające na drogę. Po krótkiej wspinaczce i przejechaniu przez kilka tuneli i mostów, które sprawiały wrażenie, że za chwilę runą w dół wraz z nami, dojechaliśmy do sławnego jeziora zaporowego Vidraru. Głębokość tego jeziora to 155 metrów. Przejeżdżamy po jego zaporze na drugą stronę i spokojnie wspinamy się dalej oczekując punktu kulminacyjnego tej trasy. W pewnym momencie ni stąd ni z owąd wyjeżdżamy z lasów na otwartą przestrzeń i wokół nas tylko kręta droga i pionowe, skaliste zbocza gór. „Nareszcie…!” - powiedziałem na głos sam do siebie. Mówiłem do siebie jeszcze wiele razy podczas przejazdu najciekawszego odcinka tej trasy. Widoki były niesamowite, ruch minimalny, a do tego wymarzona pogoda, czyli słońce i bezchmurne niebo. Na samym szczycie zjedliśmy pysznego naleśnika ze swojskim dżemem oraz zaopatrzyliśmy się w drobne pamiątki. Na jednym ze stoisk wypatrzyliśmy ze Sławkiem te same metalowe kieliszki, które On już posiadał. Bez wahania zakupiłem sobie taki zestaw, tylko o mniejszej pojemności, około 20 mililitrów każdy.

Jezioro zaporowe Vidraru o poranku:
Obrazek

Obrazek

Transfagarasan (7C) :thumbsup: :

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wjazd był spektakularny, ale zjazd stroną północną był jeszcze lepszy. Od ilości pokonanych zakrętów może zakręcić się w głowie. Przejechaliśmy tę trasę spokojnie, delektując się każdym jej metrem. Jak to dobrze, że pojechaliśmy tam z samego rana, dzięki temu nie było tam dużych tłumów turystów. Zawsze powtarzam, że: „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Kierujemy się teraz na Sybin, aby znowu wrócić inną drogą na południe przez góry do Ramnicu Valcea. Droga ta różni się od 7C pod każdym względem. Przed chwilą przedzieraliśmy się powoli przez góry szczytami, a teraz dosyć szybko pędzimy w dolinie znowu na południe. Dzisiejszy plan mamy zrealizowany, teraz pozostał w miarę szybki dojazd z Ramnicu Valcea w okolice Transalpiny (67C), aby jutro móc znowu z samego rana zacząć w pięknym stylu kolejny dzień przygód. Postanawiamy jechać drogą nr 67 na Targu Jiu. Pierwszy raz od przejazdu przez Słowację widzimy ciemne chmury deszczowe. Najgorsze jest to, że chmury te znowu są na wprost przed nami i jedziemy w ich kierunku. „No cóż, teraz możemy już w końcu zmoknąć” - pomyślałem. W Bumbesti Pitic odbijamy skrótem w kierunku drogi 67C i lądujemy w Novaci, gdzie zamierzamy znaleźć jakiś nocleg. Ostatecznie trochę pokropiło i deszcz przeszedł gdzieś bokiem.

W Novaci był mały problem z noclegiem, ale ostatecznie znaleźliśmy świetną miejscówkę u starszych gospodarzy. Wzięliśmy sobie dwuosobowy pokój wraz z wiatą na motocykle, kolacją i śniadaniem przyrządzonymi osobiście przez gospodynię obiektu. Potrawy były regionalne i wytworzone z własnych produktów, m.in. takich jak: pomidory, ogórki, ser, mleko, masło, jaja, miód, dżem i… wysoko procentowa palinka prosto z piwnicy. Bardzo dobrze trafiliśmy, bo tego właśnie w Rumunii szukaliśmy i tego było nam trzeba – swojskich klimatów. Po kolacji posiedzieliśmy we wiacie przy naszych dzielnych motocyklach, popijaliśmy palinkę i studiowaliśmy mapę planując wstępnie jutrzejszy dzień. Ustalamy, że pojedziemy Transalpiną do Sebes, potem autostradą A1 w kierunku Devy i dalej na Arad, gdzie będziemy szukać noclegu gdzieś przy granicy z Węgrami.
Kolacji i śniadania nie sposób było całych zjeść, zjedliśmy ile się dało. Za całość zapłaciliśmy 85lei (85zł) na osobę. Sam nocleg kosztował 45lei (45zł). Poszliśmy grzecznie spać około godziny 22, bo jutro znowu wielki dzień, w którym pojedziemy słynną Transalpiną (67C). Niestety będzie to już nasz ostatni, ale za to wielki, dzień w Rumunii.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 6 (23.07.2017)

Wstajemy przed 7. Szybka kontrola pogody przez okno i okazuje się, że pogoda znowu dopisuje, jest bezchmurne niebo. Śniadanie zamówiliśmy na 7:30, więc szybkie mycie, porządek w pokoju i idziemy jeść. W głowie miałem pyszną jajecznicę… nie rozczarowałem się. Zastaliśmy stół pełen swojskich przysmaków, więc ze smakiem zjedliśmy ile tylko się dało.

Jest około 8 i wyruszamy w góry. Przejeżdżamy kilka kilometrów i zaczynamy wspinaczkę krętą drogą. Asfalt tym razem jest świetnej jakości. Przed wyjazdem do Rumunii czytałem, że parę lat temu położono tu nowy asfalt, a momentami w ogóle położono asfalt, bo go nie było. W labiryncie zakrętów od 90 do 180 stopni docieramy w wyższe partie gór, gdzie zaczynają się przepiękne krajobrazy i panorama na pobliskie miasto Targu Jiu. Zaczynamy robić mnóstwo zdjęć, aby niczego nie przeoczyć. Postanawiamy jechać każdy swoim tempem i spotkać się gdzieś przy drodze za kilkanaście kilometrów. Często mijamy się wzajemnie, pstrykając sobie jakieś fotki. Droga ciągle pnie się w górę i nie widać końca wspinaczki, a uszy ciągle się przytykają wraz ze zmianą wysokości. Po kilkunastu kilometrach wspinaczki osiągamy wysokość 2145 m.n.p.m. . Widoki stają się nie do opisania. Transalpina okazuje się być zupełnie innym typem drogi niż Transfogaraska. Tutaj jedzie się mniej stromo, ale dłuuugo.
Najciekawszy odcinek drogi, na którym głowa kręci się dookoła i nie wiadomo gdzie patrzeć liczy około 40-50 kilometrów. Cały odcinek górski drogi 67C liczy około 110 kilometrów. Zaczynamy zjeżdżać w dół. Zjeżdżamy, zjeżdżamy i zjeżdżamy delikatnie muskając manetkę gazu. Ciągle jedziemy krętą drogą po nowym asfalcie, a otoczenie składa się tylko z lasów i rzek. Nawierzchnia momentami jest jeszcze mokra po nocy, więc przechylając się w zakrętach „z lewej na prawą” zachowujemy jakieś minimum ostrożności. Na ostatnich 20 kilometrach przed Sebes odczuwamy uderzenie ciepła, to znak, że jesteśmy już dosyć nisko i za około pół godziny pewnie znowu będzie nieźle grzało. Nie pomyliliśmy się. Jak tylko docieramy do miasta upał daje się we znaki, a termometr znowu wskazuje ponad 30 stopni. Szybkie tankowanie, uzupełnienie płynów w naszych organizmach i ruszamy w drogę. Kierujemy się na autostradę A1, bo prawdziwa rumuńska przygoda jest już za nami.

Transalpina (67C) :thumbsup: :

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jezioro Oasa:

Obrazek

Sławek jadący po moście przy jeziorze Oasa:

Obrazek

Autostradą przejechaliśmy około 60 kilometrów, po czym nagle się skończyła, tzn. jest w budowie. Po kolejnych 50 kilometrach jazdy drogą krajową w sznurze osobówek i TIR’ów wskakujemy znowu na autostradę A1, która przez Arad prowadzi do węgierskiego Szeged. Jest około godziny 15, więc postanawiamy jechać autostradą przez Węgry do póki czas na to pozwoli, zwłaszcza, że wraz z przekroczeniem granicy z Węgrami przestawimy znowu czas, tym razem o jedną godzinę wstecz. Od miejscowości Lugoj teren zaczyna robić się zupełnie płaski. Tylko w lusterku widzę oddalające się Karpaty, w których sercu byliśmy jeszcze parę godzin temu. Przed sobą natomiast widzę oddalającego się powoli Sławka, który utrzymuje minimalnie większą prędkość ode mnie. Temperatura robi się nieznośnie wysoka, do tego dochodzi gorący asfalt, który promieniuje ciepłem niczym rozgrzany piec kaflowy. Od momentu wjechania do Rumunii nie używam rękawiczek, pomimo, że posiadam typowo letnie, nawet na nie jest za ciepło. Słońce zaczyna mnie palić po dłoniach, do tego dochodzi gorące powietrze wpadające w rękawy kurtki, a nogi dosłownie mi płoną od rozgrzanego silnika. Jazda załadowanym Trampkiem z kuframi bocznymi z prędkością 130km/h w ponad 30 stopniowym upale, powoduje podwyższone nagrzewanie się silnika. Nie ma jakiejś tragedii, ale wskaźnik temperatury jest o „dwie grubości wskazówki” od włączenia się wentylatora w czasie jazdy. Cóż, zwolniłem trochę i odtąd utrzymywałem prędkość 110-120 km/h, dzięki czemu temperatura silnika troszeczkę spadła. Z powodu małych różnic w prędkościach jakie utrzymywaliśmy, Sławek przed Węgrami na dobre zniknął mi z pola widzenia. Zaczęliśmy się kontaktować sms’ami. Treścią było miejsce, gdzie aktualnie się znajdujemy (który kilometr, jaka miejscowość, jaka stacja paliw itp.). Zaraz po przekroczeniu granicy zaopatrzyłem się w najtańszą winietę autostradową w cenie 7euro (około 30zł), która była ważna przez 10 dni. Nie podejmowałem próby dogonienia Sławka, bo na nic by się to zdało. Stwierdziłem, że prędzej czy później gdzieś się spotkamy. Tak też się stało przed Budapesztem, ponieważ tankowaliśmy na tej samej stacji paliw. Wspólnie uzgadniamy, że dojedziemy na Słowację w okolice Bratysławy i będziemy tam szukać noclegu. Odtąd znowu jechaliśmy razem autostradą M5 a później M1 w kierunku stolicy Słowacji.

W Bratysławie Sławek znowu wyszukuje w „Google Maps” jakiegoś kampingu. Po chwili znajduje coś ciekawego z jeziorkiem. Wbijam w GPS adres, aby nie błądzić w centrum stolicy i ruszamy zgodnie ze wskazaniami nawigacji. Szybko docieramy na miejsce, a kamping okazuje się być ogromny. W recepcji młody chłopak próbując mówić z nami po angielsku po kilku minutach stwierdza, że lepiej jak będziemy się dogadywać po polsku. W związku z tym, że od Wiednia nadciągają ciemne chmury chcemy wziąć jakiś domek. Udaje nam się wynegocjować cztero osobowy domek nad jeziorkiem w cenie trzech osób i jakimś małym rabatem. Summa summarum razem płacimy za tę przyjemność coś około 40 euro (około 170zł). Przejechaliśmy dzisiaj 860 kilometrów, jesteśmy zmęczeni, nadrobiliśmy jeden dzień i nocleg, więc musimy przełknąć tę kwotę. Domek okazuje się całkiem znośny.

Dochodzi już godzina 21, więc pierwsze co robimy, to przebieramy się w kąpielówki i idziemy się schłodzić do jeziora, które jest oddalone około 20 metrów od naszej drewnianej willi. Woda jest czysta, przejrzysta i ciepła, brzegi i dno wysypane są żwirem. Od razu się zanurzamy i chwilę pływamy. Po 20 minutach kąpieli stwierdzamy, że pot na naszych ciałach wraz z przyklejonym rumuńskim kurzem już się zmył i jesteśmy czyści, więc odpuszczamy sobie marnowanie czasu pod prysznicem, który był oddalony o jakieś 100 metrów od naszego domku. Przebieramy się i obieramy kierunek na pobliski bar przy wodzie, który był zdecydowanie bliżej od pryszniców. W barze pijemy po piwku za jedyne 2 euro (około 8,5 złotego) za sztukę i robimy między sobą wspólną relację z minionego dnia. Plan na jutro jest smutny. Będzie to ostatni dzień naszej wyprawy. Sławek chce być jutro wieczorem w domu, więc każdy z nas pojedzie osobno w swoją stronę. Dla Sławka to duże wyzwanie, bo dopiero co zrobiliśmy 860 kilometrów to na jutro szykuje mu się podobny wynik na liczniku. Dla mnie to już tylko luźny i spokojny powrót do domu, z czego połowa drogi odbędzie się autostradą, a kilometrów do przejechania mam co najmniej o połowę mniej. Idziemy spać o godzinie 22 i szybko zasypiamy.
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Dzień 7 (24.07.2017)

Jest ranek, godzina 7. Okazuje się, że w nocy nie padało i było ciepło. Wstajemy wyspani i pogryzieni przez upierdliwe komary. Ja dodatkowo jestem ugryziony przez „coś innego” w rękę, gdzie zauważam zaczerwienienie i zaschniętą krew. Może to sprawka jakiegoś karalucha, w odwecie za wczorajsze rozdeptanie kilku jego kolegów, którzy wyszli wieczorem spod łóżka. Nie wiem. Ugryzienie jest zaczerwienione, delikatnie opuchnięte i trochę boląco-swędzące. Kątem oka zauważam przez okno jakieś zwierzę biegające po trawie, patrzę a to… co to jakaś świnka morska? Nie możliwe. Okazało się, że to chomik europejski, który żyje na wolności. Jest wielkości świnki morskiej i mieszka w norkach zrobionych w trawniku. Niesamowity widok. Niestety, jak tylko otworzyliśmy drzwi natychmiast się schował do swojej dziury. Trudno, chcemy wyjść i zaczerpnąć świeżego powietrza. Sławek decyduje się na szybką, poranną kąpiel w jeziorku. Ja natomiast leniwie jem śniadanie składające się ze starego już rumuńskiego chleba z polskim pasztetem, który przejechał 2000 kilometrów w rumuńskim upale. Śniadanie było smaczne, to chyba efekt tego, że pasztet po tych kilku dniach wożenia w kufrze zdążył już nasiąknąć Rumunią i smakiem przygody.

Wspaniałe jeziorko:
Obrazek

Chomik europejski, żyjący na wolności:
Obrazek

Niestety, nadszedł już czas pakowania motocykli i wyruszenia w dalszą drogę. Niestety, bo każdy pojedzie w swoją stronę. Niestety, bo nasza wspólna przygoda właśnie dobiega końca i odtąd samodzielnie pokonamy kilometry, które pozostały nam do naszych domów. Nasze ostatnie sprawdzenie zapakowanego ekwipunku, wszystko się trzyma, więc nie ma co marnować czasu, w końcu: „komu w drogę temu Trampek”. Żegnamy się, dziękując sobie wzajemnie za wspólnie przeżytą przygodę, za wzajemne zrozumienie i wspólnie przejechane kilometry. Ruszamy, każdy osobno. Sławek autostradą na Czeskie Brno, później Kłodzko, Wrocław, Poznań i Złotów. Ja pojadę autostradą na Zilinę, później Cadca, Wisła i Orzesze. Jak się później okazało byłem około 12:30 w domu robiąc około 350 kilometrów. Sławek był w domu po 22 i zrobił tego dnia aż 870 kilometrów, część drogi pokonał w deszczu. Sławka podróż trwała 8 dni, zrobił w tym czasie około 4000 kilometrów. Moja podróż trwała 7 dni i zrobiłem w tym czasie około 3000 kilometrów.


Słowo końcowe

Wyprawa, o której zawsze marzyłem została nareszcie zrealizowana. Stereotypy dotyczące Rumunii zostały przez nas obalone. Nie mieliśmy żadnych nieprzyjemnych przygód, motocykle spisały się „na medal”, nie zdarzyła się żadna, nawet najmniejsza awaria.
Mogłem to wszystko przeżyć tylko dlatego, że podjąłem bez wahania szybką i konkretną decyzję. Zawsze było jakieś „ale”, jakieś „coś”, które stawało na drodze pomiędzy mną a realizacją wyjazdu. Tym razem nie było już miejsca na żadne wątpliwości. Odezwał się głos serca. Teraz, kiedy po kilku latach serce znowu pokonało rozum, podjęcie następnej decyzji będzie już tylko formalnością.
W tym miejscu namawiam wszystkich, którzy to przeczytali, aby nauczyli się, wtedy kiedy trzeba, podejmować decyzje płynące z serca a nie z rozumu. Rozum pozwala nam przeżyć, serce spełniać marzenia.

Sławku, dziękuję Ci za wspólnie przejechane setki kilometrów oraz za wspólnie przeżytą przygodę. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś obierzemy wspólny kierunek motocyklowej przygody.



Dziękuję tym, którzy to przeczytali i wytrwali do końca :smile: :thumbsup: . Mam nadzieję, że się podobało i częściowo mogłem wszystkich zainteresowanych zabrać w naszą wspólnie przeżytą przygodę w Rumunii :smile: .

Wszelkie komentarze poniżej bardzo mile widziane :smile: , nawet te z krytyką :wink: .


Obiecane linki do filmów:

Romania - "Bicaz-Chei" (20.07.2017):


Romania - Transfagarasan (7C) (22.07.2017):


Romania - Transalpina (67C) (23.07.2017):


Romania July 2017 / Rumunia lipiec 2017:
Awatar użytkownika
Pingwin
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 561
Rejestracja: 06.12.2008, 00:10
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Nysa/Reykjavik

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pingwin »

Przreczytalem z przyjemnoscia na raz i szkoda,ze juz koniec :grin:
Zdjecia przywoluja wspomnienia a Rumunia to zawsze dobry kierunek :thumbsup:
Dzieki :smile:
Dawniej gdziala
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: pete17 »

:ok: Pięknie... :ok:
Lubię motory...wszystkie.
Awatar użytkownika
Krzysztof164
dwusuwowy rider
dwusuwowy rider
Posty: 174
Rejestracja: 02.10.2016, 16:56
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Legionowo

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Krzysztof164 »

Świetna opowieść i świetna przygoda - masz rację, ze nie ma na co czekać i warto realizować marzenia :thumbsup:
Postaram się w przyszłym roku pójść Twoim śladem.

pozdrawiam,
Krzysztof
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

Krzysztof164 pisze:Świetna opowieść i świetna przygoda - masz rację, ze nie ma na co czekać i warto realizować marzenia :thumbsup:
Dzięki :smile: .
Krzysztof164 pisze:Postaram się w przyszłym roku pójść Twoim śladem.
Wg. mnie najgorzej jest spróbować i zrobić to pierwszy raz, potem przejdzie to w uzależnienie i decyzja o kolejnym wyjeździe sama zapada :smile:.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: marcopolo »

Też w tym roku przejechałem podobną trasę, pierwszy raz na kupionym w tym roku trampku, który jest moim pierwszym motocyklem. Ale z podjęciem decyzji nie miałem żadnych problemów (no dobra przez chwilę pojawiły się jakieś drobne wątpliwości). Być może dlatego, że już dawno temu przekonałem się, że najtrudniejsze w podróży to kupić bilet. Potem wszystko jakoś się samo układa.

Gratuluję podjętej decyzji.
...jak nie teraz to kiedy?
mielcar631
wiejski tuningowiec
wiejski tuningowiec
Posty: 84
Rejestracja: 25.05.2017, 09:18
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Wieruszów

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: mielcar631 »

Gratulacje ! Świetna sprawa. Tak sobie myślę teraz. Dodałeś post w listopadzie - byłeś tam w lipcu tak ?

Powiedz mi, czy wieczorami przy piwku zapisywałeś najciekawsze sprawy, wydarzenia co by móc właśnie po takim czasie z takimi szczegółami opisać wyprawę ?
Kamera i aparat wszystkiego nie zarejestrują. Twoje opowiadanie jest naprawdę dobre i potwierdzające to zdjęcia :)
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

marcopolo pisze:Też w tym roku przejechałem podobną trasę, pierwszy raz na kupionym w tym roku trampku, który jest moim pierwszym motocyklem. Ale z podjęciem decyzji nie miałem żadnych problemów (no dobra przez chwilę pojawiły się jakieś drobne wątpliwości). Być może dlatego, że już dawno temu przekonałem się, że najtrudniejsze w podróży to kupić bilet. Potem wszystko jakoś się samo układa.

Gratuluję podjętej decyzji.
Wiem, wiem... :smile: .Czytałem na bieżąco, coś tam skomentowałem, czytając wspominałem swój wyjazd. Gratuluję! :thumbsup:
mielcar631 pisze:Gratulacje ! Świetna sprawa. Tak sobie myślę teraz. Dodałeś post w listopadzie - byłeś tam w lipcu tak ?

Powiedz mi, czy wieczorami przy piwku zapisywałeś najciekawsze sprawy, wydarzenia co by móc właśnie po takim czasie z takimi szczegółami opisać wyprawę ?
Kamera i aparat wszystkiego nie zarejestrują. Twoje opowiadanie jest naprawdę dobre i potwierdzające to zdjęcia :)
Tak, byłem (byliśmy) w lipcu 2017, opisałem to wszystko pod koniec października, a na forum wrzuciłem niedawno w listopadzie.

Zapisów nie robiłem, bo jakoś nie było nawet kiedy. Wieczorami było piwko i próby poznania kraju, ludzi, zwyczajów itp.. Później człowiek był już zbyt słaby, aby coś pisać i w głowie był tylko sen. Jednak jazda w gorącu trochę wycieńcza człowieka. Wszystko napisałem z głowy. Bardzo mi się podobało, więc dosłownie "pochłaniałem" każdą minutę i każdy kilometr tego wyjazdu. Pamiętam to wszystko jakbym dopiero co wrócił... :yaho: Gdyby wyjazd miał więcej dni i odwiedzonych krajów, to wtedy trzebaby już może coś notować :smile: .
Awatar użytkownika
KJU
rozmawiający z silnikiem
rozmawiający z silnikiem
Posty: 454
Rejestracja: 10.04.2013, 09:51
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Słojczany

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: KJU »

Kierunek Romański jest znany i lubiany, pewnie czytelnicy relacji uśmiechali się pod nosem wspominając swoje przygody. Rozum i serce - kiedyś bohaterowie reklam neostrady, a dziś łanie opisani jako pobudki do podróży :resp:
Za oknem śnieg, a na monitorze ciepłe zdjęcia i relacja czytana jednym tchem.
Pozdrawiam
życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo co się trafi

http://zamiedzaidalej.blogspot.com/
Pawel
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 506
Rejestracja: 05.11.2017, 09:44
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Orzesze

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: Pawel »

KJU pisze:[...]Rozum i serce - kiedyś bohaterowie reklam neostrady[...]
W trakcie pisania nawet na myśl mi to nie przyszło, ale po przeczytaniu całości też przypomniała mi się reklama Orange :wink:.
"Rozum i serce"... chyba każdy znajdzie w tym coś dla siebie :smile: .
Awatar użytkownika
bodzka3
Czytacz
Czytacz
Posty: 6
Rejestracja: 06.01.2018, 17:49
Mój motocykl: XL700V

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: bodzka3 »

Przeczytałem i wspomnienia dodam wspaniałe wróciły Również w dwie maszyny byliśmy na przełomie VI i VII 2017 Super relacja .Pozdo i LwG
mariusz1970
wiejski tuningowiec
wiejski tuningowiec
Posty: 106
Rejestracja: 15.10.2017, 08:32
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Tarnobrzeg

Re: Rumunia 2017, czyli Transalp na Transalpinie

Post autor: mariusz1970 »

Super! Wydaje mi się, że na początek wypraw, to Rumunia jest ok. W miarę spokojnie. Jeszcze pogoda Wam dopisała. Pozdrawiam :ok:
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość