Mój pierwszy raz

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Hejka. Chciałbym się z Wami podzielić moimi wspomnieniami z pierwszej podróży motocyklowej na pierwszym własny motocyklu. Kupiłem w tym roku Trampka zapakowałem żonę i pojechaliśmy. Być może ten tekst wydawać się trochę infantylny dla starych wyjadaczy, ale tak to wygląda z mojej pozycji, początkującego motocyklisty. Poza tym sądzę że dla tych, co to by chcieli a nie mogą się zdecydować, ten dziennik może stanowić jakąś tam inspirację, czy też zachętę żeby się zebrać w sobie i ruszyć trochę dalej niż dookoła komina, tak samo jak dla mnie stanowiło inspirację m.in. to forum. Spłodziłem tego sporo, a nie chciałbym tutaj spamować zbytnio więc poniżej początek i jeśli kogoś to w ogóle zainteresuje to mogę wrzucić resztę.


Późno, bo późno (6 lat po zrobieniu prawa jazdy) ale w końcu przyszedł czas na własne dwa koła. Na początku roku w nasze ręce trafiła Honda XL700, trzecie i ostatnie, najbardziej szosowe wcielenie Transalpa. Ten model Hondy może nie jest aż taką legendą jak jego starszy brat Africa Twin ale również zapisał się w historii podróży motocyklowych jako maszyna nie do zdarcia, która dojedzie w każdy zakątek globu i niekoniecznie tam gdzie kończy się asfalt.
Taka spuścizna do czegoś zobowiązuje więc w dziewiczy rejs po prostu nie mogliśmy pojechać dookoła komina. Dziewiczy dla nas, bo nasz Trampi swoje lata ma i na oko wygląda, że już z niejednego dystrybutora łyknął paliwa. Czyli miało być trochę dalej niż blisko ale nie za daleko bo w końcu to nasza pierwsza w życiu poważna podróż motocyklowa. Tylko gdzie?
W sukurs przyszedł wujek dobra rada Google. Okazuje się, że turystycznymi enduro ziomale jeżdżą praktycznie wszędzie. We wszystkie strony świata.
- na Północ, przez Skandynawię, za koło podbiegunowe na koniec Europy czyli Nordkapp,
- na Wschód przez Ukrainę, Rosję i Stany Środkowej Azji (KazachSTAN, KirgiSTAN, UzbekiSTAN itp.) w góry Pamir, a nawet do Afganistanu i Mongolii,
- na Zachód przez Pireneje, Andaluzję na zachodni koniec Europy Cabo da Roca lub też przez Gibraltar do Maroka, motocyklowej mekki, a nawet dalej przez Afrykę śladami dawnego Dakaru.

Wszystkie te kierunki raczej poza zasięgiem początkującego motocyklisty. Pozostało więc południe ale i tutaj nie wygląda to najlepiej. Google w odpowiedzi na zadane pytanie wypluł mniej więcej coś takiego: „Wyprawa do Złotych Piasków”, „Wyprawa motocyklowa do Chorwacji”, „Projekt Albania”.
Trochę się przeraziłem. „Wyprawa” do Chorwacji? Doświadczeni motocykliści w sześć maszyn jadą na „wyprawę” do Złotych Piasków w Bułgarii? To co mamy powiedzieć my? Jedziemy we dwoje. Bez doświadczenia w motocyklowych „wyprawach”, ba nawet nigdy w życiu nie wymieniałem dętki w motocyklu i w ogóle dopiero niedawno dowiedziałem się, że takową w ogóle posiadam (wcześniej byłem przekonany, że to opona bezdętkowa :).

Dotychczas zwiedziliśmy na własną rękę parę krajów w tzw. trzecim świecie, w tym na Bliskim Wschodzie, które nie przypominają wcale bezpiecznej Chorwacji, czy Bułgarii. Zawsze jechaliśmy na wycieczkę, a teraz musimy jechać na „Wyprawę” albo realizować jakiś „Projekt”? Przez głowę przemknęła myśl, że może trochę stonować i na początek pojechać gdzieś w Polskę? W Bieszczady, na Mazury, nad morze?
Z tych wątpliwości zrodził się pomysł pośredni. Skoro mamy Transalpa to może zrobimy trawers przez Alpy i zakończymy gdzieś nad ciepłym morzem, na Korsyce lub Sardynii na przykład?

Gdy już powstał ogólny zarys planu jak zdobyć Korsykę to na IziMeeting musiałem napatoczyć się na dwóch kolesi, którzy zrobili taką trasę.
- Korsyka? Byliśmy w ubiegłym roku. Bez sensu. Tłok i drogo, za cenę namiotu na kiepskim campingu masz piękny pokój w Rumunii. Byliśmy w Rumunii kilka razy i jeśli mielibyśmy wybierać to pojechalibyśmy kolejny raz.
- Ale na pierwszy raz chciałem gdzieś, gdzie mojego Trampka w razie czego ktoś naprawi, gdzie na drogach panują europejskie zwyczaje!?
- maszyna to nie problem nie zepsuje się, a nawet jeśli to zawsze i wszędzie da się coś z tym zrobić. Problem stwarzają nie maszyny ale ludzie. Z naszych wyjazdów w większości przypadków ktoś wracał albo ambulansem albo na kołach ale w stanie trochę gorszym niż w momencie wyjazdu.

To mnie przekonało. Nie ma co się martwić o motocykl. Trzeba zadbać o siebie. Celem nie jest osiągnięcie celu podróży ale szczęśliwy powrót w takim samym stanie jak wyjedziemy. Nie bez znaczenia są również praktyczne powody. W celu ograniczenia kosztów musielibyśmy na te wyspy zabrać ze sobą namiot ale jakoś tak nie do końca mogłem sobie wyobrazić gdzie miałbym ten namiot, dwa śpiwory, karimaty wraz z pozostałym szpejem i nami dwojga załadować na te 60 mechanicznych koników?
A więc klamka zapadła – „projekt” Korsyka odłożony, zwyciężyła „wyprawa” do Rumunii. Tylko co ze sobą zabrać na taki wyjazd? Tym razem jednak odpowiedź Googla nie była już taka jednoznaczna. Okazuje się, że na takie wyprawy ludzie zabierają wszystko i nic. Jedni wiozą ze sobą pół motocykla w częściach na wymianę. Inni dźwigają kompletny zestaw małego filmowca łącznie ze statywami i dronami. Jeszcze inni zabierają kompletny sprzęt kampingowy łącznie z małym stolikiem i krzesełkiem (gdzie oni to mieszczą?). Po przeciwnej stronie jest spora rzesza golasów. Jadą na lekko tylko w tym co mają na sobie, zabierając ze sobą tylko taśmę klejącą i garść trytytek. Podobno bez tych dwóch artykułów żaden szanujący się motocyklista nie wyrusza na poważną wyprawę.
Tak więc taśma i opaski wylądowały na honorowym miejscu w kufrze centralnym. Ale co poza tym? Wzięliśmy podstawowe narzędzia, raczej tak dla uspokojenia sumienia bo przecież nie potrafię nawet wymienić dętki (chyba, bo jeszcze tego nigdy nie robiłem). Co do reszty to postanowiłem trzymać się swoich własnych zasad wypracowanych podczas podróży po Azji. Jeśli nad czymś zastanawiam się dłużej niż 3 sekundy to znaczy, że mi się to nie przyda.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Motocykl po generalnym przeglądzie. Bagaże upchane w sakwach i kufrze centralnym. Na koń! Niech żyje wolność i wiatr we włosach. Alleluja i do przodu!
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3403
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Qter »

pysznie się zaczyna... poproszę więcej + fotki

PZDR

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
Awatar użytkownika
wojtekk
oktany w żyłach
oktany w żyłach
Posty: 5547
Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: wojtekk »

Fajnie ! Czytam !!! Kiedy wyjazd się odbył ? Teraz ???
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
Awatar użytkownika
wilq.bb
Kontroler
Kontroler
Posty: 2673
Rejestracja: 27.08.2012, 08:41
Mój motocykl: mam inne moto...
Lokalizacja: Bielsko-Biała
Kontakt:

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: wilq.bb »

Czekam na obrazki - bo tekst póki co :thumbsup: Mam nadzieję, że będzie co przez najbliższe dni do kawy czytać.
"Logowanie się na forum jest jak wchodzenie do knajpy za rogiem - zawsze te same mordy przy barze, barman rzuci drwiną a kiblu trochę śmierdzi... Jednak się przychodzi." by Matjas
Jako dżentelmen upijam się po 18-stej.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Wycieczka odbyła się pod koniec sierpnia i na początku września br. Fotek nie zamierzałem tutaj wrzucać z kilku powodów:
1. W ubiegłym roku straciłem aparat a nowego jeszcze się nie dorobiłem. Zdjęcia jakieś tam mamy, robione komórką, czyli kiepskie
2. Trasa przebiegała przez typowe miejsca, taki klasyk. Siłą rzeczy fotki, które zrobiliśmy przedstawiają to samo, co już tutaj pojawiało się wielokrotnie i w o wiele lepszej jakości
3. Żadne zdjęcia nie są w stanie oddać rzeczywistości, a wręcz odwrotnie. Moim skromnym zdaniem lepiej sobie ją spróbować wyobrazić, tak jak czyta się książkę.
Jeśli jest jednak takie zapotrzebowanie to będę starał się coś wrzucić. Tymczasem pierwszy dzień w trasie.

Dzień 1 – 460 km za nami
Daleko nie ujechaliśmy bo pierwszego dnia zrobiliśmy raptem 460 km, głównie po autostradzie. Niewiele ale wystarczająco, żeby pojawiły się pierwsze wątpliwości. „Wiatr we włosach”? Wiatr był ale nie we włosach bo kask mam szczękowy, dość szczelny i chyba lekko przyciasnawy. Za to na klatę przyjąłem dużo wiatru. O wiele za dużo. W każdym razie więcej niż bym chciał. Transalp to motocykl bardziej szosowy niż terenowy ale wciąż jest to kompromis pomiędzy „on” i lekkim „off” roadem więc owiewka jest symboliczna i nawet z dodatkowym deflektorem zapewnia tylko minimum ochrony przed wiatrem. „Wolność”? Wolność to ja mam jak jadę swoim autem. Jak gorąco to włączam klimę, jak zimno to nadmuch albo podgrzewany fotel. Jak za cicho to włączam muzyczkę, nic nie szumi nic nie buczy, nie muszę jeździć w zatyczkach. Jak chcę coś zjeść podjeżdżam pod knajpę wysiadam tak jak siedziałem, ewentualnie jak pada to biorę parasolkę. Nawet, jak mam taki kaprys, mogę wziąć na wynos i zjeść podczas jazdy. Pełna opcjonalność, pełna dowolność, całkowita wolność. A na motocyklu?

Najpierw muszę pomyśleć gdzie zaparkować bo można tak zaparkować, że trzeba korzystać z pomocy osób trzecich aby wypchnąć maszynę bezmyślnie pozostawioną na pochyłości, a to w końcu nie skuter. Potem trzeba zdjąć rękawiczki, kaski i kurtki. W jadłodajni musimy szukać stolika dla czterech osób bo przecież oprócz siebie mamy do posadzenia kaski, kurtki i rękawice. Nawet wizyta w WC to mała wyprawa w porównaniu do kierowców aut w krótkich spodenkach. Już nie wspominam o tym, że w przeciwieństwie do auta nie można się po prostu umościć wygodnie w skórzanym fotelu, włączyć tempomat i bez specjalnego wysiłku przejechać 460 km.

Oczywiście trochę ubarwiam. Nie jest tak, że wyjechaliśmy ot tak nie do końca zdając sobie sprawę w co się pakujemy. Jak dotychczas nie byliśmy na żadnej „wyprawie” ani nie realizowaliśmy żadnego „projektu” motocyklowego jednak, krótkich jednodniowych wypadów, na różnym sprzęcie i w różnych częściach świata trochę popełniliśmy więc mieliśmy jakieś tam ogólne pojęcie o tym co nas może spotkać. Co tu dużo pisać, jak tylko zjechaliśmy z autostrady podróż motocyklem od razu ujawniła swoje przewagi nad puszką. Dzisiaj, już po powrocie do domu wspólnie doszliśmy do wniosku, że pokonanie tej samej trasy autem nie miałoby sensu.
Poza tym żeby w pełni docenić to, co mija się po drodze trzeba się po prostu trochę namęczyć. Gdyby było inaczej przemierzający świat na nogach pojechaliby rowerem, rowerzyści przesiedliby się na motocykle, a ci z motocykli do aut, bo przecież tak jest łatwiej i wygodniej.

Tego dnia bez większych przeszkód docieramy do Białki Tatrzańskiej gdzie znajdujemy nocleg w pierwszym lepszym pensjonacie. Jak się później okaże był to jeden z tańszych noclegów w całej podróży.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Wojtec
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 230
Rejestracja: 13.08.2012, 09:34
Mój motocykl: XL650V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Wojtec »

Dobrze się czyta.
Awatar użytkownika
Kiddo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 205
Rejestracja: 30.01.2015, 17:15
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Stuttgart/ Gdańsk
Kontakt:

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Kiddo »

Dobrze się czyta. Dawaj dalej. Sprawę zdjęć jednak bym ponownie przemyślał. Nie chodzi o jakość bo z takim "trudem" i tak nie wygrasz :sad: :sad: ale o ilustrację do historii. Myślę, że podobnie jak ja, wielu na tym forum nigdy nie było w Rumunii. No i zapewne nigdy tam nie dotrę więc chociaż zdjęcia pooglądam....
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Kiddo pisze:... No i zapewne nigdy tam nie dotrę więc chociaż zdjęcia pooglądam....
Tego nie bardzo rozumiem. Nigdy nie mów nigdy. Ja jeszcze w ubiegłym roku w ogóle nie myślałem, że na 50-te urodziny kupię sobie motocykl, a tym bardziej że pojadę nim gdzieś dalej niż 100 km od domu.
Tymczasem kolejny dzień w siodle:

Dzień 2 - 860 km za nami

Ruszamy z samego rana z zamiarem przenocowania gdzieś przy granicy węgiersko-rumuńskiej. Pogoda idealna. Niezbyt gorąco i żadnej chmurki na niebie. Jest długi weekend więc nic dziwnego, że po dłuższym okresie niepogody wszystkie cepry wpadły na ten sam pomysł aby właśnie w ten poniedziałek ruszyć na Morskie Oko. Nie trudno się domyśleć jaki jest tego skutek – kilkukilometrowy korek przed Łysą Polaną, który bez skrupułów omijamy lewym pasem.

Jedziemy u podnóża słowackich Tatr drogami, dróżkami i jeszcze mniejszymi ścieżynami, aż w końcu wbijamy się na autostradę. Początkowy plan zakładał, że pojedziemy nią tylko kilkanaście km a potem zjeżdżamy znowu na podrzędne drogi. Jednak postanowiliśmy spróbować przekroczyć granicę rumuńską jeszcze tego samego dnia, stąd pozostaliśmy na autostradzie jak długo się dało.
Dalej GPS poprowadził nas przez góry i nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się na Węgrzech. Zawsze myślałem, że Węgry to płaskie jak stół pola słoneczników i nic więcej a tu niespodzianka. Góry. I to całkiem niemałe. Minęliśmy nawet jakiś ośrodek narciarski z trasą, której nie powstydziłoby się Zakopane.

Na wszelki wypadek zamontowałem dwa gniazda usb a teraz się okazuje, że coś jest nie halo i skończył się prąd. Tablet, który służy nam za nawigację przestał działać. Zastąpił go mój telefon, a gdy i w nim wyczerpała się bateria, poprosiłem o komórkę B., która po jakimś czasie również odmówiła posłuszeństwa (znaczy się komórka nie żona). Na kilkadziesiąt km przed rumuńską granicą zostaliśmy bez nawigacji, a szkoda kasy na kupowanie papierowej mapy. Nie było też sensu pytać o drogę, no bo jak taki Madziar miałby nam wytłumaczyć skoro trudno nam przeczytać nazwy miejscowości, a co dopiero je zapamiętać, np. coś takiego jak „Sátoraljaújhely”.

Po omacku wreszcie wjeżdżamy do Rumunii. Jeszcze na Węgrzech zarezerwowaliśmy przez booking.com nocleg w jakimś ośrodku jazdy konnej zaraz przy granicy. Gdy zajeżdżamy na miejsce okazuje się jednak, że pokojów wolnych nie ma. Jest za to namiot, który możemy sobie rozłożyć na posesji, gdzie nam się spodoba. Nie mamy ochoty szukać czegoś innego więc bierzemy tego Hiltona z poliestru i rozkładamy pomiędzy placem zabaw dla dzieci i pastwiskiem. Miało być bez namiotu a tu proszę już pierwsza noc szykuje się w pożyczonym śpiworze.

Gdy już się ogarnęliśmy ze sprzętem biwakowym idziemy na wioskę zobaczyć jak tutaj ludziska żyją. Żyją dość ubogo. Rozpadające się chałupy, studnie na podwórku, niektóre nawet z żurawiami, dzieci biegające na bosaka. Jak się później okazało taki obrazek to w Rumunii należy już raczej do rzadkości.
Docieramy do czegoś w rodzaju klubo-kawiarni. Lokalesi siedzą przy rozpadających się stołach i popijają piwko, winko czy inną rakiję. Zaglądamy do środka i zamawiamy po piwie i kawie. Piwko raczej takie zwyczajne, koncernowe ale kawa? U nas taką uświadczysz tylko w Starbucksach i innych Coffeeheavenach, a tutaj na zadupiu podają espresso z expresu ciśnieniowego! Za dwa piwa i dwa takie espresso zapłaciliśmy może z 10 pln w przeliczeniu!? Już mi się ta Rumunia zaczęła podobać, a przecież to dopiero początek.

Przysiadamy się do stołu z miejscowymi żulikami. Początkowo cisza. W końcu jednak jeden zebrał się na odwagę i zaczyna wymieniać nazwy państw sondując skąd jesteśmy. Jak przy "Polonia" skinąłem potwierdzająco głową to odstawił mały teatrzyk tzn. usiadł okrakiem na krześle, rozpostarł ręce, a prawym nadgarstkiem zaczął symulować jakby dodawał gazu manetką, jednocześnie wydając z siebie dźwięki przypominające odgłos motocykla. Czyli już się rozeszło po wiosce, że przyjechaliśmy na motocyklu. A może po prostu każdy Polak kojarzy im się z motocyklem, co potwierdzałoby słowa dziewczyny z recepcji, która powiedziała nam, że codziennie mają przynajmniej jedno moto z polską rejestracją.
Dalsza konwersacja polegała już tylko na wznoszeniu butelek i potwierdzaniu jakie to dobre jest rumuńskie piwo.

Spania tej nocy nie było bo lokalizacja naszego Hiltona okazała się nietrafiona. Najpierw obudziło nas przeraźliwe rżenie osła na pastwisku, który postanowił, że od tej pory będzie tak sobie rżał co godzinę. Impreza w klubo-kawiarni na dobre się rozkręciła czego dowodem były pijackie przyśpiewki dochodzące z wioski. Potem jakieś psy czy też wilki zaczęły zawodzić przez pół nocy. Nad ranem gdy wycie ustało, przestano śpiewać w wiosce, a osioł uspokoił się na dobre, to swoją śpiewkę zaczęły koguty. Jednym słowem żadna nowość – oficjalnie rozpoczęliśmy wakacje.

PS prąd w usb w magiczny sposób powrócił
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
KJU
rozmawiający z silnikiem
rozmawiający z silnikiem
Posty: 454
Rejestracja: 10.04.2013, 09:51
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Słojczany

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: KJU »

Hej, zapowiada się całkiem miła historia, ciągnij dalej.
Tak naprawdę nie ważne gdzie, ważne z kim jedziesz i jak przeżywasz swoje przygody.
Uwielbiam takie klimaty, piwko z lokalnym żulikami.
U Madziarów po angielski się można spokojnie dogadać - też mają świadomość trudności swojego ojczystego języka.
Czekam na cdn.
życie jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo co się trafi

http://zamiedzaidalej.blogspot.com/
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 3 - 1073 km za nami

Ruszyliśmy na północ w kierunku granicy ukraińskiej. Nie żebyśmy poczuli nagłą potrzebę pomodlenia się, zatrzymujemy się w pierwszej większej miejscowości pod kościołem po prostu dlatego, że zaintrygowały nas stroje, w których byli ubrani ludzie. Jest 15 sierpnia więc kościół pełny. Kobiety prawie wszystkie w ludowych strojach, a niektóre całkiem na bogato - szpilki, krótkie spódniczki haftowane złotą i srebrną nicią, na głowach ozdobne nakrycia. Takie cudo widzieliśmy tylko w tej miejscowości. Później już nigdzie się z tym nie spotkaliśmy tzn. też po wioskach wszyscy ubrani na ludowo ale jakoś tak skromnie, na czarno-biało.

Pierwszy dłuższy przystanek zrobiliśmy, zresztą tak jak wszyscy podążający tym szlakiem, w Sapanta gdzie znajduje się tzw. „wesoły cmentarz”. Na miejscu dużo ludzi, pełno straganów, a do tego bilety wstępu na cmentarz więc trochę to wszystko przypomina cepeliadę. Mimo wszystko warto było przyjechać. Takiego cmentarza nie spotkaliśmy nigdzie indziej, nie tylko w Rumunii ale w ogóle gdziekolwiek.

Obrazek

Obrazek

Dlaczego „wesoły cmentarz”? Epitafia wygrawerowane na drewnianych krzyżach często mają charakter fraszki, moralizatorskiej przypowieści albo śmiesznej rymowanki, jak np. w bardzo zgrubnym tłumaczeniu z wikipedii:
„Pod tym ciężkim krzyżem
Leży moja biedna teściowa.
Ty, który przechodzisz nieopodal
Proszę nie obudź jej,
Ponieważ, kiedy wstanie i wróci do domu,
Jeszcze bardziej zacznie mnie strofować.
Ale ja już zachowuję się poprawnie,
Więc ona już nie wyjdzie z grobu.
Zostań tutaj moja droga teściowo."


Pierwszy drewniany krzyż w niebieskim kolorze został postawiony przez miejscowego artystę w 1935 r. i tak do dzisiaj kontynuowane jest jego dzieło. Każdy jest z drewna i w tym samym stylu. Jedyna różnica, oprócz epitafium, to drzeworyt przedstawiający za każdym razem inną scenkę, najczęściej związaną z pracą lub hobby denata. Jest więc górnik z kilofem, traktorzysta, stolarz, policjant, sprzedawczyni itp. Z tego co zauważyłem hobbystów reprezentowali w zasadzie tylko ksiądz i degustatorzy rakiji.

Dalej mieliśmy jechać 18-tką wzdłuż granicy ale jeszcze poprzedniego dnia w Atea skutecznie zostaliśmy zniechęceni przez parę Polaków, którzy jechali tą drogą dzień wcześniej. „Jak nie dziury to niekończące się roboty drogowe. Czasami w ogóle drogi nie ma. 100 km jechaliśmy z prędkością nie przekraczającą 30 km/h”. Dziury dla naszego Trampka nie straszne, jednak kiepska droga mogła nas skutecznie spowolnić i przeszkodzić w dotarciu do noclegu, który planowaliśmy gdzieś za przełęczą Prislop. Zdecydowaliśmy się więc na równoległą trasę, która na mapie zaznaczona była jako droga podrzędnej kategorii. Dzisiaj mogę to napisać - to nie był dobry pomysł.

Zanim jednak wyjechaliśmy na dobre z Sapanty stajemy przed skrzyżowaniem, podpieram się prawą nogą żeby zredukować bieg ale w tym miejscu gdzie chciałem postawić stopę akurat grunt był jakieś kilka dobrych centymetrów niżej niż się spodziewałem. Wpadam w dziurę, motocykl niebezpiecznie się przechyla i już wiem, że nie zdołam go utrzymać, a tym bardziej postawić do pionu. Zdążyłem jeszcze ostrzec B., że za chwilę wylądujemy na poboczu. Tak też się stało - leżymy jak kłody na chodniku razem z Trampim. Zakładałem, że prędzej czy później do tego dojdzie, ale żeby już trzeciego dnia? Nie wiem jak to Trampek zniesie jak będziemy się przewracać co trzeci dzień. Jakiś miejscowy Roman podbiega żeby nam pomóc się pozbierać i chwytając za centralny kufer próbuje podnieść maszynę. Słabo mi się zrobiło widząc jak za chwilę ten kufer zostanie mu w rękach, a moto dalej na glebie. Na szczęście na migi zdążyłem mu jakoś wyjaśnić, że robi mi niedźwiedzią przysługę.

Ogarnęliśmy się szybko i jedziemy dalej już bez takich niespodzianek. Po drodze zwiedzamy kompleks klasztorny w Barsanie i to chyba był jedyny atut tej drogi.

Obrazek
A poza tym… jedna wioska nie zdążyła się jeszcze dobrze skończyć, a już zaczynała się kolejna – jednym słowem teren zabudowany przez 100 km. Na drodze wszystko. Furmanki, krowy, pogrzeby, wesela i chrzciny. Do tego upał. Zaczęliśmy żałować, że nie pojechaliśmy górą, może i po dziurach ale tam przynajmniej jest wyżej i przez lasy, czyli chłodniej. W tych korkach ciągnących się przez każdą wioskę i tak wcale szybciej nie jedziemy niż po dziurach. Dodatkowo na drodze często pojawiają się krowie placki i końskie bobki. Całe szczęście od dawna tutaj nie padało bo inaczej chyba szybciej bym pojechał polem minowym niż po tym łajnie, jakie z pewnością się tworzy na jezdni po deszczu. Już wiemy, że na Prislop raczej niedociągniemy i postanawiamy, że gdzieś w okolicach Borsy zaczniemy szukać noclegu.

Tymczasem brniemy dalej w upale. Gdy mamy już serdecznie dość tej walki zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie w cieniu parasola siedziała już grupa rowerzystów. Po sakwach Crosso poznałem od razu, że rodacy. Mają zamiar nocować na przełęczy, a to przecież jeszcze 45 km w upale i to cały czas pod górę?!
Słysząc to w B. jakby wstąpiły nowe siły. Może pojedziemy dalej? Może zanocujemy na przełęczy w schronisku? Jak to, oni na rowerach jadą, a my na motorze mamy się poddać?! Szybko analizuję sytuację. Do wieczora jeszcze trochę czasu zostało. Zakładając nawet, że w tym schronisku nie będzie miejsc, albo nawet że tego domniemanego schroniska na tej przełęczy w ogóle nie ma, powinniśmy zdążyć jeszcze zjechać za dnia do doliny i tam znaleźć spanie. Jedziemy.

Znowu wesela, korki i roboty drogowe na przemian. Rzuciłem ręcznik przed samą przełęczą w przydrożnym motelu. I całe szczęście bo jak się okazało następnego dnia, Prislop to jedna wielka baza sprzętu ciężkiego, a przed tym rzekomym schroniskiem parkują buldożery i koparki.
Tymczasem za niecałe 20 EUR mamy pokój z białą pościelą. W cenie noclegu kawa, piwo i powitalny drink, czyli po szklanie domowej palinki 60%. Czegóż można chcieć więcej po całym dniu będąc wystawionym na żar lejący się z nieba?
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 20:31 przez marcopolo, łącznie zmieniany 2 razy.
...jak nie teraz to kiedy?
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: pete17 »

Czyta się! Extra opowiadasz... :thumbsup:
Lubię motory...wszystkie.
kucyk
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 335
Rejestracja: 25.04.2016, 20:38
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Medyka

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: kucyk »

To jest to co tygryski lubią najbardziej :ok: ,takie fajne relacje z wypraw. Pisz Marcopoloo PISZ...... :resp:
Awatar użytkownika
Nadol
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3272
Rejestracja: 11.07.2011, 09:18
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Marki

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Nadol »

Piszesz tak, że chce się więcej. Kontynuuj.
Ciekawy jestem końcowych przemyśleń, podsumowania.
Nadol aka n4d01
srebrna 650, srebrny lub biały kask, WH....
Romet Ogar 200 -> MZ ETZ 150 -> ......... -> Honda XL 650 V

"Samochodem przemieszczasz ciało, motocyklem podróżuje dusza"
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 4 - 1373 km za nami

Zjeżdżamy do doliny usianej malowniczymi wioskami, w których obowiązkowo musi znajdować się przynajmniej jedna drewniana cerkiew. Wokół zielone lasy, wyżej pożółkłe o tej porze roku połoniny. Jest pięknie. Robimy sobie przystanki na kawę w wiejskich, nie wiem jak to nazwać, sklepiko-kawiarenkach? To już się stanie normą do końca wyjazdu. Tutaj w każdej pipidówce podają kawę z ekspresu. I to jaką? I dosłownie za grosze. Nie opłaca się wyciągać kuchenki żeby zaparzyć własną. Taką właśnie Rumunię chcieliśmy zobaczyć.

Dojeżdżamy do głównej drogi i zamiast w prawo jedziemy w lewo. Po raz pierwszy od przekroczenia granicy jedziemy równym, nowiutkim asfaltem. Trzy pasy, idealnie wyprofilowane zakręty, ruch znikomy. Aż chce się odkręcić manetkę, co też z niekłamaną przyjemnością czynię… do momentu jak na zakręcie łapiemy lekki uślizg tylnego koła. Nie ma co się rozpędzać, coś ten asfalt jeszcze zbyt świeży, głupio byłoby zakończyć tak dobrze zapowiadający się „projekt” w przydrożnym rowie, albo gorzej na cmentarzu, nawet jeśli miałby to być „wesoły cmentarz”. Cóż bowiem mieliby nam napisać w epitafium? „Tutaj leży para z Polonii, która na początku pierwszej zagranicznej podróży motocyklowej, w piękny słoneczny dzień, na równej jak stół, suchej jak pieprz, mało uczęszczanej drodze, wypadła z zakrętu i zakończyła projekt w zimnej, rwącej rzece”. Mało śmieszne. Ręka z gazu.

W Pojorata zjeżdżamy na podrzędną DJ175B. Znowu piękne winkle, nowy asfalt i przyjemne górskie pejzaże. Zagadką póki co pozostaje schemat wg jakiego rumuńskie służby remontują drogi – tam gdzie był spory ruch i sporo miejscowości, droga była stara i dziurawa, a tutaj na trasie, która oprócz walorów widokowych nie ma jakiegoś strategicznego znaczenia, położyli świeży asfalt.
Zataczając koło wjeżdżamy z powrotem na 17B, a potem 15-tką jedziemy wzdłuż jeziora Bicaz i na jego południowym krańcu zjeżdżamy na trasę 12C, która wymieniana jest w pierwszej dziesiątce motocyklowych dróg Rumunii z uwagi na to, że prowadzi wąwozem Bicaz. Szczerze. Na kolana nie powala. Nawet nie zrobiliśmy zdjęcia, bo wszystko zasłaniały stragany. Gdyby ktokolwiek mimo wszystko chciał pstryknąć fotkę, czy sfilmować przejazd powinien zawczasu przygotować sprzęt, bo można przeoczyć – kanion ma może z km długości.

Trochę zboczyliśmy i już wiemy, że do celu, czyli Braszowa nie dojedziemy. Szukamy więc jakiegoś spania i znajdujemy podejrzanie tani pensjonat z dobrymi opiniami na booking.com. Raczej nie powinienem tutaj reklamować, bo wraz z napływem turystów cena skacze do góry ale co mi tam http://www.horvathkert.ro/.

Przed domem stoi moto właściciela więc spodziewamy się, że zostaniemy przywitani jak swój swojego. I rzeczywiście nie pomyliliśmy się. Wszystko nówka niebita. Duży pokój z łazienką, do dyspozycji taras z widokiem na górki. Czysto aż do bólu, a my z tymi brudnymi sakwami, cali w kurzu ładujemy się na salony wyłożone białymi dywanami. Jak tym ludziom się to opłaca? Dostaliśmy rachunek, więc musieli z tego zapłacić VAT i CIT, do tego prowizja dla booking.com i z 20 EURO robi się niewiele ponad 10 EUR. Rano dostaliśmy kawę i lokalne wyroby na śniadanie, które „nie jest wliczone w cenę ale nie trzeba płacić”, czyli jak rozumiem „co łaska”.

Tymczasem bierzemy szybki prysznic i ruszamy 4km na koniec wioski do regionalnej knajpki poleconej przez gospodarzy. Jesteśmy w jakimś regionie zamieszkiwanym przez mniejszość, a właściwie większość węgierską, stąd w menu królują dania raczej madziarskie ale jakież było nasze zdziwienie gdy się okazało, że placka po węgiersku nie mają :). Zamówiliśmy więc obowiązkowy gulasz, bo to było jedyne słowo, które w menu było dla nas zrozumiałe. Gulasz okazał się zupą. Ponieważ skończył nam się już zasób węgierskich słów na drugie musieliśmy zamówić coś na chybił trafił. Mnie się trafił boczek z zapiekanymi ziemniakami, a B. dostała karkówkę z grilla. Uczucia mamy mieszane. Restauracja wyglądała na popularną (wszystkie miejsca zajęte), porcje duże ale ceny takie jakby wyższe niż w PL.

Obrazek

Imprezę zakończyliśmy już w pensjonacie, gdzie na tarasie w promieniach zachodzącego słońca uczciliśmy kolejny fajny dzień butelką taniego węgierskiego wina, zakupionego z niemałym trudem za pomocą języka migowego w miejscowej sklepiko-kawiarni. Oby tak dalej.
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 20:33 przez marcopolo, łącznie zmieniany 1 raz.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 5 – 1605 km za nami

Wyjeżdżając z Polski nie do końca wiedzieliśmy, czy w ogóle damy radę codziennie jeździć motocyklem i czy ostatecznie spodoba nam się taki właśnie sposób spędzania urlopu. Plan zakładał, dojechanie do Rumunii i jeśli okaże się, że realia podróżowania motocyklem zbytnio nie odbiegają od naszych oczekiwań, to zrealizujemy plan maksimum. Już wczoraj przy butelce białego wina ostatecznie postanowiliśmy, że kontynuujemy program rozszerzony, a to wymagało od nas zachowania pewnej dyscypliny. Tego dnia musieliśmy dotrzeć do Brasova, gdzie zamiast dwóch dni mogliśmy zostać tylko jeden, odrabiając nieplanowany nocleg w Borzont.

Ponieważ jesteśmy w Siedmiogrodzie więc głupio byłoby nie zahaczyć o Sighisoarę, domniemane miejsce urodzenia Drakuli. Kierujemy się więc trochę w przeciwnym kierunku, na zachód ale zanim dojechaliśmy do miasta znowu mamy bliskie spotkanie trzeciego stopnia z asfaltem. Tym razem staję na skrzyżowaniu tuż przy poboczu chcąc zrobić miejsce TIR-owi, który skręcał w naszą stronę. Jest pod górkę, widoczność zasłania budynek więc muszę wjeżdżać na główną bardzo wolno przy maksymalnym skręcie kierownicy. Skutek nietrudno było przewidzieć. Po raz drugi wysokie gmole, które były pierwszą inwestycją w naszego Transalpa, zdały egzamin i zaoszczędziły nam sporo czasu, chociażby na wymianę głupiego kierunkowskazu. Uprzedzając fakty, to była nasza druga i ostatnia gleba na tym wyjeździe.

Zatrzymujemy się w centrum Sighisoary. Jest południe, żar leje się z nieba więc chodzenie po mieście w motocyklowych ciuchach nie wchodzi w grę. Szukam więc jakiegoś lokum ale jakoś tak nikt nie wyraża chęci zaopiekowania się naszym majdanem przez najbliższe trzy godziny, bo tyle właśnie przewidzieliśmy na zwiedzanie. Ani w aptece, ani w pobliskim hotelu i sklepie nie chcą przechować nam ciuchów i kasków. Trochę moja wiara w rumuńską gościnność została nadszarpnięta. Pies ich drapał pomyślałem, poradzimy sobie bez ich pomocy. Spodnie upychamy w sakwach, buty do centralnego kufra, a kurtki wraz z kaskami przypinamy linką do motocykla i ruszamy w miasto.

Wałęsamy się po zabytkowym centrum rozlokowanym na trzech wzgórzach. Odpuszczamy dom Drakuli, w którym teraz znajduje się restauracja oblegana przez tłumy turystów i w końcu zmęczeni upałem zalegamy w parku na trawie.
Obrazek

W końcu nadszedł czas wsiąść na koń i ruszyć w dalszą drogę. Nie bardzo mieliśmy ochotę ponownie odstawiać striptiz na głównej ulicy, więc wyjeżdżamy tak, jak stoimy tzn. w krótkich spodenkach i T-shirtach.
Okazuje się, że gdy temperatura przekracza 36,6 C T-shirty i bermudy nie czynią wielkiej różnicy. Od silnika grzeje i jest bardziej gorąco niż w wysokich butach i grubych motocyklowych spodniach. Poza tym jakoś tak dziwnie. Mam wrażenie, że jadę nago przez miasto, a wszyscy dookoła gapią się na mnie. Od tej chwili tylko sporadycznie, w największy upał będziemy jeździć bez kurtek i to tylko na krótkim dystansie.

W Braszowie meldujemy się jeszcze na tyle wcześnie, żeby wyskoczyć na miasto ale na tyle późno, że jakieś większe zwiedzanie nie wchodziło w grę. Brasov to całkiem spore miasto (300 tys.), które przez wieki nie mogło się zdecydować jak ma się nazywać czy Bârsa, Brasso albo Corona, Kronstadt , czy nawet Oraşul Stalin, aż wreszcie nie wiadomo na jak długo, zdecydowano się na Brasov, czyli po polskiemu Braszow.

Właściwie niewiele tutaj zobaczyliśmy, Czarny Kościół w remoncie, Synagoga była już zamknięta, a rano przed naszym wyjazdem jeszcze nie otwarta. To samo jeśli chodzi o wjazd kolejką na górujące nad miastem wzgórze skąd najprawdopodobniej rozpościera się fajna panorama na bliższą i dalszą okolicę. Tak przez przypadek tylko trafiliśmy do ciekawej cerkwi w samym rynku. Zewnątrz murowana fasada żywcem przypominająca kościół ale jak podeszliśmy bliżej, przez okna zobaczyliśmy, że w środku znajdują się jakieś sklepy, czy też biura zamiast ołtarza. Dopiero jak weszliśmy w bramę i przeszliśmy przez wewnętrzny dziedziniec znaleźliśmy się we właściwej cerkwi, którą zlokalizowano w odrębnym budynku.
Podejrzewam, że zostało jeszcze kilka fajnych miejsc do spenetrowania w Brasovie. Ale cóż, zdecydowaliśmy się rozszerzyć nasz projekt więc musimy stąd spadać wczesnym rankiem.

Obrazek

Dzień 6 – 1785 km za nami

Ruszamy w kierunku Transfagarskiej. Rezygnujemy z obwodnicy i przez Polanę Braszów, górski kurort, a zarazem wypasiony ośrodek narciarski, docieramy do Ransov gdzie wjeżdżamy na główną drogę. Do tego momentu trasa była przyjemna, a dalej przypominała coś, o czym opowiadali rodacy przejeżdżający przez Rumunię w drodze na bułgarskie wybrzeże 15, a nawet 30 lat temu. Nic się nie zmieniło. Samochód za samochodem, TIR za TIR-em. Jedna dziura, goni drugą, jeszcze głębszą. Żeby tylko dziury, najgorsze są podłużne pęknięcia w asfalcie, które wcale nierzadko pojawiają się na tej skądinąd popularnej drodze oznakowanej jako międzynarodowa.

Jesteśmy w Transylwanii więc głupio byłoby przeoczyć Bran, gdzie znajduje się zamek, w którym rzekomo pomieszkiwał Vlad Palovnik, pierwowzór literackiego Drakuli. Wygląda na to, że oprócz nas na ten sam pomysł wpadli wszyscy kierowcy, o czym świadczy spory korek na długo zanim na horyzoncie pojawiła się siedziba Drakuli.
Zatrzymujemy się na strzeżonym parkingu, przypinamy ciuchy do motka i ruszamy na zamek.

Ludzi w kolejce całkiem sporo ale w granicach mojej cierpliwości, która wynosi nie więcej niż kwadrans. Całkiem wysoka cena jak na Romanów (ok 30 PLN w przeliczeniu) sugerowała, że możemy się spodziewać jakichś wyjątkowych cudów w tym zamku. W rzeczywistości cały ten Bran to zwykła turystyczna pułapka. Drakula nawet nigdy tutaj nie był, a co dopiero mieszkał. Ja wycofałem się już z pierwszej komnaty, gdzie oprócz dzikich tłumów nie było nic godnego uwagi, natomiast B. stanęła cierpliwie w zamkowym korku i postanowiła walczyć do ostatniej krwi.

Obrazek

Mimo wszystko jakiś cud się zdarzył. Czekając na B. dzwonię do niej i słyszę „halo” ale nie jest to „halo” należące do mojej żony tylko jakieś takie obco brzmiące. Zanim zdążyłem się dopytać ten ktoś się rozłączył. No ładnie, tylko tego nam brakowało – zgubiła telefon, a miałem jej zwrócić uwagę, że jej wystaje z płytkiej kieszeni w kurtce. Wkrótce zjawia się B. bez telefonu. Dzwonimy ponownie ale nikt nie odbiera. Dzwonimy jeszcze z pięć razy z tym samym skutkiem. Wracamy na parking, pytamy ciecia, czy ktoś nie znalazł komórki. W końcu jeszcze raz dzwonimy. Nikt nie odpowiada ale słychać przygłuszony dźwięk dzwonka. Bingo. Komórka spokojnie spoczywa sobie w kieszeni kurtki przypiętej do motocykla. Czary!

Dalsza droga zdecydowanie lepsza, a już na pewno lepsza widokowo. Po lewej jakieś góry, a po prawej w oddali jeszcze większe góry. Już jest pięknie, a najlepsze przecież jeszcze przed nami.
Nocleg wypadł w ostatniej wiosce przed południowym krańcem trasy Transfagarskiej. Szukamy tego Pensiunea Denisa ale za cholery nie możemy namierzyć. Kręcimy się w kółko i w końcu z jednego domu wychodzi gostek i zaprasza na swoje włości. "Za brak jakiegokolwiek, choć malutkiego szyldu wisisz mi flaszkę" zażartowałem i nie zdążyłem jeszcze zsiąść z motocykla, a Constantin nasz dzisiejszy gospodarz, już leci do mnie z kuflem zimnego piwa. Zapowiada się całkiem miło. Nie zdążyłem odpiąć sakw, a już szklanka znowu była pełna, potem następna. Ledwo wniosłem sakwy po schodach. Nie zdążyliśmy się jeszcze na dobre zalogować w pokoju, a już wołają na pierwsze danie. Potem pstrągi z grilla do woli ile kto chciał. Wieczorem ognisko przygotowane przez Constantina i jeszcze więcej piwa. Full wypas.

PS brak szyldu wynikał z kwestii podatkowych :)
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 20:49 przez marcopolo, łącznie zmieniany 3 razy.
...jak nie teraz to kiedy?
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: pete17 »

"IMAGE" nie widać :swieczki:
Lubię motory...wszystkie.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

pete17 pisze:"IMAGE" nie widać :swieczki:
No właśnie m.in. dlatego nie za bardzo chciałem wstawiać zdjęcia. Sprawdziłem u siebie. Na PC widzę, na tablecie widzę, a w telefonie nie widzę. Nie wiem o co chodzi.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 7 – 1935 km za nami

Rano płacę za nocleg niecałe 90 pln za dwójkę i pytam ile się należy za wczorajsze jedzenie i piwo. Constantin nie chce słyszeć o żadnych pieniądzach. Nocleg ok ale za jedzenie nie weźmie grosza bo jakby to wyglądało, przecież byliśmy jego gośćmi, pyta cz ja jak zaproszę kogoś do domu to też biorę od niego pieniądze za kolację? Musiałem kasę ukradkiem zostawić w pokoju pod poduszką. Trudno to pojąć, zwłaszcza biorąc pod uwagę pensję jego żony, która jak powiedział wynosi w przeliczeniu 800 pln netto. Przez cały czas gdy pakowaliśmy bagaże na moto, Constantin z żoną stali przed pensjonatem i czekali żeby na pomachać na do widzenia. Tak jakbyśmy się znali od zawsze a nie od wczoraj. My swoją „tradycyjną” polską gościnność możemy sobie włożyć między bajki albo jeszcze głębiej, wiadomo gdzie.

Przejeżdżamy nieopodal prawdziwej siedziby Palovnika vel Drakuli. No patrz Pan, tutaj tłumów nie ma, nikt się nie bije o miejsce na parkingu, bo w końcu to niczym szczególnym nie wyróżniająca się warownia i w dodatku, aby ją zobaczyć trzeba wspiąć się wysoko, pokonując ponad tysiąc schodów. Żaden przeciętny Kowalski, zwłaszcza rumuński, nie zapłaciłby za taką przyjemność 30 pln, stąd oficjalną siedzibą wampira Drakuli mianowany został zamek w Bran, przystępny i fotogeniczny z lepszą infrastrukturą straganowo-gastronomiczną.

Jesteśmy na 7C, czyli trasie Transfagarskiej, poprowadzonej przez środek Gór Fogarskich na rozkaz „Geniusza Karpat” jak często określano byłego dyktatora Nicolae Ceaușescu. Pierwszy postój robimy przy tamie, zamykającej rzekę Argeș tworzącą w ten sposób sztuczny zbiornik Vidraru. Wczoraj opowiadał mi o niej Constantin, który tutaj pracuje ale to było przy piwie i wszystkie liczby wyparowały mi z głowy razem z procentami. Za wikipedią: tama - 305 m długości, 166 m wysokości, zbiornik - 465 mln m3 wody, 28 km po obwodzie i teraz musimy połowę z tego objechać dość monotonną drogą w lesie bez widoków na jezioro i góry. Constantin zajmuje się monitoringiem stabilności tamy. Gdyby ta tama jakimś cudem pękła zalanych zostałoby wiele miejscowości. Z tego względu poniżej tamy w górach mają zainstalowane ładunki wybuchowe, które w razie zagrożenia zostaną odpalone blokując drogę powodzi.

Po drodze obserwujemy ciekawe zjawisko. Lokalesi grilują na poboczu, tuż przy drodze - im bliżej asfaltu tym lepiej. Tego to nie rozumiem. Mają tyle ładnych gór, w przeciwieństwie do reszty tzw. Zachodniej Europy, wszędzie mogą wjeżdżać autami, a wybierają najgorsze z możliwych miejsca. Jakby to było możliwe najchętniej upiekliby kiełbaski wprost na asfalcie.

Ciekawie zaczyna się robić dopiero, gdy wyjeżdżamy z lasu i zaczynamy się wspinać serpentynami na przełęcz (nieco ponad 2000 mnpm). Transfagarska jest najpopularniejszą widokową drogą w całej Rumunii, więc nie dziwi fakt, że przełęcz próbują zdobyć rowerzyści, motocykliści i auta osobowe. Brakuje tylko furmanek. Jest jeszcze wcześnie, a już nie ma gdzie zaparkować. W tym momencie Caucescu przewraca się chyba w grobie widząc, że po jego drodze przewalają się kolumny motocykli zamiast czołgów, bo w końcu zgodnie z jego wytycznymi miała to być droga o znaczeniu militarnym. W sumie nie możemy jednak narzekać, tłok był tylko na samej przełęczy, a reszta bez jakiś specjalnych zatorów, biorąc pod uwagę, że jest niedziela i piękna pogoda. Pod tym względem jest lepiej niż się spodziewaliśmy po przeczytaniu licznych relacji w internecie.

Obrazek
Obrazek
Obrazek

Walka o miejsce parkingowe na przełęczy dotyczy aut, my stajemy na poboczu bez żadnych problemów. Ledwo zdążyliśmy się ogarnąć, a tu podchodzi pani z rumuńskiego radia, przystawia mikrofon i pyta jakie wrażenie zrobiła na nas Transfagarska. Nie musieliśmy ubarwiać – ostatni odcinek rzeczywiście jest spoko. Jednak w tamtym momencie, czego mogliśmy się tylko domyślać, najlepsze było jeszcze przed nami.

Zjeżdżamy do Sibinu, a tu niespodzianka – większość noclegów w zakresie naszego budżetu wyprzedana. Najtańsze co udało nam się znaleźć to 40 EUR za dwójkę, ale na miejscu okazuje się, że wolnego pokoju jednak nie ma. Pani gdzieś dzwoni i mówi, że w tej samej cenie nieopodal ma dla nas „apartament z ogrodem”. Nie mamy zbytnio wyjścia więc jedziemy za nią nieopodal do apartamentu z ogrodem.
„Nieopodal” okazało się ze 2 km, „ogród” zanim dojechaliśmy na miejsce skurczył się do rozmiarów krzaka fasoli, a apartament okazał się ponurą sutereną w rozwalającej się kamienicy i do tego brudną. Z tych opowieści jedynie cena okazała się prawdziwa – 40 EUR!, które całe szczęście B. udało się zbić do 30-tu, co i tak było kwotą skandaliczną. Nie chodzi o to, że mamy jakieś wygórowane potrzeby noclegowe, wprost przeciwnie bywało, że spaliśmy w różnych warunkach, nawet z pluskwami ale nie ma nic gorszego, gdy człowiek przyjeżdża zmęczony całodzienną jazdą w upale, o niczym innym nie marzy niż o prysznicu i białej pościeli, a tutaj ktoś widząc, że specjalnie nie mamy wyboru, wyjeżdża z kwotą stanowiącą 1/5 najniższego wynagrodzenia w kraju! Tej nocy po raz pierwszy i ostatni podczas tej podróży spaliśmy we własnych, pościelowych śpiworkach, które wozimy ze sobą właśnie na takie okazje jak ta. Taki mały wypadek przy pracy, który już się później nie powtórzył.

Tak poza tym Sybin okazała się całkiem sympatycznym miastem z ładną starówką i fajnymi knajpkami.
Obrazek
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 21:00 przez marcopolo, łącznie zmieniany 1 raz.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 8 - 2265 km za nami
Bez specjalnego żalu opuszczamy naszą norkę i kierujemy się na kolejną popularną trasę motocyklową, którą jak nietrudno zgadnąć jest Transalpina, droga 67C położona równolegle na zachód od szosy Transfagarskiej. Te dwie trasy dzieli tylko ok. 100 km, a tak naprawdę dzieli wszystko. Tutaj asfalt jest nieporównywalnie lepszej jakości, jest dużo mniejszy ruch, wjeżdża się na 2200 mnpm, czyli znacznie wyżej niż najwyższy punkt Transfogarskiej. A widoki? Cóż, to jest pojęcie względne. Oboje jednak stwierdziliśmy, że ludzie z Top Gear, którzy niegdyś ogłosili Transfagarsan najpiękniejszą trasą na świecie, chyba nigdy nie dotarli na C67. Może, dlatego że wtedy nie było jeszcze tutaj asfaltu, który w całości został położony dopiero w ubiegłym roku. Do tego czasu ten szlak dostępny był tylko dla doświadczonych enduro riderów.

Obrazek

Na Transalpinę zaplanowaliśmy cały dzień spokojnej jazdy, ale poszło nam nad wyraz sprawnie, więc pocisnęliśmy dalej na południe. Dotarliśmy do Dorbeta-Turnu Severin, przemysłowego miasta nad Dunajem, gdzie w chłodzie klimatyzacji na stacji benzynowej odpaliliśmy tablet w celu znalezienia noclegu na dzisiejszą noc. Okazało się, że po serbskiej stronie Dunaju ceny są o połowę niższe więc mimo, że zostały nam jeszcze rumuńskie leje jedziemy do Serbii. Sporo pensjonatów znajduje się w miejscowości znajdującej się w prostej linii jakieś 3 km od miejsca gdzie aktualnie się znajdujemy, ale żeby tam się dostać najpierw musimy pojechać na granicę i wrócić się już po serbskiej stronie, razem jakieś 30 km.

Granicę przekraczamy przez „Żelazne Wrota” na Dunaju. Witaj Serbio. Nowy kraj, nowy język i jeszcze więcej zer na banknotach.

Trochę jednak zajęło nam znalezienie noclegu w Kladovie. Pierwszy strzał okazał się niewypałem. W drugim miejscu nikogo nie było. W trzecim wszystko zajęte. W końcu zainteresował się nami jeden taki miejscowy marynarz na rowerze. Sam zaproponował, że coś nam znajdzie. Jeździł z nami od pensjonatu do pensjonatu, aż w końcu ktoś gdzieś tam zadzwonił, ktoś po nas przyjechał i ostatecznie wylądowaliśmy w nie do końca jeszcze ukończonej willi.

Wygląda to na typowy przypadek. Małżeństwo własnym sumptem buduje dom, a że mają dzieci więc dom musi być duży, a że dom ma być duży to kosztuje dużo, więc budowa się dłuży jak przepływający nieopodal Dunaj. W tak zwanym międzyczasie dzieci dorastają i wyprowadzają się na własne włości zanim na dobre zdążyły zamieszkać w rodzinnym domu. Dzięki temu tacy jak my mogą mieć do dyspozycji całe niewykorzystane piętro za całkiem przyzwoite pieniądze.

Dzień 9 - 2395 km za nami

Ponieważ mamy tutaj jak w domu dlatego postanowiliśmy odpocząć i zostać jeden dzień dłużej. Tego dnia zrobiliśmy tylko 140 km jadąc początkowo wzdłuż Dunaju, który wraz z otaczającymi górami tworzy Park Narodowy Derdap. Aby nie wracać tą samą drogą pojechaliśmy przez góry. Droga początkowo całkiem dobra zmieniła się w dziurawy asfalt, który w końcu pochłonęły kamienie i piach. Bez sakw była to miła odmiana dla nas i dla Trampiego.

Obrazek

Góry składające się na PN Derdap, właściwie wzgórza, bo trudno nazwać górami szczyty nieprzekraczające 1k mnpm, porośnięte są specyficzną odmianą dębu. Tutaj podobnie jak i po stronie rumuńskiej, głównym paliwem opałowym jest drewno. Każde wolne miejsce na każdym podwórku, każde zadaszenie i każda szopa wypełnione są po sufit drewnem. Żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia. Widzieliśmy nawet hotel i to całkiem spory, bo miał kilka pięter, który dookoła był otoczony grubym na 2 m i wysokim na jedno piętro murem ułożonym z dębowych polan przygotowanych do zimowego sezonu. Wygląda na to, że szykuje się bardzo mroźna zima albo po prostu tutaj również mają swoją Szyszkę.
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 21:04 przez marcopolo, łącznie zmieniany 1 raz.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 10 - 2722 km za nami

Dzisiaj chcemy dotrzeć do Kopaoniku, takiego serbskiego Zakopanego na granicy z Kosowem. Jeśli czegoś obawiałem się przed wyjazdem, to właśnie tranzytu przez Serbię. Drogi mają dobre, ruch jest niewielki, nie ma zbyt wielu TIRów, a mimo wszystko bywały odcinki, gdzie nie było kilometra żeby przy drodze nie stał jakiś nagrobek. Często prosta, szeroka i pusta droga usiana była krzyżami. Wyglądało to tak, jakby każdy serbski kierowca prowadził swój własny prywatny dżihad, którego ostatecznym celem jest krzyż przy drodze.

Nam również przez moment wzrosło ciśnienie, ale nie przez serbskiego kierowcę ale serbską sarnę, która postanowiła przejść na drugą stronę drogi na sekundę przed przednim kołem Trampiego. Poza tym nie doświadczyliśmy, żadnych stresujących sytuacji i bez przeszkód zameldowaliśmy się w Kopaoniku. Prawdę mówiąc podróżowało się znacznie przyjemniej niż przez Polskę.

Nie wozimy ze sobą jedzenia z wyjątkiem żelaznego zapasu chińskich zupek. Ucieszyło więc nas niezmiernie, jak zobaczyliśmy na stole w naszym pokoju buteleczkę z oliwą. W końcu będziemy mogli zrobić pomidory w oliwie zamiast jogurcie/śmietanie jak dotychczas. Robimy więc niezbędne zakupy, przygotowujemy sałatkę i już miałem wylać do niej trochę zawartości tej tajemniczej butelki ale coś mnie tknęło. Po co do tej oliwy dali dwa kieliszki? Ku naszemu zadowoleniu zawartość okazuje się być Rakiją :). W tym momencie jeszcze tego nie mogliśmy wiedzieć, ale był to najlepszy trunek ze wszystkich bałkańskich bimbrów jakie próbowaliśmy... a pomidory zjedliśmy jak zwykle ze śmietaną.

Dzień 11 - 2935 km za nami

Jedziemy dalej. Cerkwie ustąpiły miejsca meczetom, znak że znowu zbliżyliśmy się do Kosowa, przez które mielibyśmy bliżej ale Serbowie uważają te tereny za swoje i podobno robią problemy przy wyjeździe. Poza tym musielibyśmy wykupić dodatkowe ubezpieczenie bo zielonej karty nie uznają.

Wjeżdżamy do Montenegro tylko na jeden nocleg - na bliższe poznanie tego małego kraju przyjdzie jeszcze pora. Tymczasem logujemy się w gospodarstwie agroturystycznym nieopodal Gusinje. Dla nas dwojga dostajemy czteroosobowy drewniany bungalow. Całkiem fajny, jedyne do czego można byłoby się przyczepić to szpary między deskami - cały dzień dokuczał nam upał, a w nocy przyjdzie nam marznąć (rano termometr pokazał jedynie 3C).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zostało jeszcze trochę czasu do zachodu więc postanowiliśmy spenetrować najbliższą okolicę. Z mapy wygląda, że w pobliżu jest jakiś wodospad i coś, co nazywa się „oko”. Po całym dniu w upale, a zwłaszcza gdy jest się już po zbawiennym prysznicu, nie jest łatwo wbić się znowu w motocyklowe ciuchy, a musimy się w nie ubrać bo dalsza droga to przeważnie kamole wielkości pięści. Jednak głupio byłoby gdybyśmy po powrocie dowiedzieli się z internetu, że pominęliśmy jakiś spektakularny cud natury tylko dlatego, że byliśmy już wykąpani i nie chciało nam się ubierać. Wsiadamy więc na moto i pędzimy bezdrożami w kierunku domniemanego wodospadu. Na miejscu górska rzeka wpada do wielkiej, głębokiej czarnej dziury i z hukiem znika gdzieś w jej czeluściach. Rzeczywiście jest to spektakularny cud natury ale nie o tej porze roku. Może na wiosnę, kiedy w rzece jest woda.
Jedziemy więc dalej z nadzieją, że chociaż to tajemnicze „oko” nie wyschło. Już z oddali słyszymy wesołe odgłosy miejscowych dzieci, które najprawdopodobniej baraszkują w chłodnej wodzie „oka”. Schodzimy przez lasek do rzeki. Są dzieci, a nawet całe rodziny ale z „oka” został tylko wyschnięty oczodół pośrodku wyschniętego koryta.
Wracamy zniesmaczeni i już na piechotę idziemy w przeciwnym kierunku. Trafiamy w końcu na jakiś muzułmański cmentarz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na każdym grobie widnieje to samo nazwisko. Najlepsze w podróżach, nie tylko motocyklowych jest to, że codziennie można się nauczyć czegoś nowego. Dzisiaj dowiedzieliśmy się, że tutaj każda rodzina ma swój własny cmentarz na swojej własnej posesji. Co kraj to obyczaj. Też chciałbym być kiedyś pochowany u siebie na ogródku.
Obrazek
Obrazek
Ostatnio zmieniony 11.10.2017, 21:17 przez marcopolo, łącznie zmieniany 1 raz.
...jak nie teraz to kiedy?
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Google [Bot] i 1 gość