Mój pierwszy raz

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Awatar użytkownika
tomekpe
młody podróżnik
młody podróżnik
Posty: 2476
Rejestracja: 30.07.2010, 11:40
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Milanówek

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: tomekpe »

Kolego, czyta się zacnie, ale obrazki nie działają. Z góry uprzedzę - to niestety bolączka tego forum.

Niemniej, gdy próbowałem otworzyć linka do obrazka poza forum, to też nie działa - Dropbox twierdzi, że muszę się zalogować i w ogóle to nie mam dostępu. Zatem pewnie musisz te obrazki udostępnić, być może w jakiś specjalny sposób. A do sprawdzenia polecam wyświetlenie strony w trybie prywatnym przeglądarki (bo zapewne teraz widzisz obrazki jako właściciel, inaczej niż osoby niezalogowane) .
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

tomekpe pisze:Kolego, czyta się zacnie, ale obrazki nie działają. Z góry uprzedzę - to niestety bolączka tego forum.
Fajnie, że w ogóle ktoś się odezwał bo bym sobie tak w nieskończoność wstawiał te zdjęcia bez sensu. Dzięki. Spróbuję coś z tym zrobić.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Mam nadzieję, że fotki są już widoczne. Jeśli nie to niestety nie mam już innego pomysłu.


Dzień 12 - 3063 km za nami

Podjeżdżamy na granicę Czarnogórsko-Albańską. Szlaban i budka wielkości kontenera, a w środku czterech ludzi - jeden pracuje, a reszta się przygląda. Paszporty, dowód rejestracyjny i zielona karta. Wszystkie dane przepisują skrupulatnie do wielkiej księgi, choć na biurku stoi komputer. Wszystko to trwa i trwa, a gdy już w końcu oddali nam paszporty to B. postanowiła kolekcjonować pieczątki graniczne i poprosiła żeby nam wbili takowe do paszportów. Wywołała tym lekki popłoch wśród pograniczników. Zaczynają się nerwowe poszukiwania pieczątki. W końcu jeden idzie na zaplecze i po dłuższej chwili przynosi pudełko zawierające wielką pieczęć. Trochę to jeszcze potrwało zanim ustawili właściwą datę żeby wykonać próbę na kartce papieru. Wreszcie, tak jakbyśmy byli na placówce Polskiej Poczty a nie na granicy gdzieś na końcu Europy, usłyszeliśmy charakterystyczne "buum" i w naszych paszportach przybyły kolejne stemple. W ten oto sposób oficjalnie znaleźliśmy się w Albanii. Nowy kraj, nowe pieniądze i jeszcze więcej zer na banknotach.

Asfalt skończył się już za pierwszym zakrętem po przekroczeniu granicy. Przed wyjazdem sprawdziłem na street view i rzeczywiście asfaltu nie było lecz pomyślałem wtedy, że jednak google jest wolniejsze niż wzrost PKB w Albanii i nie nadąża za szybko postępującymi zmianami w tym kraju. Potwierdzenie moich przypuszczeń znalazłem na forach motocyklowych gdzie wyczytałem, że od ubiegłego roku cała trasa jest już wyasfaltowana, a tu taka niespodzianka. Damy radę w końcu mamy moto właśnie do takich projektów, a nie na autostrady. Okazało się jednak, że już po kilometrze asfalt pojawił się ponownie i to jaki? Nówka nieśmigana. Trochę szkoda. Kiedyś SH20 to była kultowa droga, której pokonanie zajmowało cały dzień i na dużym enduro z bagażami wymagało od motocyklisty sporego wysiłku, a przede wszystkim umiejętności. Już po powrocie obejrzałem na youtubie jak taki przejazd wyglądał kiedyś i nijak to się ma do teraźniejszości. Dzisiaj pokonanie szlaku od granicy do Szkodry nie jest już przygodą i nie stanowi żadnego wyzwania, no może jest problemem dla osób z lękiem wysokości. Ale góry dookoła są wciąż te same, a widoki oszałamiające.

Obrazek

Cieszymy się chociaż z tego, że jesteśmy tutaj zanim pojawią się hotele, a za nimi autokary pełne ludzi i stragany z pamiątkami. Ruch sporadyczny, co trochę dziwi bo droga szeroka ze wszystkimi szykanami, barierkami, wymalowanymi liniami i wyznaczonymi punktami widokowymi. W mijanych wioskach domy zadbane, murowane. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że jeszcze w zeszłym roku nie było tutaj nawet szutru nie wspominając o jakimś asfalcie.

Jedziemy oszołomieni pięknem Gór Przeklętych, co chwilę zatrzymujemy się, oboje robimy te same zdjęcia, którymi potem będziemy rozczarowani, bo w ogóle nie odzwierciedlają tego co nas otacza. B. nawet każe mi zawracać, żebyśmy ponownie mogli przejechać tą samą drogę. Jeżeli Transfogarska albo Transalipna to motocyklowy kanon, w takim razie jak określić SH20? Motocyklowa nirwana?
Na jednym z postojów spotykamy nówkę BMW GS 1200 na belgijskiej tablicy, którym przyjechała para Polaków. Krótko rozmawiamy. Jadą w przeciwną stronę ale wracają na nocleg do Szkodry, więc bierzemy namiary na hostel i ustawiamy się na piwo wieczorem.

Szkodra to średniej wielkości miasto (ponad 80 tys. mieszkańców) więc całkiem spory ruch na ulicach. Przypomina to troszeczkę Azję, sygnalizacji świetlnej jak na lekarstwo ale korków nie ma. Wszyscy jadą, powoli bo powoli ale prą do przodu, a u nas przeważnie stoją na światłach. Na skrzyżowaniach obowiązuje prawo większości, czyli większy ma pierwszeństwo. Gdy się zaakceptuje te reguły, a właściwie ich brak, to większego zagrożenia nie ma, nawet dla takiego kierowcy jak ja, który jeszcze kilka miesięcy temu był motocyklistą bez motocykla.

Przyjechaliśmy do hostelu dość wcześnie więc trzeba byłoby jeszcze coś ze sobą zrobić. Z okolicznych atrakcji mamy do wyboru zwiedzanie miasta, plażę nad jeziorem Szkoderskim albo kąpiel w górskim strumieniu. Ponieważ jest coś koło 40C miasto od razu skreśliliśmy i wahamy się pomiędzy jeziorem, a strumieniem. Ostatecznie wybieramy to ostatnie, zakładając że woda w strumieniu będzie zimniejsza niż w jeziorze (nie była).
Na mapie rzeka widoczna jest zaraz za miastem ale woda w niej pojawia się dopiero jakieś 30-40 km w górę, gdzieś koło Perkal. Po drodze stajemy przy antycznym moście w Mesi, gdzie spotykamy słowackiego motocyklistę. Wymieniamy standardowe informacje, co i gdzie warto zobaczyć. Słowak jest zafascynowany jakąś górską drogą. „Mówię Ci szok. Za nasze pieniądze (tzn. UE) zafundowali sobie fantastyczną górską drogę donikąd. Nowy asfalt, świetnie wyprofilowane zakręty, nie wspominając o otaczających górach. Musicie tam koniecznie pojechać”. Pokazuje mi to cudo na mapie i okazuje się, że to SH21 droga do Theth, kolejna kultowa trasa enduro, którą właśnie potraktowano walcem.

Obrazek

W poszukiwaniu wody w strumieniu dojechaliśmy do Perkal, gdzie skończył się asfalt. Jedziemy dalej ale poddaliśmy się dość szybko, bo droga coraz bardziej wymagająca, a my przecież w T-shirtach. Gdy tak staliśmy dumając co robić dalej, z naprzeciwka nadjechało dwóch kolesi na KTM-ach Adventure. Któż mógłby się telepać po takich dziurach jak nie Polacy. Jak zwykle zamieniamy kilka zdań na temat drogi. Okazuje się, że jesteśmy na trasie stanowiącej jakby przedłużenie SH21, o której wspominał Słowak, jednocześnie zamykającej pełną pętlę Szkodra – Theth – Szkodra. Asfalt kończy się jakieś 20 km przed Theth, ale według nich ten kawałek jest do zrobienia we dwójkę na takim Trampku jak nasz. Dalej droga jest coraz trudniejsza, tzn. dużo gorsza niż w miejscu gdzie stoimy. Nie musieli nic mówić, już po ich wyglądzie widać było, że nieźle dała im w kość. Na dużym motocyklu trzeba mieć już pewne doświadczenie w off-roadzie, a na pewno nie uda się zrobić pełnej pętli z pasażerem.

Ziarno zostało zasiane i nieśmiało zakiełkowała myśl, która właściwie od razu przerodziła się w decyzję. Zostajemy jeszcze jeden dzień i jutro ruszamy w kierunku Theth. Czy zjedziemy w dolinę do samej miejscowości, czy jednak pozostaniem na asfalcie zdecydujemy w drodze.

W południe, gdy czekaliśmy w hostelu na pokój, poczęstowano nas owocami i kompotem. „Kompot? A gdzie rakija?” zażartowałem sobie ale oni wzięli to na poważnie i teraz do kolacji dostaliśmy nadprogramową karafkę rakii. Już mi ta Albania zaczęła się podobać, 3EUR za posiłek, którego nie da się przejeść, w tym przedniej jakości bimberek.
Po tak miłym początku, w towarzystwie poznanych rano Marka i Eli, ruszamy w miasto zobaczyć jak smakuje albańskie piwo.

Jak w większości takich miast także tutaj mają „deptak”, czyli ulicę zamkniętą dla ruchu kołowego, pełną barów, restauracji i kawiarni. Niczym to się nie różni od takich przybytków we Włoszech, Hiszpanii, czy Polsce. Nawet, niestety ceny są podobne. Tylko ludzie są inni. Tutaj w większości klientelę stanowią Albańczycy, obcokrajowców jest niewielu. No i pojazdy parkujące nieopodal jakieś takie inne, trochę jak przy deptaku w Monaco, a nie bądź co bądź zwyczajnym albańskim mieście. Są wypasione SUV-y, jest i złoty Mercedes, jest też akcent motocyklowy – złota Yamaha błyszcząca w światłach neonów jak bożonarodzeniowa choinka albo jak złoty łańcuch na szyi jej właściciela. Siedzimy sobie na dachu jednej z kamienic w wypasionym tzw. rooftop barze. W prawym uchu słyszę nawoływania do modlitwy płynące z głośników umieszczonych w minarecie pobliskiego meczetu, w lewym techno-muzę dobiegającą z czterech kolumn zlokalizowanych w czterech rogach tarasu. Wszystko gra, tylko lokalnego piwa brak. Zamiast niego jest Heineken, Tuborg czy Beck’s w takich cenach, że musiałem to potwierdzić w dwóch niezależnych źródłach. Takiej Albanii się nie spodziewaliśmy.
Obrazek
Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3403
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Qter »

super!

widać zdjęcia... macie zacięcie :smile:

Rumunia, Serbia czy Albania - z każdym rokiem się zmieniają... "kultura" zachodu zaczyna być postrzegana jako ta właściwa...

my przechodziliśmy to w latach 90 a oni mają wszystko przed sobą - oby mądrze wybrali...

PZDR

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
Awatar użytkownika
wojtekk
oktany w żyłach
oktany w żyłach
Posty: 5534
Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: wojtekk »

Kolego! Czyta się i ogląda z zainteresowaniem! To, że cisza, to dlatego, że w ciszy się zachwycamy. Serio - bardzo fajna opowieść. Czekam na kolejne odcinki! To co lubię - prawdziwa opowieść. Twoja opowieść!
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
kucyk
miejski lanser
miejski lanser
Posty: 335
Rejestracja: 25.04.2016, 20:38
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Medyka

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: kucyk »

Fotki już widać :omg: . SUUUUUPER.
Awatar użytkownika
wilq.bb
Kontroler
Kontroler
Posty: 2674
Rejestracja: 27.08.2012, 08:41
Mój motocykl: mam inne moto...
Lokalizacja: Bielsko-Biała
Kontakt:

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: wilq.bb »

Widzę obrazki - kawa musi mocna mi dziś wyszła :grin:
Czyta się - więc pisz
"Logowanie się na forum jest jak wchodzenie do knajpy za rogiem - zawsze te same mordy przy barze, barman rzuci drwiną a kiblu trochę śmierdzi... Jednak się przychodzi." by Matjas
Jako dżentelmen upijam się po 18-stej.
Awatar użytkownika
tomekpe
młody podróżnik
młody podróżnik
Posty: 2476
Rejestracja: 30.07.2010, 11:40
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Milanówek

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: tomekpe »

Cisza to oznaka czytania z zainteresowaniem, przynajmniej z mojej strony.

Nie ma nic gorszego niż ciekawa relacja przerywana dziesiątkami postów z aplauzem, dlatego, jak sądzę, koledzy pozwalają Ci pisać bez przerywników :)

Obrazki widać także u mnie - super!
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: pete17 »

Czytamy,czytamy i obrazki oglądamy i...marzymy!(co niektórzy..w sensie ja) :grin:
Lubię motory...wszystkie.
Losi
Nowicjusz
Nowicjusz
Posty: 15
Rejestracja: 05.12.2015, 13:56
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Kielce

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Losi »

Czekamy na ciąg dalszy.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzięki za miłe słowa. Nie chodziło mi jednak o jakiś poklask tylko tak głupio jakoś wyszło. Kombinuję jak tu wstawić te cholerne zdjęcia, wydaje mi się że wszystko ok a potem okazuje się, że tylko ja je widzę :roll:

Dzień 13 - 3122 km za nami

W dwie maszyny jedziemy na SH21. Początkowo droga wiedzie po wczorajszych śladach wzdłuż jeziora Szkoderskiego, ale tym razem nie widać ani jeziora ani gór, jakby cała okolica tonęła we mgle. Nie była to jednak mgła, lecz dym spowodowany pożarami w górach. Trochę nas niepokoi, czy czasami za chwilę nie okaże się, że musimy zawracać. Na szczęście w miarę jak wjeżdżamy wyżej widoczność robi się coraz lepsza, a widoki podobne jak wczoraj – Słowak nie przesadzał.

Obrazek

Po ok 50 km na przełęczy kończy się asfalt, stajemy więc na kawę w małej knajpce z widokiem na całą dolinę. Tutaj spotykamy jeszcze dwóch polskich motocyklistów, czekających na dwóch pozostałych, którzy zjechali do Theth.
Zastanawiam się w myślach, czy jechać dalej bo w końcu to 13-ty dzień naszej wycieczki. Dwóch gości spasowało i siedzi przy kawie, a wyglądali na takich, co to już niejedne bezdroża zaliczyli. Marek stwierdził, że nie czuje się najlepiej poza asfaltem, a co dopiero ja, którego offrodowe doświadczenie to 150 km na komarku 150 cm3 wokół północnego krańca Palawanu i może ze dwie godziny na poligonie na crossie 250 cm3. Nie zdążyłem się podzielić swoimi wątpliwościami z B. gdy słyszę z jej ust „my niemielibyśmy dać rady? jedziemy!”. Właściwie czemu mielibyśmy nie spróbować. W końcu zawsze możemy zawrócić jak zacznie się robić nieciekawie.

Ruszamy więc niepewnie w kierunku wioski. Przez pierwszy kilometr droga wiedzie płasko wzdłuż krawędzi urwiska. Jazda lewą stroną jest trudniejsza ze względu na niepewne skaliste podłoże, prawa strona jest ok, ale oznacza jazdę tuż nad przepaścią. Trudno się więc zdecydować. Raz jadę po lewej, a za chwilę zjeżdżam na prawo, by po chwili stwierdzić, że jednak po lewej bezpieczniej. Potem jest już łatwiej bo nie ma przepaści ale trudniej bo w dół i jedzie się po luźnych kamieniach. Generalnie nie taki diabeł straszny jak go malują.
Jazda we dwoje, a jedziemy z prędkością ok 20 maks 30 km/h, wymaga wyczucia równowagi ale generalnie nie sprawia żadnych większych trudności. Trochę niepewnie się czuję jak mam ruszyć po zatrzymaniu, a zatrzymuję się co chwilę żeby przepuścić auta jadące w przeciwnym kierunku. W połowie drogi mijamy dwójkę Polaków wracających na górę. Goście słusznej postury, motory cięższe niż mój i jadą z bagażem. Taki widok buduje – przecież każdy z nich waży więcej niż my we dwoje więc jeśli oni dali radę to chyba my nie musimy się obawiać? Pytam sam siebie.

Po ponad godzinie dojeżdżamy do pierwszych zabudowań Theth, gdzie mylimy drogę, która robi się coraz gorsza, na tyle że muszę B. kilka razy prosić aby co bardziej strome odcinki pokonała na piechotę. W końcu droga kończy się, jak to zwykle bywa, na czyimś podwórku. Zawracamy. Jest późno więc zatrzymujemy się w jakiejś restauracyjce, postanawiamy nie zjeżdżać już niżej tylko coś zjeść i wracać.

Obrazek

Theth jest położone w malowniczej dolinie nad, którą górują szczyty o wysokości mniej więcej naszych Rysów. W literaturze internetowej wioska jest określana jako najbardziej oddalony od cywilizacji zakątek w Europie. Może i tak kiedyś było gdy asfalt kończył się w Kopliku, a nie na przełęczy 20 km przed wioską. Teraz w Theth jest sporo pensjonatów i to z wyglądu całkiem przyzwoitych. Mimo wszystko życie tutaj to wciąż małe wyzwanie, a już na pewno budowa domu – jak zabraknie gwoździ nie można sobie tak po prostu podjechać do castoramy, to wciąż całodniowa wyprawa po gwoździe.

Droga powrotna zajęła nam znacznie mniej czasu, głównie dlatego, że już wiedzieliśmy czego się spodziewać. Poza tym pomyślałem, że może to jest tak, jak w windsurfingu, gdzie bez wiatru nie jestem w stanie utrzymać równowagi na mojej stulitrowej desce, a jak lecę w ślizgu to praktycznie stoję na niej jak na brzegu. Dość tej asekuracji, zwiększam prędkość do 40-50 km/h. Może trochę za szybkie tempo jak na jazdę z pasażerem po takich dziurach (z tylnego siedziska słyszę już protesty), ale przy tej prędkości czułem się znacznie pewniej niż jadąc powoli.

Obrazek

Poza tym wbrew regule „większy ma pierwszeństwo” przestaliśmy również ustępować drogi każdej puszce jadącej z góry. Każde zatrzymanie i start pod górę, na luźnych kamieniach, motocyklem ważącym ze mną i pasażerem ponad 350 kg, to groźba potencjalnej gleby. Przy praktycznie zerowej prędkości nie jest to może jakieś szczególnie niebezpieczne lecz na przykładzie dwóch poprzednich takich wypadków przy pracy wiem, że potem jest jakiś problem z odpaleniem moto, a nie chciałbym raczej żeby w tym miejscu Trampi odmówił posłuszeństwa. Tak więc trzymamy się europejskich reguł „jadący pod górę ma pierwszeństwo” napieramy do przodu i nie wiadomo kiedy jesteśmy na przełęczy skąd już prosta, choć zakręcona jak włoski makaron, droga do cywilizacji.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 14 - 3272 km za nami

Trochę żal opuszczać Albanię, bo mamy przeczucie że w tym kraju zostało jeszcze wiele ciekawych miejsc do odkrycia i ekscytujących tras do przejechania. Zdecydowaliśmy się jednak realizować wcześniej zaplanowaną trasę, więc nie możemy zostać tutaj na dłużej.

Jedziemy w kierunku Czarnogóry i w pewnym momencie widzimy przed sobą tłum cyganów, a za nim sznurek aut przesuwających się w żółwim tempie. Czyżby pogrzeb jakiegoś lokalnego króla cyganów? Nic z tych rzeczy. To kolejka przed granicą, a ściślej rzecz ujmując na 3 km przed granicą.

Ustawiliśmy się grzecznie na końcu, pościągaliśmy ciuchy bo słońce ostro zaczęło przypiekać i cierpliwie czekamy, opędzając się od natrętnych Cyganek.
Zapożyczyłem od jednego ze znanych podróżników bardzo fajny zwyczaj, mianowicie zawsze daję parę groszy pierwszemu człowiekowi, który danego dnia poprosi mnie o pomoc. Ale nie tym Cyganom tutaj? Przejechaliśmy tyle kilometrów i jakoś nie spotkaliśmy nikogo żebrzącego. Wszyscy gdzieś tam pracują, jakoś sobie dają radę, a ci tutaj bez żadnego wysiłku tylko wyciągają ręce po pieniądze. Beata oczywiście mimo moich protestów rozdała ostatnie leki, które nam zostały (tzn. albańską kasę a nie medykamenty). Mogę się tylko domyślać, że za rok takich cwaniaków będzie tutaj dwa razy tyle. Po co pracować skoro białasy za darmo rozdają kasę?

Oceniamy sytuację. Zanim doczołgamy się w tym ślimaczym tempie do granicy minie z pół dnia i trzeba będzie zmienić trasę na jakąś krótszą. A może by tak cichaczem wyminąć całą tą kolejkę i przesunąć się bezpośredni na „pole position”? Gdy tak sobie rozważamy podchodzi kierowca z samochodu stojącego za nami i pyta, a właściwie daje nam do zrozumienia:
„Why don’t you go? You are on motorbike, you should go! You have 3 km left”.
Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Ruszamy ostrożnie lewym pasem uważając aby zza zakrętu nie wyskoczyło nam jakieś auto. Nie wyskoczyło ale za to my wpadliśmy prosto w policyjny patrol na motocyklach. No ładnie nas gościu wystawił pomyślałem w pierwszej chwili. Podjeżdżamy bliżej, przekonani że za chwilę przyjdzie nam zapłacić słony mandat ale oni tylko pokazują na głowę – no tak nie założyliśmy kasków, a bez kakakasku nie można jeździć nawet w Albanii. Musieliśmy się zatrzymać i przy nich założyć garnki ale obeszło się bez płacenia.

Jedziemy dalej, wszyscy nam machają żebyśmy pchali się na sam przód. Jest to naprawdę budujące, jak widzi się zrozumienie wśród kierowców siedzących w klimatyzowanych brykach. Albańscy pogranicznicy nie są nawet zainteresowani naszymi dokumentami. Zastanawia mnie więc po co przepisywali dane motocykla przy wjeździe, skoro teraz nie odnotowują faktu, że go wywożę z Albanii?

Ponownie jesteśmy w Montenegro. Zer na banknotach zamiast przybyć ubyło gdyż rząd Czarnogóry nie wyważa już raz otwartych drzwi, po rozpadzie Jugosławii nie tworzyli własnej waluty lecz po prostu przejęli niemiecką markę, a potem w naturalny sposób przeszli na euro.

Plan zakładał, że pojedziemy podrzędną drogą M16 wzdłuż jeziora Szkoderskiego, a potem przez Lovcen zjedziemy do nadmorskiego Kotoru, gdzie chcieliśmy przenocować. Jest to droga dłuższa niż wybrzeżem ale jak nam się wydawało bardziej interesująca, a przede wszystkim będziemy mogli schłodzić się w jeziorze jak upał stanie się nie do wytrzymania..
Na mapie wyglądało, że droga wiedzie tuż nad jeziorem i tak było w rzeczywistości. Droga biegła nad samym brzegiem ale była zawieszona 1000 metrów nad poziomem morza, a raczej jeziora bo na samym dole przepaści majaczyło jezioro największe w tej części Europy. Jego wielkości mogliśmy się jedynie domyślać gdyż ze względu na pożary ledwo w tym dymie można było rozpoznać, że tam na dole w ogóle jest jakaś woda. Myślę, że gdyby nie smog ta trasa mogłaby pretendować do najbardziej widokowych ze wszystkich, jakie do tej pory przejechaliśmy. No i z kąpieli w jeziorze nici, bo nawet gdybyśmy mieli odpowiedni sprzęt i umiejętności alpinistyczne, to zejście na plażę zajęłoby nam pewnie cały dzień.

Droga niestety zbliża się niebezpiecznie w kierunku miejsca, gdzie jest najwięcej dymu. Gdy tak się zastanawiamy czy uda nam się zdążyć zanim ogień sięgnie asfaltu, mijamy wóz strażacki w akcji, a za chwilę wpadamy na drugi przed którym czekają już dwa auta. Utknęliśmy na dobre i tak czekając bezczynnie zastanawiam się, co zrobimy gdy zabraknie im wody w tych sikawkach. Z przodu ogień, z tyłu jeszcze więcej. Trzeba będzie chyba zostawić maszynę i w razie czego wiać w dół. Kierowcy pojazdów przed nami chyba myślą już o tym samym bo widzę, że nerwowo przebierają nogami. W końcu jeden ze strażaków macha na nas ręką żebyśmy jechali. Niby jak? Niby gdzie? Przecież zablokowali cała drogę. Strażak wskazuje na wąskie pobocze oddzielające drogę od stromego zbocza porośniętego ostrymi kszaczorami. Jak niby mam tamtędy przejechać z sakwami? Na ich zdjęcie nie ma czasu bo za chwilę mogą zmienić zdanie i nas nie przepuszczą. Nie ma wyjścia, omijamy samochody i pchamy się w tą szczelinę, zahaczając z jednej strony o wóz strażacki, a z drugiej o ostre krzewy. Nie wiemy jak dalej sytuacja się potoczyła, bo jakoś nie mieliśmy ochoty na dłuższy postój w tym miejscu i czym prędzej pojechaliśmy przed siebie. U nas w takich wypadkach droga jest zamykana i nikt nie wpuszcza na nią żadnych pojazdów poza strażą.

Zjeżdżamy do jakiejś miejscowości na skraju jeziora i zatrzymujemy się na kawie, żeby przemyśleć dalszy plan działania. Jak na razie mamy dosyć krętych górskich ścieżek. Postanowiliśmy więc zaczerpnąć świeżego morskiego powietrza i odbiliśmy w kierunku Adriatyku, zatrzymując się na jakiejś plaży, gdzieś koło miejscowości o swojsko brzmiącej nazwie Święty Stefan. Jeszcze nigdy kąpiel w morzu nie sprawiła nam takiej przyjemności. Dosłownie odżyliśmy i można było ruszyć dalej …znowu w góry.

Nadłożyliśmy specjalnie drogi, żeby do Kotoru zjechać spektakularną drogą o 25 ponumerowanych serpentynach, z której rozpościera się pocztówkowy widok na miasto. Mieliśmy nadzieję, że chociaż po tej stronie gór nie będzie smogu. Niestety tak samo jak nad jeziorem Szkoderskim, tak i tutaj dym skutecznie wypełnił całą zatokę Kotorską i w zasadzie niewiele było widać. Pożary w tym rejonie to zasługa naszego rodaka, który w klapkach wybrał się w góry i najzwyczajniej w świecie wziął i się zgubił. Podobno gość nie wiedząc co zrobić podpalił las, żeby zwrócić na siebie uwagę służb ratowniczych http://tiny.pl/gpt4x . Przez takiego pajaca zamiast widoku jak z pocztówki mamy widok jak przez mgłę.

Obrazek

Szkoda, bo byłoby co podziwiać bowiem Kotor położony jest nad zatoką, która z kolei otoczona jest trzema masywami górskimi Lovćen, z którego właśnie zjeżdżamy oraz Vrmac i Dobrota. Całość przypomina żywcem norweski fiord i rzeczywiście znany jest jako najdalej na południe wysunięty fiord. Jest jednak jedna zasadnicza różnica w stosunku do Skandynawii - zamiast 13-tu jest 30 stopni C.
Lokujemy się na kwaterze i już na pieszo uderzamy w miasto, stare miasto. Kotorska starówka przypomina Dubrownik. Ta sama architektura, ten sam materiał budowlany, podobne mury i bramy obronne. Są też zasadnicze różnice. Mniej ludzi i niższe ceny. Na starym mieście można jeszcze znaleźć miejsca gdzie rakiję popije się piwem za normalną cenę, bez podatku „turystycznego”.
Tak nam się spodobało, że jeszcze następnego dnia poszliśmy zobaczyć te same uliczki w świetle dziennym + w bonusie wspinaczka do twierdzy po schodach, których było 1500.

Obrazek
Obrazek
Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 15 - 3478 km za nami

Żegnamy Kotor i ruszamy na północ w góry Durmitor, które tworzą park narodowy o tej samej nazwie. Od tego momentu zaczynamy powolny odwrót w kierunku Polski.

Czarnogóra, jak sama nazwa wskazuje, to górski kraj. Tak więc przejechaliśmy cały kraj wzdłuż do najwyżej położonej miejscowości Zabljak i nudy nie było. Dobra droga, góry dookoła czegóż chcieć więcej. Podczas postoju spotykamy dużą grupę Polaków jadących do Albanii Fordami. Miło było popatrzeć i posłuchać jak z parkingu na drogę wyjeżdża 8 Mustangów na polskich numerach. Pewnie trochę się zdziwią jak zobaczą, że na albańskich drogach też takie cacka można spotkać ale na włoskich blachach, bo każde albańskie auto, które ma jakąś wartość rynkową jest zarejestrowane we Włoszech. Pewnie chodzi o względy finansowe bo trudno sobie wyobrazić, że nagle do kraju zjechali wszyscy albańscy gastarbajterzy z Italii. Później, już po powrocie do domu tak z ciekawości zajrzałem na forum Mustang Klub Polska i wynika z tego, że Albania średnio im się spodobała, za mało cywilizowana :)

My również wystartowaliśmy w dalszą drogę, choć w przeciwnym kierunku i bez pisku opon, za to pełni obaw bo rezerwa sygnalizuje niski poziom paliwa już od jakiegoś czasu, a do najbliższej stacji benzynowej pozostało jeszcze 40 km.

W centrum Zabljak spędzamy sporo czasu przeszukując booking.com żeby wybrać kwaterę na najbliższe 4 dni. Jest tego sporo, a gdy w końcu na coś się zdecydowaliśmy to nie udało nam się tego pensjonatu znaleźć w realu. Wracamy więc do centrum i zostajemy w pierwszym domu do którego zapukaliśmy.

Dzień 16 - 3661 km za nami

„Jedno zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów”. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Zdjęcia często pokazują coś w lepszym świetle niż jest to w rzeczywistości, a jeszcze częściej w ogóle nie oddają tego, co widzimy na własne oczy. Nie oznacza to jednak, że można temat załatwić słowami. Nie podejmuję się więc opisywać tutaj tych kilkuset km, które zrobiliśmy górskimi drogami i ścieżkami Durmitoru i Pivy. Czasami szczęki nam opadały i to nie te od kasków. Widzieliśmy w życiu wiele spektakularnych widoków poczynając od rajskich wysp, poprzez rafy koralowe, wulkany i dżungle, skończywszy na pustyniach. Te góry tutaj, kaniony i rzeki w niczym nie ustępują, a są na wyciągnięcie ręki. Można dojechać na własnych dwóch kołach i w dodatku motocyklem można wjechać w każdą najmniejszą dziurę. W tym miejscu należałoby dodać słowo „jeszcze”.

Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 17 - 3831 km za nami

Na dzisiaj zapowiadali opady więc robimy sobie przerwę na nicnierobienie. Jednak jak tylko przestało padać odpaliliśmy Trampka i do wieczora nakręciliśmy jeszcze jakieś 90 km.

Pojechaliśmy na most Drudevica, ten sam, który wysadzili „Komandosi z Navarony” w czasie II wojny. Musieli go jednak w międzyczasie odbudować, gdyż most ma się dobrze tzn. stoi w nienaruszonym stanie.
B. postanowiła zobaczyć go z innej perspektywy. Przypinają ją do liny i puszczają z jednego brzegu na drugi wzdłuż mostu, jakieś 170 parę metrów nad przepływającą poniżej Tarą, którą będziemy płynąć jutrzejszego dnia.

Dzień 18 - 3921 km za nami

Rafting może być tylko fajny lub mniej fajny. Tak się składa, że Tara przepływa przez najgłębszy kanion w Europie i najprawdopodobniej czwarty najgłębszy na świecie po Colorado, Colca i Cotahuasi. Szczyty bezpośrednio przylegające do rzeki sięgają 1300 m. Żeby to zobaczyć z poziomu rzeki nie wystarczy wybrać się na najpopularniejszy dwugodzinny spływ tylko trzeba zdecydować się na opcję przynajmniej jednodniową, a to już kosztuje niemałe pieniądze.

Od przyjazdu do Zabljak sondujemy możliwości obniżenia ceny takiego jednodniowego spływu. Lokalne agencje sprzedają taką wycieczkę po zaporowych cenach 110 EUR za łebka i nie chcą spuścić ani centa, wciskając kit, że z tej kwoty Park pobiera więcej niż połowę (akurat!).
Pewna możliwość pojawiła się na wczorajszym ziplinie. Okazało się, że ten od liny to motocyklista. Pytam więc nieśmiało o rafting i od słowa do słowa okazuje się, że ma kolesia, który zajmuje się tym na co dzień. Dzwoni więc do niego i koniec końców dostajemy ofertę na 100 EUR od łebka. Nie tego oczekiwaliśmy.

Pływaliśmy już w Indonezji za połowę ceny widniejącej w cenniku, a w Himalajach za super zorganizowany rafting zapłaciłem jakieś grosze w porównaniu do dzisiejszej oferty, a tutaj taka zaporowa kwota. Cóż widocznie przywilej spływu pontonem w najgłębszym miejscu Europy musi tyle kosztować. Z pewnym oporem ale decydujemy się sprawdzić na własnej skórze czy warto.

Rano zgodnie z instrukcją zjawiamy się w umówionym miejscu w centrum Zabljak i pakujemy się do terenówki, która nas wiezie na miejsce startu znajdujące się parę km powyżej mostu Drudevica. Po drodze zabieramy sternika. Od razu widać, że gościa dopiero co ściągnęli z imprezy, czuć było od niego papierochami i nie do końca przetrawioną rakiją na długo zanim jeszcze otworzył drzwi samochodu. Gdyby to było w maju czy nawet czerwcu, kiedy nurt jest wartki i zdarzały się nawet utonięcia, to byśmy zaprotestowali. O tej porze roku Tara to spokojna rzeka więc nawet pijany boatman da sobie z nią radę, a nawet i bez niego byśmy sobie poradzili, może nawet lepiej niż z nim. Gość nawet nie znał słowa po angielsku z wyjątkiem „go” i „together”, a naszą załogę tworzyć mają dwie Belgijki, Anglik no i my.

Ruszamy. Rzeka leniwie sobie płynie ale w newralgicznych momentach trzeba ostro wiosłować żeby nie utknąć między głazami. Ale kto tutaj ma wiosłować? Belgijki, które w życiu nie trzymały wiosła i tylko moczą je w wodzie bardziej przeszkadzając niż pomagając? Może wątły Anglik, który też chyba nigdy nie siedział w pontonie? Boatman co chwilę wykrzykuje swoje dwa słowa „go together” ale tak naprawdę zerka w naszym kierunku myśląc, że my odwalimy całą robotę. No, tego to już za wiele pomyślałem, zapłaciliśmy najwięcej (pozostali wybrali opcję krótką) a teraz mamy pedałować za wszystkich? Ale co mamy zrobić? Wysiąść? Pożalić się sternikowi?

Zaliczamy po drodze mały wodospad, przepływamy pod mostem, obok cerkwi, którą zaliczyliśmy poprzedniego dnia i po około dwóch godzinach dobijamy do brzegu. Dla reszty naszej załogi tutaj kończy się spływ, my po krótkiej przerwie kontynuujemy. Dostajemy lunch, czyli po kanapce oraz coca-colę. Nie oczekiwaliśmy jakichś cudów ale buła? Za 100 EUR daliby chociaż jakiegoś burka i po piwku.

W dalszą drogę dołączają do nas ludzie z innego pontonu, czeska rodzinka z dzieckiem. Przynajmniej będzie można trochę pogadać po polsko-czesku i w końcu ktoś nam pomoże w wiosłowaniu. Startujemy a Czesi od razu ostro biorą się do roboty, nawet zbyt ostro jak na mój gust. Widać od razu, że wiedzą do czego służą pagaje i nie jest to ich pierwszy rafting. Już wkrótce nasze przypuszczenia się potwierdzają. Cała rodzina pływa od lat, a najstarszy syn jest Mistrzem Świata w Raftingu (nawet nie wiedziałem, że istnieje taka dyscyplina). Tego tylko brakowało. Teraz trzeba będzie mocno napierać, żeby dorównać mistrzowskiej rodzinie! Nici z odpoczynku.

Właściwie dopiero teraz widać, że płyniemy w najgłębszym kanionie Europy. Za każdym zakrętem robi się coraz ciekawiej. Woda w rzece jest krystalicznie czysta, nigdy w życiu takiej nie widziałem. Momentami mamy wrażenie, że ponton unosi się w powietrzu jak poduszkowiec, a nie na powierzchni wody.

Obrazek
Obrazek

Robimy przystanek i nasz kapitan wyczarowuje ze swojej torby zimne piwka, którymi nas częstuje. Co za szczodrość? Wyobrażam sobie ile ten gest musiał go kosztować, zważywszy na kaca giganta, który go trawi od samego rana. W tym momencie nawet go trochę polubiłem.

Przepływamy przez głębinę przy pionowej skale. Sternik proponuje młodemu 5EUR jak z niej skoczy. Brzdąc ma może z 7 lat!? Wchodzimy na górę tzn. 7 m czyli więcej niż dwa piętra powyżej poziomu rzeki. Myślałem, że dzieciak spęka jak spojrzy w dół i na to wyglądało ale ojciec zaczął go dopingować, więc młody odbił się i poleciał na nogi. Za nim skoczył ojciec a ja zostałem sam jak palec na tej skale. Szczerze mówiąc wchodząc na górę miałem nadzieję, że nikt z nas się nie odważy i zejdziemy tą samą drogą co weszliśmy. Tak się niestety nie stało więc musiałem teraz udowodnić, że Polak też potrafi. W życiu tak długo nie leciałem, nie licząc bungee ale wtedy to chociaż miałem jakąś linę uwiązaną do nóg.

Dobrnęliśmy do mety, zapakowaliśmy ponton na przyczepę, do niego naszego kapitana z bożej łaski, a my zajęliśmy miejsce w jeepie. Całe szczęście, mogliśmy wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem a nie oparami wódy. Ruszyliśmy górskimi bezdrożami w drogę powrotną. Trzeba było wyjechać z poziomu rzeki z powrotem na jakieś 1400 mnpm więc trochę to trwało. Na górze zatrzymaliśmy się jeszcze na punkcie widokowym żeby ostatni raz spojrzeć z góry na kanion Tary.

Obrazek
Obrazek

Czy warto było? Tak, warto było ale nie za taką grubą kasę. Może w innym terminie kiedy rzeka oferuje trochę większe emocje. Znam lepsze sposoby na zagospodarowanie 100 EUR np. 10 zbiorników paliwa, które z powodzeniem można byłoby spożytkować w lepszym celu. Jednak nie tylko motocyklem człowiek żyje. Poza tym naszemu Trampiemu też się należał jakiś odpoczynek, bo przez ostatnie 17 dni ani razu nie miał takiej okazji.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 19 - 4409 km za nami

Zaczynamy powrót na poważnie. Plan jest taki aby jeszcze dzisiaj dotrzeć do chorwackiego Osjeka na granicy z Węgrami. Zanim jednak tam dojechaliśmy trzeba było przejechać przez całą Bośnie i Hercegowiną, albo może Serbię bo wzdłuż drogi ciągle mijaliśmy serbskie flagi i bilbordy oznajmiające „Wiatmy w Serbskiej Republice” albo „Serbia żegna” itp. Nie wiem o co chodzi, po rozpadzie zapomnieli pościągać czy co?

Ze względu na upał oraz dość uciążliwy ruch na bośniackich drogach, podróż była męcząca. Zastanawia ilość policji. W krajach przez, które jak dotąd przejeżdżaliśmy przeciętnie jakiś patrol zdarzał się może raz na 200 km, a tutaj co wioska to suszą. Wygląda na to że Bośnia i Hercegowina to jakiś policyjny kraj, połowa ludności pracuje chyba w drogówce, a druga połowa robi wszystko aby uniknąć spotkania z tą pierwszą. Drogi też nie za dobre. Jak tylko przekroczyliśmy granicę to z przyzwoitej, szerokiej trasy, jaka była jeszcze po czarnogórskiej stronie zrobiła się podrzędna droga, czasami bez asfaltu. Sytuacja całe szczęście poprawiła się w okolicach Sarajewa.

W Chorwacji pojechaliśmy autostradą. Upał dał się w kość nie tylko nam ale i Trampkowi. Dotychczas płyn chłodniczy zaczynał się gotować jak staliśmy na światłach, czy w korku albo gdy jechaliśmy z małą prędkością do 50 km/h. Teraz nawet przy prędkości autostradowej, więc musieliśmy robić postoje albo zwalniać do setki.
Dotarliśmy do mety dzisiejszego etapu zupełnie wykończeni ale jak to zwykle bywa prysznic i kieliszek domowej rakiji od właściciela hostelu przywrócił nas do życia, na tyle że ruszyliśmy jeszcze w miasto.

Osjek jest mało turystycznym, przemysłowym miastem ale starówkę mają całkiem sympatyczną. Trochę powałęsaliśmy się, wypiliśmy po piwku, z czym były małe problemy bo karty nie wszędzie akceptują, a nie mieliśmy gotówki. Wracamy po nocy i oczywiście gubimy drogę. Nie ma kogo zapytać bo już późno, a nawet gdyby to o co mielibyśmy pytać jak nie pamiętamy nazwy hostelu? Już raz kiedyś miałem taką akcję. W obcym mieście wyszedłem z hotelu nie zapisując jego nazwy ani ulicy i powrót w nocy okazał się problematyczny, bo jak tu takiemu birmańskiemu taksówkarzowi wytłumaczyć gdzie chcę jechać jak sam nie wiem gdzie? W rezultacie spory kawałek nocy kręciłem się w kółko taksówką próbując skojarzyć drogę do hotelu i gdybym przez przypadek nie zauważył, że na breloczku od klucza do pokoju widnieje numer telefonu do hotelu, to pewnie do dzisiaj bym tam krążył. Dobrze, że tym razem B. pamiętała żeby zrobić chociaż zdjęcie tabliczki z nazwą ulicy i mogliśmy w telefonie wyznaczyć drogę powrotną. Znaleźliśmy ulicę ale jeszcze sporo czasu minęło zanim namierzyliśmy nasz hostel bo ulica okazała się jedną z dłuższych w mieście, a my oczywiście zaczęliśmy od niewłaściwej strony.

Dzień 20 - 4658 km za nami

Dzisiaj mogliśmy pospać trochę dłużej niż zwykle bo do pokonania mamy zaledwie dwieście kilkadziesiąt km dzielące nas od Balatonu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak, że zanocujemy w Heviz 10 km od brzegu słynnego węgierskiego jeziora udającego morze.

Zrobiło się wyraźnie zimniej więc droga była całkiem przyjemna ale nie obyło się bez małych niespodzianek. Zazwyczaj wypisywaliśmy ważniejsze miejscowości po trasie na kartce papieru, która służyła nam za mapę. Tym razem nie da się tak jechać bo po drodze w zasadzie nie ma większych miejscowości, same wioski i wioseczki. Jedziemy więc wg GPS. Nie wiem czy tak nam tą trasę wyznaczył, czy zapomniałem wyłączyć drogi gruntowe, czy też gdzieś popełniliśmy błąd, w każdym razie w pewnym momencie asfalt się skończył i jedziemy przez lasy i łąki jakimś piaszczystym duktem zastanawiając się czy ta droga czasami nie skończy się w polu. Tym razem nie trzeba było zawracać. Zygzakiem ale dojechaliśmy w końcu do Heviz.

Miasteczko okazało się być popularnym uzdrowiskiem. Zazwyczaj jak gdziekolwiek wychodzimy na miasto to jesteśmy raczej starsi niż młodsi. Tym razem jest odwrotnie, zdecydowanie w miasteczku przeważają emeryci, a w szczególności rosyjskojęzyczni. Wszystkie napisy w dwóch językach, nawet menu w cyrylicy i ogłoszenia w biurze nieruchomości. Podobno większość inwestycji w tym mieście zostało już przejętych przez Rosjan.

Główną atrakcją uzdrowiska jest oczko wodne w parku miejskim, którego woda ma właściwości lecznicze, a przede wszystkim jest cieplutka. Kupujemy więc bilety, wypożyczamy jakieś dmuchańce, bo woda głęboka i zakotwiczamy w tym siarczanym bajorku na dłuższą chwilę. Ci co nas znają z pewnością potwierdzą, że nie wysiedzimy długo w jednym miejscu, a zwłaszcza w wodzie - w domu nawet nie mamy wanny. A tutaj pobijamy rekord – przez dwie godziny nie wychodzimy z tego stawu i zostalibyśmy jeszcze dłużej gdyby nie zamykali tego przybytku o 18-tej. Widać tego nam było trzeba.

Wieczorem z północy nadciągają czarne chmury i zaczyna padać, a do domu jeszcze 650 km.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
kulfon
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 120
Rejestracja: 30.05.2017, 14:24
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Jelcz Laskowice

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: kulfon »

Do porannej kawy idealna lektura:)
Mam nadzieje że za rok też się wybierzecie w jakieś ciekawe miejsce: :crossy:
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

kulfon pisze:Do porannej kawy idealna lektura:)
Mam nadzieje że za rok też się wybierzecie w jakieś ciekawe miejsce: :crossy:
Pomysł już jest ale muszę się jeszcze zastanowić jak rozwiązać parę kwestii logistycznych. No i przydałoby się jeszcze jakieś towarzystwo. Zimą będzie dużo czasu żeby wszystko ogarnąć.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: marcopolo »

Dzień 21 ostatni - 5308 km za nami

Cel na dzisiaj to okolice Hradec Kralove w Czechach. Ruszamy wcześnie rano. Deszcz właśnie przestał padać, temperatura w normie. Jednym słowem nie jest źle.
Znowu jakimiś opłotkami dojeżdżamy do drogi szybkiego ruchu, a potem do autostrady na Bratysławę, skąd kolejną autostradą docieramy do Brna. Tutaj mamy mały wypadek przy pracy i wbijamy się w miasto zamiast jechać dalej. Musimy odpalić GPS żeby jakoś przebić się przez centrum. W końcu wyjeżdżamy z Brna ale nie z tej strony, z której sobie zaplanowaliśmy. Patrzę na mapę i wygląda na to, że nie ma już sensu jechać do Hradca więc decydujemy się jechać na Nachod, a to już granica z Polską skąd już rzut beretem do domu. Postanawiamy, że w Nachodzie zastanowimy się czy damy radę dociągnąć do domu.

Pogoda cały czas ok tzn. nie pada, choć dookoła zbierają się ciemne chmury. Dojeżdżamy do Nachodu i robimy dłuższą przerwę. Do domu mamy jedynie i aż 128 km. Nie jeżdżę po zmroku bo standardowy reflektor w naszym Trampku nie daje więcej światła niż lampa naftowa, a z kolei zamontowane przeze mnie chińskie halogeny nadają się raczej do wypalania trawy po rowach niż do oświetlania drogi. Jednak do zmroku pozostało jeszcze sporo czasu i jesteśmy jeszcze w dobrej formie, więc decydujemy się kontynuować.

Gdy praktycznie byliśmy już w naszej diecezji okazało się, że stara trójka jest zamknięta, a nowej S3 jeszcze nie zrobili. Jest sobotni wieczór, cisza i spokój, więc chyba nikt nie będzie miał nic przeciwko jeśli dokonamy otwarcia nowej drogi. Zamiast przecinania wstęgi mijamy znak zakazu ruchu i jedziemy nowiutkim asfaltem, a potem po czymś co pozostaje po zerwaniu starego asfaltu, aż do momentu gdy na drodze wyrosła nam pryzma kamieni i nie dało się przez nią przebrnąć. Mamy do wyboru albo wrócić się te 10 km albo zjechać po błocie do drogi biegnącej 500 m niżej. Decydujemy się na jazdę w dół przez pole, a raczej ześlizgnięcie, bo trudno nazwać jazdą stoczenie w śliskiej brei grubo ponad ćwierć tony. W tym momencie byliśmy chyba najbliżej gleby w całej naszej podróży nie licząc dwóch feralnych upadków na skrzyżowaniu.

Tego dnia zrobiliśmy rekordowe 650 km, a jeszcze 3 tygodnie wcześniej byłem przekonany, że normalny człowiek nie jest w stanie wysiedzieć cały dzień na motocyklu. Przez 3 tygodnie popełniliśmy 5300 km, przejeżdżając przez 8 krajów. Tylko niewielki fragment z tego można byłoby określić za nudny, czy nieciekawy. W ciągu tych 21 dni był tylko jeden, w którym Trampek nie został odpalony, a tak poza tym codziennie jechaliśmy. Deszcz nas złapał dopiero 20 km przed domem, a wcześniej tylko raz na moment założyliśmy przeciwdeszczówki. Z rozmowy z napotkanymi motocyklistami wynikało, że ludzie podobną trasę robią w 10 dni. Trudno nam w to uwierzyć, ale jeszcze do niedawna trudno nam było sobie wyobrazić, że w ogóle nam się uda zrobić plan w wersji rozszerzonej. I to jest w tym wszystkim najfajniejsze.

Czy była to wyprawa? Z pewnością NIE. Specjalnie jakoś nie musieliśmy się przygotowywać do wyjazdu. W trakcie nie napotkaliśmy na żadne trudności – szczególne podziękowania należą się Trampiemu, który nie grymasił nawet przez chwilę. Mimo upałów jazda nie była jakoś tak strasznie wyczerpująca. Nie odnotowaliśmy żadnych strat, poza zgubioną gdzieś kominiarką i jedną rękawiczką. Była to kolejna fajna przygoda i zdobyte nowe doświadczenie, bo z czystym sumieniem zasługujemy już na miano motocyklistów, choć nadal nie wiem czy potrafię wymienić dętkę ale niedługo będę miał okazję się o tym przekonać bo tylna opona jakaś taka kwadratowa i chyba się już nie nadaje do jazdy. A może po prostu jak zwykle mieliśmy farta?

To by było na tyle. Dzięki za uwagę i do zobaczenia gdzieś w trasie.

Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: pete17 »

:sad: Szkoda że to już koniec...extra opowiadasz,Marcopolo. :smile:
Lubię motory...wszystkie.
Awatar użytkownika
Nadol
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3272
Rejestracja: 11.07.2011, 09:18
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Marki

Re: Mój pierwszy raz

Post autor: Nadol »

Dziękuje i proszę o więcej.
Nadol aka n4d01
srebrna 650, srebrny lub biały kask, WH....
Romet Ogar 200 -> MZ ETZ 150 -> ......... -> Honda XL 650 V

"Samochodem przemieszczasz ciało, motocyklem podróżuje dusza"
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość