Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Who is who?
Dziewięć kobiet.
Każda inna.
Różny wiek, wykształcenie, zawód. Różny stan cywilny, majątkowy. Różne miejsca zamieszkania, nie tylko w Polsce, ale i Europie. Różny wzrost, postura, kolor włosów.
I wspólna pasja - podróże motocyklowe.
W pewnym sensie tworzymy ciekawą mieszankę, ale z drugiej strony potrafimy znieść wiele niewygód, spakować się w niezbędne minimum, chodzić przez dwa tygodnie w jednych ciuchach, nie narzekać na zimną wodę, mokre buty, brud pod paznokciami i fryzury "spod kasku".
Oto My.
Orlice ADVfactory z ekipy Kirgistan 2017.
ALEKSANDRA "OLA" TRZASKOWSKA– pomysłodawczyni i organizatorka.
Oli chyba nikomu przedstawiać nie trzeba - wszędzie była, wszystko widziała, wszystko przejedzie. Nawet po solidnym połamaniu nogi - za to pełen szacun, ja po roku od złamania ręki radzę sobie znacznie gorzej niż Ola z grubsza kwartał po złamaniu nogi. Poza motocyklami Ola zajmuje się również wszystkim - od nart po nurkowanie. Na wyjazdach Ola jest przewodniczką stada.
AGATA "GAGATEK" GREGOREK
Miłośniczka motoryzacji od zawsze, obywatelka świata, która rzadko spędza więcej niż 3 dni w domu (który aktualnie jest w Hiszpanii). Sędziuje i wspiera organizację krajowych i zagranicznych imprez motoryzacyjnych - pracowała przy jednej z rund F1 oraz Mistrzostw Świata Cross-Country, a marzy o Dakarze. Swoimi doświadczeniami dzieli się na blogu: GaGatek World.
EMILIA "EMI" PLAK
Paralotniarstwo i motocykle były jej największymi pasjami odkąd pamięta. W 1997 roku zdobyła swoja pierwszą licencje paralotniową oraz zbudowała swój pierwszy motocykl. Z lotu ptaka zobaczyła chyba wszystkie najbardziej spektakularne miejsca na świece. Dodatkowo to prawdziwa mistrzyni: 4 miejsce w klasyfikacji generalnej na Mistrzostwach Świata PPG (powered paraglider), 2009 r. oraz tytuł Mistrzyni Świata PPG w 2012 r. Poza tym uprawia chyba wszystkie inne ekstremalne sporty.
MARTA "BAWARKA" BOGOTKO
Na co dzień lekarz z milionem specjalizacji i niesamowicie zaradna mama trójki dzieci. Na motocyklach jeździ tak, że w zasadzie jej pseudonim powinien brzmieć "Brawurka" Dodatkowo jeździ konno i celnie strzela - prawdziwa Amazonka. Z racji zawodu najbardziej zaangażowana w orlicowe działania charytatywne, wspomagające dzieciaki z "Budzika". Bardzo pomocna w każdej sprawie, czy to "służbowej" czy prywatnej. Bardzo dobry namiotowy współlokator. Zawsze pierwsza w kasku i z odpalonym motocyklem. O ile odpalał.
MAŁGORZATA WOŹNIAK
Gosię poznałam dopiero w Kirgistanie, ale myślę, że bardzo wpasowała się w grupę, choć nie uczestniczyła jeszcze w żadnym orlicowym wyjeździe. Na motocyklu jeździ od 2009, zarówno turystycznie, jak i enduro. Kiedy nie jeździ, trenuje Krav magę i wspina się na sztucznych ściankach. Od wielu lat mieszka w Czechach, wraz z partnerem, psem, dwoma kotami i dwoma papugami.
ANETA TROJANOWSKA
Jeździ na motocyklu od 2009, choć z przerwami. Teraz Aneta nadrabia zaległości i spełniła już jedno ze swoich motocyklowych marzeń, którym był wyjazd w Himalaje. Wypad do Kirgistanu okazał się dla niej nieco pechowy, ale na pewno spotkamy się na innym wyjeździe dla Orlic.
EWA CEGŁOWSKA
Również uczestniczka zeszłorocznego "drugiego turnusu" w Himalajach. Na co dzień mama i business woman. Na motocyklu jeździ rzadko, ale konkretnie - na orlicowe wojaże i naprawdę ma do tego smykałkę.
JOANNA ŚWIERSZCZ
Poznałyśmy się na szkoleniu Akademii Enduro a potem widziałyśmy na zmianie ekip w Himalajach i później jeszcze kilka razy. W pracy Asia szefuje facetom jako spec od rożnych zagadnień informatycznych, o których nawet nie wspomnę bo to dla mnie zupełnie zaklęte rewiry. Na wyjazdach często znika gdzieś z aparatem, ale dzięki temu możemy potem oglądać jedne z najbardziej niesamowitych fotek z wyjazdów.
AGATA "DOODEK" LANGE
No i ja. Chyba największy (poza Anetą) pechowiec wyjazdu - tylko ja złapałam gumę i to na asfalcie, pierwsza zaliczyłam glebę w rzece, zgubiłam klocki hamulcowe i musiałam odpalać moto na krótko i w dodatku zepsuła mi się karta pamięci z filmami i fotkami.... Ale też miałam okazję pojeździć na wszystkich typach motocykli dostępnych na wyjeździe, czy wspomagać Orlice jako jeżdżąca cysterna. Dwa dni zmagałam się z poważnym kryzysem, bo chyba za dużo jeżdżę o czym mój organizm chyba chciał mnie delikatnie poinformować.
Dziewięć kobiet.
Każda inna.
Różny wiek, wykształcenie, zawód. Różny stan cywilny, majątkowy. Różne miejsca zamieszkania, nie tylko w Polsce, ale i Europie. Różny wzrost, postura, kolor włosów.
I wspólna pasja - podróże motocyklowe.
W pewnym sensie tworzymy ciekawą mieszankę, ale z drugiej strony potrafimy znieść wiele niewygód, spakować się w niezbędne minimum, chodzić przez dwa tygodnie w jednych ciuchach, nie narzekać na zimną wodę, mokre buty, brud pod paznokciami i fryzury "spod kasku".
Oto My.
Orlice ADVfactory z ekipy Kirgistan 2017.
ALEKSANDRA "OLA" TRZASKOWSKA– pomysłodawczyni i organizatorka.
Oli chyba nikomu przedstawiać nie trzeba - wszędzie była, wszystko widziała, wszystko przejedzie. Nawet po solidnym połamaniu nogi - za to pełen szacun, ja po roku od złamania ręki radzę sobie znacznie gorzej niż Ola z grubsza kwartał po złamaniu nogi. Poza motocyklami Ola zajmuje się również wszystkim - od nart po nurkowanie. Na wyjazdach Ola jest przewodniczką stada.
AGATA "GAGATEK" GREGOREK
Miłośniczka motoryzacji od zawsze, obywatelka świata, która rzadko spędza więcej niż 3 dni w domu (który aktualnie jest w Hiszpanii). Sędziuje i wspiera organizację krajowych i zagranicznych imprez motoryzacyjnych - pracowała przy jednej z rund F1 oraz Mistrzostw Świata Cross-Country, a marzy o Dakarze. Swoimi doświadczeniami dzieli się na blogu: GaGatek World.
EMILIA "EMI" PLAK
Paralotniarstwo i motocykle były jej największymi pasjami odkąd pamięta. W 1997 roku zdobyła swoja pierwszą licencje paralotniową oraz zbudowała swój pierwszy motocykl. Z lotu ptaka zobaczyła chyba wszystkie najbardziej spektakularne miejsca na świece. Dodatkowo to prawdziwa mistrzyni: 4 miejsce w klasyfikacji generalnej na Mistrzostwach Świata PPG (powered paraglider), 2009 r. oraz tytuł Mistrzyni Świata PPG w 2012 r. Poza tym uprawia chyba wszystkie inne ekstremalne sporty.
MARTA "BAWARKA" BOGOTKO
Na co dzień lekarz z milionem specjalizacji i niesamowicie zaradna mama trójki dzieci. Na motocyklach jeździ tak, że w zasadzie jej pseudonim powinien brzmieć "Brawurka" Dodatkowo jeździ konno i celnie strzela - prawdziwa Amazonka. Z racji zawodu najbardziej zaangażowana w orlicowe działania charytatywne, wspomagające dzieciaki z "Budzika". Bardzo pomocna w każdej sprawie, czy to "służbowej" czy prywatnej. Bardzo dobry namiotowy współlokator. Zawsze pierwsza w kasku i z odpalonym motocyklem. O ile odpalał.
MAŁGORZATA WOŹNIAK
Gosię poznałam dopiero w Kirgistanie, ale myślę, że bardzo wpasowała się w grupę, choć nie uczestniczyła jeszcze w żadnym orlicowym wyjeździe. Na motocyklu jeździ od 2009, zarówno turystycznie, jak i enduro. Kiedy nie jeździ, trenuje Krav magę i wspina się na sztucznych ściankach. Od wielu lat mieszka w Czechach, wraz z partnerem, psem, dwoma kotami i dwoma papugami.
ANETA TROJANOWSKA
Jeździ na motocyklu od 2009, choć z przerwami. Teraz Aneta nadrabia zaległości i spełniła już jedno ze swoich motocyklowych marzeń, którym był wyjazd w Himalaje. Wypad do Kirgistanu okazał się dla niej nieco pechowy, ale na pewno spotkamy się na innym wyjeździe dla Orlic.
EWA CEGŁOWSKA
Również uczestniczka zeszłorocznego "drugiego turnusu" w Himalajach. Na co dzień mama i business woman. Na motocyklu jeździ rzadko, ale konkretnie - na orlicowe wojaże i naprawdę ma do tego smykałkę.
JOANNA ŚWIERSZCZ
Poznałyśmy się na szkoleniu Akademii Enduro a potem widziałyśmy na zmianie ekip w Himalajach i później jeszcze kilka razy. W pracy Asia szefuje facetom jako spec od rożnych zagadnień informatycznych, o których nawet nie wspomnę bo to dla mnie zupełnie zaklęte rewiry. Na wyjazdach często znika gdzieś z aparatem, ale dzięki temu możemy potem oglądać jedne z najbardziej niesamowitych fotek z wyjazdów.
AGATA "DOODEK" LANGE
No i ja. Chyba największy (poza Anetą) pechowiec wyjazdu - tylko ja złapałam gumę i to na asfalcie, pierwsza zaliczyłam glebę w rzece, zgubiłam klocki hamulcowe i musiałam odpalać moto na krótko i w dodatku zepsuła mi się karta pamięci z filmami i fotkami.... Ale też miałam okazję pojeździć na wszystkich typach motocykli dostępnych na wyjeździe, czy wspomagać Orlice jako jeżdżąca cysterna. Dwa dni zmagałam się z poważnym kryzysem, bo chyba za dużo jeżdżę o czym mój organizm chyba chciał mnie delikatnie poinformować.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Support Team
Orlice oczywiście same dają radę wszędzie i ze wszystkim (np. zdiagnozowaniem i usunięciem stuków w KTMie czy sprawieniem, że motek, który zdechł podczas jazdy - ożył) ale czasami przydaje się wsparcie, żeby nam się manicure nie psuł od razu, tylko w połowie wyjazdu Poza tym - zawsze to raźniej i sympatyczniej
Hania - Orlica serwisowa i zaopatrzeniowa. Brała na siebie tematy zaprowiantowania i nawodnienia. Dzięki niej miałyśmy różnorodne lepioszki, soczyste arbuzy i melony, a nawet jajka na poranną porcję jajecznicy i pełne baniaki z wodą z rzek. Zarażała śmiechem i optymizmem oraz przejmowała trudniejsze konwersacje w cyrylicowym języku.
Złomek - człowiek od spraw technicznych i mechanicznych, operator drona i czasami samochodu. Spec od rozstawiania sprzętu biwakowego i głaskania kotów. Pił tylko koniak Biszkek (uwaga, audycja zawiera lokowanie produktu).
Sambor - chyba go nie trzeba przedstawiać Na wyjeździe był odpowiedzialny za gotowanie wody i parzenie herbaty, kiłki (tzn. głównie ich jedzenie), napowietrzanie waginy, wymianę świec z bardziej zużytych na mniej zużyte i sprawdzanie poczucia humoru u mundurowych. I nie powiemy w jakie ciuchy się ubierał...
Orlice oczywiście same dają radę wszędzie i ze wszystkim (np. zdiagnozowaniem i usunięciem stuków w KTMie czy sprawieniem, że motek, który zdechł podczas jazdy - ożył) ale czasami przydaje się wsparcie, żeby nam się manicure nie psuł od razu, tylko w połowie wyjazdu Poza tym - zawsze to raźniej i sympatyczniej
Hania - Orlica serwisowa i zaopatrzeniowa. Brała na siebie tematy zaprowiantowania i nawodnienia. Dzięki niej miałyśmy różnorodne lepioszki, soczyste arbuzy i melony, a nawet jajka na poranną porcję jajecznicy i pełne baniaki z wodą z rzek. Zarażała śmiechem i optymizmem oraz przejmowała trudniejsze konwersacje w cyrylicowym języku.
Złomek - człowiek od spraw technicznych i mechanicznych, operator drona i czasami samochodu. Spec od rozstawiania sprzętu biwakowego i głaskania kotów. Pił tylko koniak Biszkek (uwaga, audycja zawiera lokowanie produktu).
Sambor - chyba go nie trzeba przedstawiać Na wyjeździe był odpowiedzialny za gotowanie wody i parzenie herbaty, kiłki (tzn. głównie ich jedzenie), napowietrzanie waginy, wymianę świec z bardziej zużytych na mniej zużyte i sprawdzanie poczucia humoru u mundurowych. I nie powiemy w jakie ciuchy się ubierał...
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 1 - Nie ma fruuu do FRU
28 lipca 2017 - piątek
No to lecim. Najpierw z Krakowa do Warszawy. Udało się kupić bilety na samolot w cenie niższej od kolejowych, więc całkiem nieźle. W Warszawie odbieram swój wielki bagaż - serio - to największa torba z jaką kiedykolwiek udało mi się podróżować. No ale tak to jest, jak się bierze "wszystko", również do wspólnego użytku. Bagaż może i duży gabarytowo, ale waży regulaminowe 25 kg. No... prawie. Okazało się, że w "Locie" maksymalnie jest 23 kg. Ale pani z okienka check-in po wstępnym marudzeniu puściła bez dopłaty za nadbagaż. No to jestem w Wawie i czekam. W sumie, to dzisiaj mam też telefoniczną rozmowę o pracę, którą mam nadzieje uda mi się odbyć z lotniska. Lot jest opóźniony.
Na lotnisko dociera Ola i próbujemy do mojego bagażu dorzucić jeszcze jedne namiot, który mógłby robić za "łazienkę". Nie udaje się, bo to jeden z tych okrągłych decathlonowych wynalazków. Odprawiamy się i okazuje się, ze dość ciężko o miejsca koło siebie, więc raczej będziemy z dziewczynami porozstrzelane po całym samolocie.
Ustawiamy się w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, ale za 5 minut mam się wdzwonić na rozmowę, więc odpuszczam i siadam z boku kolejki. Rozmowa trwa kilka minut, bo przekładamy ją na "po urlopie" - w sumie miło. Więc mogę się wyluzować i całkowicie przełączyć w tryb urlopowy. Przechodzę przez security, ale niestety cofają mnie, bo mam jakiś podejrzany metalowy przedmiot. Okazuje się, ze to kłódka i po ponownym sprawdzeniu mogę iść dalej. Łapię Olę w sklepie ze wszystkim, kupującą artykuły pierwszej potrzeby dezynfekcyjno-rozgrzewająco-rozweselającej W sumie nie stosuję tego typu wyrobów, ale też kupuję - będzie dla grupy.
Siadamy w knajpce i zamawiamy po piwie. Schodzą się kolejne dziewczyny - Bawarka, Ewa, Asia.
Opóźnienie samolotu jeszcze wzrasta, więc zamawiamy więcej piwa, wina i jakiś lunch, bo zgłodnieć można. Jakoś przeżyjemy lotniskowe ceny. Ola robi też pierwszą odprawę, rysując nam trasę palcem po mapie.
W końcu następuje boarding, przy którym dają nam kanapki i soczki w ramach rekompensaty za oczekiwanie. Ola i ja zajmujemy miejsce przy wyjściu awaryjnym, przy siedzeniu stewardessy - dzięki czemu mamy chyba ciut więcej miejsca.
Lot jest dość krótki. Oglądam film "Life" ale jest "taki se". Lądujemy koło 21:50. Czyli kwadrans po odlocie samolotu do Biszkeku. Nawet nie poczekał... W sumie to nawet są podzielone zdania, czy w ogóle wyleciał. Ale tak, wyleciał. Zabrał pasażerów, którzy nie polecieli dzień wcześniej, ze względu na burze nad Turcją. Wiemy, że powinien być jeszcze lot do Biszkeku około północy, ale akurat jest weekend i go nie ma. Po odstaniu w gigantycznej kolejce niezadowolonych pasażerów, przebukowują nas na kolejny dzień, tę samą godzinę. Czyli... mamy niezaplanowany przymusowy postój w Turcji. I kilka pytań - co z bagażem? Przekierują go? Doleci? Odebrać go i męczyć się z nim w Stambule? W końcu zostawiamy bagaże na łaskę i niełaskę Turkish Airlines.
W kolejkach do wszystkiego nawiązujemy przyjaźnie z innymi "utkniętymi" Polakami. I udowadniamy prawdziwość twierdzenia, że "kolejka, w której nie stoisz porusza się szybciej". W tej do kontroli paszportowej akurat jest zmiana celników... Ponieważ przysługuje nam hotel, stajemy w kolejnej kolejce do "hotel desk". Tu jest lepiej - rozdają fantę albo wodę mineralną i kanapki. Bierzemy. Potem jeszcze chwilę czekamy i zapraszają nas do autobusów transferowych. Trochę to wszystko jest chaotyczne, ale nasz autobus jest jakiś najsprawniejszy. Dosiada się do nas Paweł (okazuje się, ze mamy kilku wspólnych znajomych), który właśnie spóźnia się na górską ekspedycję. Pod hotel dojeżdżamy jako pierwsi i również pierwsi meldujemy się przy desku i otrzymujemy pokoje. W sumie trochę kicha, że te wszystkie rodziny z małymi dziećmi dopiero przyjeżdżają po nas i lądują w rosnącej kolejce, ale trudno. Tym razem miałyśmy szczęście.
Mamy plan na jakieś piwko czy inne winko przed snem, ale okazuje si, że wszystko jest zamknięte, a mimo, że to Mercure/Pullman, to bary hotelowe nie działają... Internet też nie działa. I jest gorąco... Dobrze, że działa klimatyzacja w pokojach. No to do jutra...
Informacje praktyczne:
- W PLL LOT w klasie ekonomicznej bagaż rejestrowany może ważyć max. 23 kg.
- Wiza w Turcji kosztuje 25 Euro lub 30 USD i dostaje się ją "od ręki".
- Jeśli bagaż uległ uszkodzeniu w podróży, od razu zgłaszajcie to w "bagażu zaginionym" oraz składajcie pisemną reklamację do przewoźnika w ciągu kilku dni (max tygodnia). Ja zajęłam się tym po powrocie do cywilizacji i temat odrzucono. Ale jeszcze ich pomęczę...
- Za opóźnione loty też przysługują odszkodowania - warto się zapoznać z warunkami. Ja to wciąż muszę zgłosić dla naszego wyjazdu - pewnie odpowiedzą, że za późno, ale powalczę
28 lipca 2017 - piątek
No to lecim. Najpierw z Krakowa do Warszawy. Udało się kupić bilety na samolot w cenie niższej od kolejowych, więc całkiem nieźle. W Warszawie odbieram swój wielki bagaż - serio - to największa torba z jaką kiedykolwiek udało mi się podróżować. No ale tak to jest, jak się bierze "wszystko", również do wspólnego użytku. Bagaż może i duży gabarytowo, ale waży regulaminowe 25 kg. No... prawie. Okazało się, że w "Locie" maksymalnie jest 23 kg. Ale pani z okienka check-in po wstępnym marudzeniu puściła bez dopłaty za nadbagaż. No to jestem w Wawie i czekam. W sumie, to dzisiaj mam też telefoniczną rozmowę o pracę, którą mam nadzieje uda mi się odbyć z lotniska. Lot jest opóźniony.
Na lotnisko dociera Ola i próbujemy do mojego bagażu dorzucić jeszcze jedne namiot, który mógłby robić za "łazienkę". Nie udaje się, bo to jeden z tych okrągłych decathlonowych wynalazków. Odprawiamy się i okazuje się, ze dość ciężko o miejsca koło siebie, więc raczej będziemy z dziewczynami porozstrzelane po całym samolocie.
Ustawiamy się w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, ale za 5 minut mam się wdzwonić na rozmowę, więc odpuszczam i siadam z boku kolejki. Rozmowa trwa kilka minut, bo przekładamy ją na "po urlopie" - w sumie miło. Więc mogę się wyluzować i całkowicie przełączyć w tryb urlopowy. Przechodzę przez security, ale niestety cofają mnie, bo mam jakiś podejrzany metalowy przedmiot. Okazuje się, ze to kłódka i po ponownym sprawdzeniu mogę iść dalej. Łapię Olę w sklepie ze wszystkim, kupującą artykuły pierwszej potrzeby dezynfekcyjno-rozgrzewająco-rozweselającej W sumie nie stosuję tego typu wyrobów, ale też kupuję - będzie dla grupy.
Siadamy w knajpce i zamawiamy po piwie. Schodzą się kolejne dziewczyny - Bawarka, Ewa, Asia.
Opóźnienie samolotu jeszcze wzrasta, więc zamawiamy więcej piwa, wina i jakiś lunch, bo zgłodnieć można. Jakoś przeżyjemy lotniskowe ceny. Ola robi też pierwszą odprawę, rysując nam trasę palcem po mapie.
W końcu następuje boarding, przy którym dają nam kanapki i soczki w ramach rekompensaty za oczekiwanie. Ola i ja zajmujemy miejsce przy wyjściu awaryjnym, przy siedzeniu stewardessy - dzięki czemu mamy chyba ciut więcej miejsca.
Lot jest dość krótki. Oglądam film "Life" ale jest "taki se". Lądujemy koło 21:50. Czyli kwadrans po odlocie samolotu do Biszkeku. Nawet nie poczekał... W sumie to nawet są podzielone zdania, czy w ogóle wyleciał. Ale tak, wyleciał. Zabrał pasażerów, którzy nie polecieli dzień wcześniej, ze względu na burze nad Turcją. Wiemy, że powinien być jeszcze lot do Biszkeku około północy, ale akurat jest weekend i go nie ma. Po odstaniu w gigantycznej kolejce niezadowolonych pasażerów, przebukowują nas na kolejny dzień, tę samą godzinę. Czyli... mamy niezaplanowany przymusowy postój w Turcji. I kilka pytań - co z bagażem? Przekierują go? Doleci? Odebrać go i męczyć się z nim w Stambule? W końcu zostawiamy bagaże na łaskę i niełaskę Turkish Airlines.
W kolejkach do wszystkiego nawiązujemy przyjaźnie z innymi "utkniętymi" Polakami. I udowadniamy prawdziwość twierdzenia, że "kolejka, w której nie stoisz porusza się szybciej". W tej do kontroli paszportowej akurat jest zmiana celników... Ponieważ przysługuje nam hotel, stajemy w kolejnej kolejce do "hotel desk". Tu jest lepiej - rozdają fantę albo wodę mineralną i kanapki. Bierzemy. Potem jeszcze chwilę czekamy i zapraszają nas do autobusów transferowych. Trochę to wszystko jest chaotyczne, ale nasz autobus jest jakiś najsprawniejszy. Dosiada się do nas Paweł (okazuje się, ze mamy kilku wspólnych znajomych), który właśnie spóźnia się na górską ekspedycję. Pod hotel dojeżdżamy jako pierwsi i również pierwsi meldujemy się przy desku i otrzymujemy pokoje. W sumie trochę kicha, że te wszystkie rodziny z małymi dziećmi dopiero przyjeżdżają po nas i lądują w rosnącej kolejce, ale trudno. Tym razem miałyśmy szczęście.
Mamy plan na jakieś piwko czy inne winko przed snem, ale okazuje si, że wszystko jest zamknięte, a mimo, że to Mercure/Pullman, to bary hotelowe nie działają... Internet też nie działa. I jest gorąco... Dobrze, że działa klimatyzacja w pokojach. No to do jutra...
Informacje praktyczne:
- W PLL LOT w klasie ekonomicznej bagaż rejestrowany może ważyć max. 23 kg.
- Wiza w Turcji kosztuje 25 Euro lub 30 USD i dostaje się ją "od ręki".
- Jeśli bagaż uległ uszkodzeniu w podróży, od razu zgłaszajcie to w "bagażu zaginionym" oraz składajcie pisemną reklamację do przewoźnika w ciągu kilku dni (max tygodnia). Ja zajęłam się tym po powrocie do cywilizacji i temat odrzucono. Ale jeszcze ich pomęczę...
- Za opóźnione loty też przysługują odszkodowania - warto się zapoznać z warunkami. Ja to wciąż muszę zgłosić dla naszego wyjazdu - pewnie odpowiedzą, że za późno, ale powalczę
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 2 - Utknięte w Stambule
29 lipca 2017 - sobota
Bawarka urządza wszystkim pobudkę pukając do drzwi. Zbieramy się na śniadanie. W sali jadalnej, a raczej w kilku salach, panuje lekki chaos, ale w końcu udaje nam się przejąć stolik i poznosić talerze z wszelakimi dobrami. Szabrujemy też butelkę mineralnej. Wymieniamy kasę w recepcji hotelu po w miarę normalnym kursie i zamawiamy sześcioosobową taksówkę. Nas jest pięć, ale bierzemy ze sobą Pawła, który się wczoraj dołączył do naszej orlicowej grupy. Przyjeżdża normalny samochód, więc razem z kierowcą jest nas siódemka. Ale nie ma problemu, zabierze nas. Jakoś udaje się wcisnąć i skompresować. Po pół godzinie jesteśmy w centrum i ruszamy na podbój zabytków.
Nie mamy zbyt wiele czasu, więc musimy coś wybrać. Błękitny Meczet podziwiamy jedynie z pewnej odległości.
Decydujemy się zwiedzić inne miejsca, stajemy nawet w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, ale trwa to wieki, więc znajdujemy inne wejście, bez kolejki bo i mniej restrykcyjnie prowadzona jest kontrola. Potem jednak okazuje się, że żeby przejść dalej trzeba odstać wieki w kolejce po bilety, więc odpuszczamy. Może Hagia Sophia będzie lepszą opcją.
Co prawda kolejka też tam jest spora, ale korzystamy z usług pana przewodnika, który fajnie mówi po angielsku, ma bilety w standardowej cenie 40 lir, a swoje usługi oferuje za dodatkowe 10, w tym wejście bez kolejki. Więc do łyknięcia, choć Paweł odpuszcza wejście.
Przewodnik opowiada ciekawie, dowiadujemy się o historii miejsca, że najpierw kościół, potem meczet, a teraz muzeum i o wszystkich zmianach budowli, które wynikały ze zmiany przeznaczenia. W środku rzeczywiście można znaleźć chrześcijańskie malowidła i mozaiki, jak i symbole islamskie. Na drzwiach są żelazne "strzałki", kiedyś były to krzyże, ale poprzeczne ramiona zostały zdemontowane, gdy usuwano chrześcijańskie symbole. W podłogach są wgłębienia w marmurze, gdzie przez stulecia stali gwardziści. Prezbiterium i mihrab są lekko przesunięte względem siebie. Mozaiki były zamalowane czy w inny sposób zakryte, a teraz są restaurowane. W dodatku wzmacniana jest konstrukcja ze względu na trzęsienia ziemi, jakie się tu pojawiają. Jest też milion innych historii. Np. ta dotycząca płaczącej kolumny - nie będę wnikać co i jak i dlaczego, ale jest z nią związana legenda, że jeśli w otwór na jej powierzchni wsadzi się kciuk a pozostałymi palcami wykona obrót o 360 stopni i po wyjęciu kciuka z dziury będzie on wilgotny, to życzenie się spełni. Moje się spełni Podobno
Opuszczamy muzeum, lokalizujemy naszego Orła i idziemy na targ. No... prawie. Po drodze zbaczamy i zwiedzamy Podziemną Cysternę (Cysterna Bazyliki, Pałacem Jerebatan) - największą z kilkuset starożytnych sztucznych zbiorników na wodę w Stambule. (Tak w nawiasie, muszę znowu obejrzeć Inferno choć i tak książka była lepsza ) W zasadzie to zanim nawet zaczniemy zwiedzanie dajemy się wciągnąć w kolejną atrakcję turystyczną - fotkę w niecodziennych strojach. Oczywiście nie są one za darmo, ale na jedną możemy się zrzucić. Musimy odstać swoje w kolejce, żeby ubrać przepocone przez innych turystów ciuchy i zasiąść w odpowiednich miejscach i dać się porwać sesji - kilkudziesięciu fotkom. Robienie własnych zdjęć jest niedozwolone. Ewa postanawia zrobić jedno na tajniaka, ale niestety nie wyłącza lampy błyskowej. Po przedbłysku już wiemy, że będzie to mało tajna operacja, więc wybuchamy śmiechem. Efekt widać na fotce, którą wstawię, jak mi ja Ewa udostępni Groźny pan pilnujący nas kolejny raz upomina, ale i tak to zdjęcie konkurencją do niczego nie będzie. Za to mistrzem tajnych fotek jest Asia, która cyka je z GoPro - a to zza wachlarza, a to zza lusterka Paweł, który dzielnie dzierży nasze wszystkie aparaty i plecaki nie chce się chyba wychylać i narażać, bo mógłby postrzelać milion fotek z przyczajki i coś by pewnie wyszło ;)Wybieramy potem jedno zdjęcie i wreszcie, po jakiejś godzinie, możemy pozwiedzać cysternę. Jest ciemno, wilgotno, ale klimatycznie. No i ta Meduza...
Dobra, teraz idziemy na targ. Ech, i znowu się nie udaje. Dajemy się wciągnąć na lunch do pierwszej z brzegu knajpki. Wybór jest niezły - ma świetny widok z tarasu, pyszne jedzenie (na wszelki wypadek zamawiamy mniej porcji niż ludzi i jest to dobry wybór) i zimne piwo. Super!
To teraz na serio idziemy na targ. Co prawda nie jest łatwo znaleźć wejście, ale w końcu nam się udaje, po kilku wejściach do knajp czy na inne podwórka. Na bazarze jest "klasycznie" tj wąsko, kręto choć nawet nie tak tłoczno jakbym się tego spodziewała. Łazimy po różnych sekcjach patrząc na ciuchy, lampy, biżuterię i inne pierdoły. Ewa chce kupić podkoszulek, a to w sumie wcale nie takie łatwe zadanie, bo jak już się wykaże zainteresowanie, to można wsiąknąć w sklepiku na długi czas.
Wyplątujemy się z gąszczu wąskich bazarowych uliczek i postanawiamy zrobić sobie jeszcze jeden przystanek, zanim, wrócimy - idziemy do jednej z knajpek, na którą przypadkiem trafiłyśmy na kawę lub herbatę. A w sumie może by jeszcze sziszę wziąć? Nie, nie mamy na to czasu. Herbatka i spadówa.
Rozpoczynamy szukanie taksówki, co okazuje się niełatwym zadaniem. Panowie rzucają zaporowe ceny bo marudzą, że przejazd zajmie do dwóch godzin... Hmmm... fakt, tego nie przewidzieliśmy. Stambuł to prawie piętnastomilionowe miasto, więc popołudniami mogą mieć korki... Rozważamy opcję metra, korzystając z pomocy jakiejś sympatycznej i rozgarniętej lokalnej dziewczyny. W końcu jeden kierowca zgadza się na kurs za 90 lir (w tamtą stronę było 70), więc jedziemy. Pakujemy się w sprawdzonym już układzie do środka. Korków nawet nie ma, więc to była chyba ściema. Kierowca cały czas marudzi, "że za droga jest benzyna" ale dostaje umówione 90 pajaców bo nie dajemy się już naciągnąć na więcej. I tak dzisiaj "skorzystałyśmy" chyba z każdej turystycznej pułapki. Świadomie. Czasem trzeba.
Przed wyjazdem na lotnisko jeszcze szybkie odświeżenie i możemy ruszać. Nasz bus transferowy spóźnia się o dobry kwadrans, ale potem zarówno podróż na lotnisko, jak i odprawa idą w miarę sprawnie. W samolocie jest piętnastoosobowy overbooking, ale my wchodzimy na pokład. Uff!. Lecimy! W drodze towarzyszy mi Keanu Reeves jako Joghn Wick (Chapter 2). Odpoczywać trzeba szybko... w Biszkeku nie będzie czasu na regenerację przed wyjazdem...
29 lipca 2017 - sobota
Bawarka urządza wszystkim pobudkę pukając do drzwi. Zbieramy się na śniadanie. W sali jadalnej, a raczej w kilku salach, panuje lekki chaos, ale w końcu udaje nam się przejąć stolik i poznosić talerze z wszelakimi dobrami. Szabrujemy też butelkę mineralnej. Wymieniamy kasę w recepcji hotelu po w miarę normalnym kursie i zamawiamy sześcioosobową taksówkę. Nas jest pięć, ale bierzemy ze sobą Pawła, który się wczoraj dołączył do naszej orlicowej grupy. Przyjeżdża normalny samochód, więc razem z kierowcą jest nas siódemka. Ale nie ma problemu, zabierze nas. Jakoś udaje się wcisnąć i skompresować. Po pół godzinie jesteśmy w centrum i ruszamy na podbój zabytków.
Nie mamy zbyt wiele czasu, więc musimy coś wybrać. Błękitny Meczet podziwiamy jedynie z pewnej odległości.
Decydujemy się zwiedzić inne miejsca, stajemy nawet w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, ale trwa to wieki, więc znajdujemy inne wejście, bez kolejki bo i mniej restrykcyjnie prowadzona jest kontrola. Potem jednak okazuje się, że żeby przejść dalej trzeba odstać wieki w kolejce po bilety, więc odpuszczamy. Może Hagia Sophia będzie lepszą opcją.
Co prawda kolejka też tam jest spora, ale korzystamy z usług pana przewodnika, który fajnie mówi po angielsku, ma bilety w standardowej cenie 40 lir, a swoje usługi oferuje za dodatkowe 10, w tym wejście bez kolejki. Więc do łyknięcia, choć Paweł odpuszcza wejście.
Przewodnik opowiada ciekawie, dowiadujemy się o historii miejsca, że najpierw kościół, potem meczet, a teraz muzeum i o wszystkich zmianach budowli, które wynikały ze zmiany przeznaczenia. W środku rzeczywiście można znaleźć chrześcijańskie malowidła i mozaiki, jak i symbole islamskie. Na drzwiach są żelazne "strzałki", kiedyś były to krzyże, ale poprzeczne ramiona zostały zdemontowane, gdy usuwano chrześcijańskie symbole. W podłogach są wgłębienia w marmurze, gdzie przez stulecia stali gwardziści. Prezbiterium i mihrab są lekko przesunięte względem siebie. Mozaiki były zamalowane czy w inny sposób zakryte, a teraz są restaurowane. W dodatku wzmacniana jest konstrukcja ze względu na trzęsienia ziemi, jakie się tu pojawiają. Jest też milion innych historii. Np. ta dotycząca płaczącej kolumny - nie będę wnikać co i jak i dlaczego, ale jest z nią związana legenda, że jeśli w otwór na jej powierzchni wsadzi się kciuk a pozostałymi palcami wykona obrót o 360 stopni i po wyjęciu kciuka z dziury będzie on wilgotny, to życzenie się spełni. Moje się spełni Podobno
Opuszczamy muzeum, lokalizujemy naszego Orła i idziemy na targ. No... prawie. Po drodze zbaczamy i zwiedzamy Podziemną Cysternę (Cysterna Bazyliki, Pałacem Jerebatan) - największą z kilkuset starożytnych sztucznych zbiorników na wodę w Stambule. (Tak w nawiasie, muszę znowu obejrzeć Inferno choć i tak książka była lepsza ) W zasadzie to zanim nawet zaczniemy zwiedzanie dajemy się wciągnąć w kolejną atrakcję turystyczną - fotkę w niecodziennych strojach. Oczywiście nie są one za darmo, ale na jedną możemy się zrzucić. Musimy odstać swoje w kolejce, żeby ubrać przepocone przez innych turystów ciuchy i zasiąść w odpowiednich miejscach i dać się porwać sesji - kilkudziesięciu fotkom. Robienie własnych zdjęć jest niedozwolone. Ewa postanawia zrobić jedno na tajniaka, ale niestety nie wyłącza lampy błyskowej. Po przedbłysku już wiemy, że będzie to mało tajna operacja, więc wybuchamy śmiechem. Efekt widać na fotce, którą wstawię, jak mi ja Ewa udostępni Groźny pan pilnujący nas kolejny raz upomina, ale i tak to zdjęcie konkurencją do niczego nie będzie. Za to mistrzem tajnych fotek jest Asia, która cyka je z GoPro - a to zza wachlarza, a to zza lusterka Paweł, który dzielnie dzierży nasze wszystkie aparaty i plecaki nie chce się chyba wychylać i narażać, bo mógłby postrzelać milion fotek z przyczajki i coś by pewnie wyszło ;)Wybieramy potem jedno zdjęcie i wreszcie, po jakiejś godzinie, możemy pozwiedzać cysternę. Jest ciemno, wilgotno, ale klimatycznie. No i ta Meduza...
Dobra, teraz idziemy na targ. Ech, i znowu się nie udaje. Dajemy się wciągnąć na lunch do pierwszej z brzegu knajpki. Wybór jest niezły - ma świetny widok z tarasu, pyszne jedzenie (na wszelki wypadek zamawiamy mniej porcji niż ludzi i jest to dobry wybór) i zimne piwo. Super!
To teraz na serio idziemy na targ. Co prawda nie jest łatwo znaleźć wejście, ale w końcu nam się udaje, po kilku wejściach do knajp czy na inne podwórka. Na bazarze jest "klasycznie" tj wąsko, kręto choć nawet nie tak tłoczno jakbym się tego spodziewała. Łazimy po różnych sekcjach patrząc na ciuchy, lampy, biżuterię i inne pierdoły. Ewa chce kupić podkoszulek, a to w sumie wcale nie takie łatwe zadanie, bo jak już się wykaże zainteresowanie, to można wsiąknąć w sklepiku na długi czas.
Wyplątujemy się z gąszczu wąskich bazarowych uliczek i postanawiamy zrobić sobie jeszcze jeden przystanek, zanim, wrócimy - idziemy do jednej z knajpek, na którą przypadkiem trafiłyśmy na kawę lub herbatę. A w sumie może by jeszcze sziszę wziąć? Nie, nie mamy na to czasu. Herbatka i spadówa.
Rozpoczynamy szukanie taksówki, co okazuje się niełatwym zadaniem. Panowie rzucają zaporowe ceny bo marudzą, że przejazd zajmie do dwóch godzin... Hmmm... fakt, tego nie przewidzieliśmy. Stambuł to prawie piętnastomilionowe miasto, więc popołudniami mogą mieć korki... Rozważamy opcję metra, korzystając z pomocy jakiejś sympatycznej i rozgarniętej lokalnej dziewczyny. W końcu jeden kierowca zgadza się na kurs za 90 lir (w tamtą stronę było 70), więc jedziemy. Pakujemy się w sprawdzonym już układzie do środka. Korków nawet nie ma, więc to była chyba ściema. Kierowca cały czas marudzi, "że za droga jest benzyna" ale dostaje umówione 90 pajaców bo nie dajemy się już naciągnąć na więcej. I tak dzisiaj "skorzystałyśmy" chyba z każdej turystycznej pułapki. Świadomie. Czasem trzeba.
Przed wyjazdem na lotnisko jeszcze szybkie odświeżenie i możemy ruszać. Nasz bus transferowy spóźnia się o dobry kwadrans, ale potem zarówno podróż na lotnisko, jak i odprawa idą w miarę sprawnie. W samolocie jest piętnastoosobowy overbooking, ale my wchodzimy na pokład. Uff!. Lecimy! W drodze towarzyszy mi Keanu Reeves jako Joghn Wick (Chapter 2). Odpoczywać trzeba szybko... w Biszkeku nie będzie czasu na regenerację przed wyjazdem...
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3396
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Doodek!
Jak zwykle w dechę
Czekam na ciąg dalszy!
PZDR
Qter
Jak zwykle w dechę
Czekam na ciąg dalszy!
PZDR
Qter
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
- tomekpe
- młody podróżnik
- Posty: 2476
- Rejestracja: 30.07.2010, 11:40
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Milanówek
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Dziękuję za chęci do pisania, z przyjemnością poczytam!
Transalp '02 od '10
2011 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=8361
2012 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=10940
2013 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=15543
2011 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=8361
2012 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=10940
2013 - http://forum.transalpclub.pl/viewtopic.php?f=42&t=15543
- serwer5
- pyrkający w orzeszku
- Posty: 219
- Rejestracja: 24.09.2014, 18:01
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Radomsko/Łódź
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Mega!
Również czekam na dalszą część przygód!
Pozdrawiam!
Również czekam na dalszą część przygód!
Pozdrawiam!
Romet Ogar 200 --> MZ ETZ 250 --> Simson S51 --> MZ ETZ 250 --> Simson S51 --> Honda Transalp XL600V -->Honda Transalp XL600V
www.starytramp.pl
www.starytramp.pl
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 3 - Ucieczka z Biszkeku
30 lipca 2017 - niedziela
Dolatujemy mniej więcej o czasie czyli około 5-6 rano lokalnego czasu. Zmemłane i padnięte. Niestety jeden dzień, który miałyśmy na regenerację przed ruszeniem w trasę już nam nie przysługuje, przez dwudziestoczterogodzinną obsuwę samolotową.
Dla mnie dzień zaczyna się pechowo - moja torba na taśmie bagażowej podjeżdża uszkodzona - całkiem rozpruta jest jedna kieszeń, z której radośnie wystają rzeczy, które były w środku - buty motocyklowe, jetboil i kilka innych "cennych drobiazgów". No super nie wygląda na to, żeby czegoś brakowało. robię zdjęcia uszkodzeń, resztę zawartości sprawdzę "na spokojnie" później.
Na lotnisku czeka na nas Sambor i nasz "support car" - malinowa delica. Pakujemy do niej bagaże, a potem na nich siadamy i jedziemy do hotelu Salut, gdzie czeka reszta dziewczyn i motocykle Po drodze mamy jedyna i niepowtarzalną okazję jako-tako, czyli po japońsku zza szyby samochodu pozwiedzać Biszkek o poranku. Nie jest to piękne miasto, więc chyba mi wystarczy takie zwiedzanie.
W hotelu ustalamy, że prześpimy się parę godzin i wyjedziemy koło południa. Trasę mamy łatwą, asfaltową, więc na pewno ją zrobimy. Niestety zanim możemy się zdrzemnąć, to muszą zostać przygotowane pokoje dla nas, co trwa jakąś godzinę. Ale za to możemy spotkać się już z tymi Orlicami, które wstały wcześniej.
Śpię od 8 do 10:30 i chyba jestem bardziej zmęczona niż przed położeniem się spać. Inne dziewczyny jakoś też lekko zmulone. Jemy śniadanie (jajka), dostajemy nasz pakiety koszulkowo-bluzowe (super!), a w pobliskim spożywczaku (!) doładowujemy lokalne prepaidowe karty SIM.
I teraz najważniejsze - motocykle i pakowanie. W wyniku przepakowania bagażu odkrywam, że mój kask, który też był w feralnym bagażu ma kilka odprysków i pajączków na lakierze...
Orlice, które przyjechały wcześniej zaklepały sobie już motki. Z pomocą Oli rozdzielamy pozostałe. Mi trafia się Koza - DRZ 400 ujeżdżana kiedyś przez Olę.
3-2-1-START.
Motek jest "dziwny" tj. muszę się do niego przyzwyczaić. Wyższy nieco od Oliviera, ale lekki i w sumie poręczny. Już wiem, że się dogadamy.
Jedziemy na stację benzynową napoić nasze rumaki. O procesie tankowania w Kirgistanie można napisać całą książkę, więc tylko krótko to podsumuję: chaos Najpierw się płaci, potem tankuje, a potem ubiega o resztę. jak to wygląda można sobie wyobrazić, a ja jakoś nie mam siły przebicia, więc stoję tam jak sierota o wiele za długo.
No dobra, jedziemy. Przejazd przez miasto nie należy do przyjemności. Styl jazdy jest mocno azjatycki, do tego jest gorąco. Raz nawet macha na nas jakiś policjant, ale profilaktycznie się nie zatrzymujemy. Jazda wchodzi, mi takie wschodnie uliczne przepychanki zupełnie nie przeszkadzają. Jest ciepło. Wręcz upalnie. Ponad 40 stopni. Dodatkowo żar bucha od asfaltu i innych samochodów. chłodne powiewy zdarzają się tylko jak przejeżdżamy obok jakiejś wody.
Rozmyślam o różnych rzeczach. O wypadkach, zwłaszcza tych, kiedy schodzi powietrze z przedniego koła... I wtedy czuję to charakterystyczne uciekanie przodu. No masz - guma. Wyhamowuję. Dziewczyny się zatrzymują, ale ustalamy, że ja czekam na delicę, a one jadą na jakiś lunch, gdzie wkrótce dojadę.
Zjeżdżamy z asfaltowej patelni na pobocze, gdzie akurat jest kilka budek z owocami i blaszak ze wszystkim innym. Koło zdjęte i decyzja, że jak jesteśmy jeszcze w cywilizacji, to niech się tym zajmie wulkanizator - podobno jest taki 4 km dalej (albo wcześniej). Sambor i Złomek jadą delicą ogarnąć temat. Ja i Ania zostajemy pod sklepem, gdzie urządzamy sobie przyjemny punkt odpoczynku na kartonach służących za kosze na śmieci. Gadamy, jemy winogrona i gadamy (tzn. Ania) ze sprzedawcą z blaszaka. Jest on nawet tak miły, że oddaje swoje niewielkie krzesełko Ani, żeby miała na czym siedzieć Jest tak gorąco, że Koza zatapia się stopką boczną w roztapiającym się asfalcie...
Po jakiejś godzinie wraca męska ekipa naprawcza - podobno dętka była jak sito (nie wzięli zapasowej, bo została tu z nami razem z motkiem), ale za to połatali wszystkie podziurawione i już jest git.
Kilka km dalej jest jakiś kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy, gdzie przyjeżdżają chyba wszyscy okoliczni mieszkańcy. Jeziorki, fontanny, figurki i do tego knajpki i sesje ślubne. Dziewczyny w zasadzie już zjadły, ale co nieco zostało, więc pałaszujemy "resztki". Ale trzeba się zbierać, bo jest dość późno, a przed nami ponad 250 km.
Droga jest prosta i nudna. I jest gorąco. Znużenie na poziomie maksimum. Co jakiś czas stajemy, żeby rozprostować nogi czy napić się czegoś. W sumie lokalne sklepiki przydrożen oferują wiele ciwkawych rzeczy. Poza możliwością posiedzenia na łóżku, można kupić kurut (takie wysuszone zsiadłe mleko w kulkach) i "jogurciki" z banderolką
Na szczęście pojawiają się jakieś pagórki i robi się nieco chłodniej. Góry są żółtozielone u podstawy, potem im wyżej, tym zieleń jest ciemniejsza, a pod "szczytami" rosną drzewa, więc jest ciemnozielono. Potem kolor gór się zmienia na czerwony. Jest bajkowo. Pęd powietrza lekko składa mi lusterko, więc notuję w pamięci, żeby na jakimś postoju albo wieczorem je dokręcić.
Do celu mamy jeszcze 40 km i zatrzymujemy się pod sklepem na krótką przerwę regeneracyjną. Parkuję koło Oli, po mojej prawej Emi. I się robi domino. Udaje się utrzymać motek Oli, ale mój leży. Lusterko odpada. No więc problem dokręcania zastępuję tematem wymiany na nowe. Emi się śmieje, że miałam problem, to mi go rozwiązała. Nie do końca o to mi chodziło, ale rzeczywiście - przez następne kilkadziesiąt kilometrów nie muszę już co chwilę poprawiać lusterka.
Do miejscowości Tamga, gdzie mamy nocleg, dojeżdżamy już po zachodzie słońca, które pięknie chowa się nad jeziorem Issyk Kul, wzdłuż brzegu którego jedziemy. Jezioro jest spore, drugi brzeg widać słabo, albo wcale.
Nocleg mamy w rodzinnym hoteliku Tamga Guest House, motki parkujemy na podwórku między rabatkami z kwiatami. Po kolacji i prysznicu siadamy jeszcze z piwkiem w ogrodzie, ale skutecznie przegania nas dym lecący z komina. Nie chcę nawet wiedzieć co jest palone...
Przed snem wchodzę jeszcze do sklepiku z pamiątkami - podobno tu sa jedne z fajniejszych i, mimo, że to pierwszy dzień, warto się w coś zaopatrzyć. Podoba mi się jeden szal jedwabno-filcowy, ale odpuszczam, na pewno jeszcze będą. Ale poważnie zastanawiam się nad innymi gadżetami
Przejechane: 316 km
Informacje praktyczne:
- tankowanie w Kirgistanie - kolejki do dystrybutorów nie obowiązują. Podjeżdża ten, kto się wepchnie. Jak ktoś się zagapi, to jego strata, bo po paliwo zgłosi się już ktoś inny. Najpierw trzeba podejść do kasy i zapłacić. Ile? Nie wiadomo. Ileś. Po prostu zostawia się kasę nie dostając żadnego pokwitowania ile się tam zostawiło. Trzeba jeszcze podać numer dystrybutora i rodzaj benzyny (rzadko 95, często 92, dostępna jest też 80 i diesel). Potem trzeba zatankować, ale czasami zdarza się, że nie odblokują dystrybutora, bo twierdzą, że się nie dokonało przedpłaty. Jak się zapłaciło za mniej niż wchodzi do baku, to tankowanie zatrzymuje się w momencie osiągnięcia kwoty. Żeby ją zwiększyć, trzeba powtórzyć prepaidową procedurę. Jak się zapłaciło więcej, to się leje ile się chce i idzie do kasy. Tam trzeba zidentyfikować swój kwitek wskazujący kwotę i dostaje się resztę. Oczywiście zdarza się ze ktoś zapłaci za kogoś innego, albo zapłaci i nie ma żadnego paliwa nalanego. Litr paliwa kosztuje ok. 40 COM. 1 USD = ok. 70 COM
- telefonia komórkowa - karty SIM rozdają za darmo na lotnisku - można je doładować w większości spożywczaków, albo za pomocą pani w kasie, albo specjalnego terminala (do tego też najlepiej zatrudnić panią z kasy). Zasięg jest w dużych miastach, często całkiem niezły. W naszej taryfie miałyśmy chyba 12 GB netu za 135 COM, ważne przez tydzień. Czy jakoś tak, bo w sumie ciężko się w tym połapać - ja oczywiście miałam jakąś inną taryfę niż inni i inny sposób aktywacji itp. W dodatku po jednym dniu (większość w stanie offline) dostałam wiadomość że nie mam już żadnych środków na koncie, więc naprawdę nie wiem jak to działa
30 lipca 2017 - niedziela
Dolatujemy mniej więcej o czasie czyli około 5-6 rano lokalnego czasu. Zmemłane i padnięte. Niestety jeden dzień, który miałyśmy na regenerację przed ruszeniem w trasę już nam nie przysługuje, przez dwudziestoczterogodzinną obsuwę samolotową.
Dla mnie dzień zaczyna się pechowo - moja torba na taśmie bagażowej podjeżdża uszkodzona - całkiem rozpruta jest jedna kieszeń, z której radośnie wystają rzeczy, które były w środku - buty motocyklowe, jetboil i kilka innych "cennych drobiazgów". No super nie wygląda na to, żeby czegoś brakowało. robię zdjęcia uszkodzeń, resztę zawartości sprawdzę "na spokojnie" później.
Na lotnisku czeka na nas Sambor i nasz "support car" - malinowa delica. Pakujemy do niej bagaże, a potem na nich siadamy i jedziemy do hotelu Salut, gdzie czeka reszta dziewczyn i motocykle Po drodze mamy jedyna i niepowtarzalną okazję jako-tako, czyli po japońsku zza szyby samochodu pozwiedzać Biszkek o poranku. Nie jest to piękne miasto, więc chyba mi wystarczy takie zwiedzanie.
W hotelu ustalamy, że prześpimy się parę godzin i wyjedziemy koło południa. Trasę mamy łatwą, asfaltową, więc na pewno ją zrobimy. Niestety zanim możemy się zdrzemnąć, to muszą zostać przygotowane pokoje dla nas, co trwa jakąś godzinę. Ale za to możemy spotkać się już z tymi Orlicami, które wstały wcześniej.
Śpię od 8 do 10:30 i chyba jestem bardziej zmęczona niż przed położeniem się spać. Inne dziewczyny jakoś też lekko zmulone. Jemy śniadanie (jajka), dostajemy nasz pakiety koszulkowo-bluzowe (super!), a w pobliskim spożywczaku (!) doładowujemy lokalne prepaidowe karty SIM.
I teraz najważniejsze - motocykle i pakowanie. W wyniku przepakowania bagażu odkrywam, że mój kask, który też był w feralnym bagażu ma kilka odprysków i pajączków na lakierze...
Orlice, które przyjechały wcześniej zaklepały sobie już motki. Z pomocą Oli rozdzielamy pozostałe. Mi trafia się Koza - DRZ 400 ujeżdżana kiedyś przez Olę.
3-2-1-START.
Motek jest "dziwny" tj. muszę się do niego przyzwyczaić. Wyższy nieco od Oliviera, ale lekki i w sumie poręczny. Już wiem, że się dogadamy.
Jedziemy na stację benzynową napoić nasze rumaki. O procesie tankowania w Kirgistanie można napisać całą książkę, więc tylko krótko to podsumuję: chaos Najpierw się płaci, potem tankuje, a potem ubiega o resztę. jak to wygląda można sobie wyobrazić, a ja jakoś nie mam siły przebicia, więc stoję tam jak sierota o wiele za długo.
No dobra, jedziemy. Przejazd przez miasto nie należy do przyjemności. Styl jazdy jest mocno azjatycki, do tego jest gorąco. Raz nawet macha na nas jakiś policjant, ale profilaktycznie się nie zatrzymujemy. Jazda wchodzi, mi takie wschodnie uliczne przepychanki zupełnie nie przeszkadzają. Jest ciepło. Wręcz upalnie. Ponad 40 stopni. Dodatkowo żar bucha od asfaltu i innych samochodów. chłodne powiewy zdarzają się tylko jak przejeżdżamy obok jakiejś wody.
Rozmyślam o różnych rzeczach. O wypadkach, zwłaszcza tych, kiedy schodzi powietrze z przedniego koła... I wtedy czuję to charakterystyczne uciekanie przodu. No masz - guma. Wyhamowuję. Dziewczyny się zatrzymują, ale ustalamy, że ja czekam na delicę, a one jadą na jakiś lunch, gdzie wkrótce dojadę.
Zjeżdżamy z asfaltowej patelni na pobocze, gdzie akurat jest kilka budek z owocami i blaszak ze wszystkim innym. Koło zdjęte i decyzja, że jak jesteśmy jeszcze w cywilizacji, to niech się tym zajmie wulkanizator - podobno jest taki 4 km dalej (albo wcześniej). Sambor i Złomek jadą delicą ogarnąć temat. Ja i Ania zostajemy pod sklepem, gdzie urządzamy sobie przyjemny punkt odpoczynku na kartonach służących za kosze na śmieci. Gadamy, jemy winogrona i gadamy (tzn. Ania) ze sprzedawcą z blaszaka. Jest on nawet tak miły, że oddaje swoje niewielkie krzesełko Ani, żeby miała na czym siedzieć Jest tak gorąco, że Koza zatapia się stopką boczną w roztapiającym się asfalcie...
Po jakiejś godzinie wraca męska ekipa naprawcza - podobno dętka była jak sito (nie wzięli zapasowej, bo została tu z nami razem z motkiem), ale za to połatali wszystkie podziurawione i już jest git.
Kilka km dalej jest jakiś kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy, gdzie przyjeżdżają chyba wszyscy okoliczni mieszkańcy. Jeziorki, fontanny, figurki i do tego knajpki i sesje ślubne. Dziewczyny w zasadzie już zjadły, ale co nieco zostało, więc pałaszujemy "resztki". Ale trzeba się zbierać, bo jest dość późno, a przed nami ponad 250 km.
Droga jest prosta i nudna. I jest gorąco. Znużenie na poziomie maksimum. Co jakiś czas stajemy, żeby rozprostować nogi czy napić się czegoś. W sumie lokalne sklepiki przydrożen oferują wiele ciwkawych rzeczy. Poza możliwością posiedzenia na łóżku, można kupić kurut (takie wysuszone zsiadłe mleko w kulkach) i "jogurciki" z banderolką
Na szczęście pojawiają się jakieś pagórki i robi się nieco chłodniej. Góry są żółtozielone u podstawy, potem im wyżej, tym zieleń jest ciemniejsza, a pod "szczytami" rosną drzewa, więc jest ciemnozielono. Potem kolor gór się zmienia na czerwony. Jest bajkowo. Pęd powietrza lekko składa mi lusterko, więc notuję w pamięci, żeby na jakimś postoju albo wieczorem je dokręcić.
Do celu mamy jeszcze 40 km i zatrzymujemy się pod sklepem na krótką przerwę regeneracyjną. Parkuję koło Oli, po mojej prawej Emi. I się robi domino. Udaje się utrzymać motek Oli, ale mój leży. Lusterko odpada. No więc problem dokręcania zastępuję tematem wymiany na nowe. Emi się śmieje, że miałam problem, to mi go rozwiązała. Nie do końca o to mi chodziło, ale rzeczywiście - przez następne kilkadziesiąt kilometrów nie muszę już co chwilę poprawiać lusterka.
Do miejscowości Tamga, gdzie mamy nocleg, dojeżdżamy już po zachodzie słońca, które pięknie chowa się nad jeziorem Issyk Kul, wzdłuż brzegu którego jedziemy. Jezioro jest spore, drugi brzeg widać słabo, albo wcale.
Nocleg mamy w rodzinnym hoteliku Tamga Guest House, motki parkujemy na podwórku między rabatkami z kwiatami. Po kolacji i prysznicu siadamy jeszcze z piwkiem w ogrodzie, ale skutecznie przegania nas dym lecący z komina. Nie chcę nawet wiedzieć co jest palone...
Przed snem wchodzę jeszcze do sklepiku z pamiątkami - podobno tu sa jedne z fajniejszych i, mimo, że to pierwszy dzień, warto się w coś zaopatrzyć. Podoba mi się jeden szal jedwabno-filcowy, ale odpuszczam, na pewno jeszcze będą. Ale poważnie zastanawiam się nad innymi gadżetami
Przejechane: 316 km
Informacje praktyczne:
- tankowanie w Kirgistanie - kolejki do dystrybutorów nie obowiązują. Podjeżdża ten, kto się wepchnie. Jak ktoś się zagapi, to jego strata, bo po paliwo zgłosi się już ktoś inny. Najpierw trzeba podejść do kasy i zapłacić. Ile? Nie wiadomo. Ileś. Po prostu zostawia się kasę nie dostając żadnego pokwitowania ile się tam zostawiło. Trzeba jeszcze podać numer dystrybutora i rodzaj benzyny (rzadko 95, często 92, dostępna jest też 80 i diesel). Potem trzeba zatankować, ale czasami zdarza się, że nie odblokują dystrybutora, bo twierdzą, że się nie dokonało przedpłaty. Jak się zapłaciło za mniej niż wchodzi do baku, to tankowanie zatrzymuje się w momencie osiągnięcia kwoty. Żeby ją zwiększyć, trzeba powtórzyć prepaidową procedurę. Jak się zapłaciło więcej, to się leje ile się chce i idzie do kasy. Tam trzeba zidentyfikować swój kwitek wskazujący kwotę i dostaje się resztę. Oczywiście zdarza się ze ktoś zapłaci za kogoś innego, albo zapłaci i nie ma żadnego paliwa nalanego. Litr paliwa kosztuje ok. 40 COM. 1 USD = ok. 70 COM
- telefonia komórkowa - karty SIM rozdają za darmo na lotnisku - można je doładować w większości spożywczaków, albo za pomocą pani w kasie, albo specjalnego terminala (do tego też najlepiej zatrudnić panią z kasy). Zasięg jest w dużych miastach, często całkiem niezły. W naszej taryfie miałyśmy chyba 12 GB netu za 135 COM, ważne przez tydzień. Czy jakoś tak, bo w sumie ciężko się w tym połapać - ja oczywiście miałam jakąś inną taryfę niż inni i inny sposób aktywacji itp. W dodatku po jednym dniu (większość w stanie offline) dostałam wiadomość że nie mam już żadnych środków na koncie, więc naprawdę nie wiem jak to działa
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 4 - Niedoszły napad na kopalnię złota
31 lipca 2017 - poniedziałek
Rano chętni jadą nad jezioro Issyk Kul, żeby się popluskać. Ja odpuszczam - muszę ogarnąć kilka rzeczy: przepakować się w odpowiedni sposób, żeby w rogalu mieć najpotrzebniejsze rzeczy, zamontować nawigację i takie tam.
Po śniadaniu i rozliczeniach za wczorajsze browary jedziemy załatwić najpotrzebniejsze rzeczy: zatankować i do sklepu. Tankowanie przebiega sprawniej, bo wg normalnej dla nas procedury. Za to jest lekki problem ze sklepem - najpierw nie możemy go znaleźć (szukamy jakiegoś większego, ale nie ma), a potem ten, który jest (klasyczny mały blaszak) nie ma w zasadzie nic co by nas interesowało. Zresztą, sklepy wyglądają mniej więcej tak: połowa asortymentu to alkohol, głównie wysokoprocentowy, ćwierć to przepity i inne napoje, a ostatnia ćwiartka to wszystko inne: gwoździe, chemia gospodarcza i rybki w puszkach...
Droga przez chwilę jest asfaltowa, ale potem skręcamy na południe, w szutrową drogę prowadzącą do kopalni złota. Jest ona kilka razy dziennie równana i polewana wodą, żeby się po niej dobrze jechało. I jedzie Miałyśmy mały plan opracowania planu napadu na ciężarówkę ze złotem, ale jakoś nie wpadłyśmy na nic konstruktywnego, więc "może innym razem".
Dojeżdżamy do pomniku Kamaza i w jurcie obok robimy podstawowe zakupy. Powoli zaczynamy czuć egzotykę tego miejsca, ze wszystkimi jego smaczkami i dziwnościami.
Dojeżdżamy do serpentynowatego podjazdu, u podnóża którego stoi kilkanaście ciężarówek, które też mają zamiar ruszyć w górę. Zajmujemy pole position i startujemy przed nimi, bo inaczej byłaby to drga przez kurzową mękę. Niestety delica chyba "nie zdanża" i jedzie gdzieś między ciężarówami.
Winkle przypominają mi <a href
Gdy chcę ruszyć to odbijam się z lewej nogi i wystawiam prawą, żeby zaprzeć się o usypaną "bandę". Niestety noga jest za krótka i przewracam się. Wygrzebuję się spod motocykla i stawiam go do pionu. Prawie, bo glebi na lewo... Stawiam do pionu i powtarzam manewr wsiadania, mając w pamięci, że moja noga jest krótsza niż mi się wydawało. Efekt, druga taka sama gleba. Nie poddaję się. Kolejny raz stawiam motek do pionu, tym razem skutecznie. I równie skutecznie wsiadam i ruszam. Na przełęcz na wysokości 3849 m n.p.m. dojeżdżam, gdy dziewczyny kończą fotosesję na szczycie.
Gdy dojedzie do nas delica zjeżdżamy do "skrzyżowania".
Ola znowu tam czeka na auto, a reszta rusza w górę, na najwyższą przełęcz jaką udaje nam się zdobyć w Kirgistanie. Nazwy nie pamiętam, ale wysokość to 4002 m n.p.m. Przełęcz nie jest jakoś specjalnie urodziwa, ale ma dwie atrakcje: widok na "drugą stronę" na góry:
i ciężarówkę ze zwierzakami na pace....
Wracamy do skrzyżowania, gdzie robimy przerwę na odpoczynek. Picie, arbuz i bułki z rybą. Menu idealne
Wracamy kilkaset metrów po własnych śladach, żeby skręcić w całkowicie boczną drogę, którą Sambor określa tak: "jeśli spotkamy tam jakiś samochód, to będę mocno zdziwiony".
Na trasie mamy kilka rzek, jednak nie stanowią one większego problemu.
Powoli myślimy o rozłożeniu biwaku, ale mamy przed sobą jeszcze jedną rzekę, całkiem rozległą i dość głęboką w jednym miejscu. Sambor radzi odpuścić i przeprawić się rano. Ola zarządza jednak, że jedziemy. Badamy dno, opracowujemy najlepszą trajektorię przejazdu i ruszamy, jedna po drugiej.
Najpierw Ola. W kilku miejscach się chwieje, ale przejeżdża. Potem Bawarka, Emi i GaGatek.
Czas na mnie. Wsiadając na moto glebię w miejscu. Podnoszę się wspólnymi siłami i ruszam w wodę.
Najgłębszy i najtrudniejszy odcinek jest na dzień dobry. Wjeżdżam, ślizgam się i wpadam do wody, słysząc tylko soczyste "Kur*a, za szybko!!!" z ust Sambora. Podnosimy motek, wspinam się na niego i resztę rzeki przekraczam bez mrugnięcia okiem. Za szybko? Może, ale z moją długością nóg za wolno (= trudniej zachować równowagę) to też nie jest dobra opcja.
Moja gleba sprawia, że kolejnym dziewczynom (poza Gosią) spada morale i przechodzą rzekę na nogach - w różnym stylu. Gosia na XT podejmuje kilka prób i kilka razy ląduje w rzece. Szkoda, że poddaje się pod sam koniec, gdzie już jest naprawdę łatwo. Ale wszystkie zgodnie doceniamy zapał i chęć do walki. Na końcu przeprawia się nasz Malinowy Król
Kilkaset metrów dalej znajdujemy dobre miejsce do rozbicia namiotów. Tylko musimy wrzucić kamienie w świstakowe dziury, żeby nikt nogi nie złamał idąc na nocne siku
Między motocyklami rozwieszamy mokre rzeczy do suszenia. Ja niestety muszę wysuszyć śpiwór puchowy, bo okazało się podczas krótkiej kąpieli, że rogal na moim moto nie jest do końca szczelny. Na szczęście fajnie wieje, więc wszystko schnie raz-dwa. Męska ekipa serwisowa postanawia przesmarować łańcuchy w naszych motkach i w przypadku mojego, połączonego z motkiem Oli konstrukcją suszarkową okazuje się to nie do końca dobrym pomysłem. Mój motek wyglebia, a przy okazji moje okulary przeciwsłoneczne ulegają destrukcji (w sumie nie wiem czy podczas upadku motka, czy jego wstawania; dobrze, że mam drugie.)
Czas na wieczorną toaletę, którą (prawie) każda z nas odbywa w najbliższym strumieniu przecinającym drogę. Na luzaka, bo przecież tu nikt nie jeździ. W międzyczasie relaksujemy się na "waginie" - zielonej dmuchanej "sofie", popijając zasłużone prosecco, które zostało przyznane wszystkim nam za dzielne pokonanie dzisiejszego odcinka, a w szczególności Gosi za walkę z żywiołem wody. I trochę mnie, za pierwszą gumę i pierwszą glebę w rzece... Gdy tak się bawimy drogą przejeżdża samochód... Uff, dobrze, że jesteśmy po kąpieli,. bo ktoś by się zdziwił widząc gołą babę (lub więcej) w strumieniu na środku drogi
W momencie gdy zachodzi słońce robi się bardzo zimno - w ruch idą puchowe kurtki, czapki i rękawiczki. I napoje rozgrzewające. Głównie herbata, ale jakieś pigwówki czy inne wiśniówki też.
Efekt jest taki, że o 21:00 wszystkie jesteśmy już poskładane w namiotach i śpiworach. Tu jest cieplutko.
Przejechane: 134 km
Informacje praktyczne:
- Przekraczanie rzek - lepiej przekraczać trudniejsze rzeki rano, bo wtedy stan wody może być naprawdę sporo niższy.
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
To zdjęcie jak jedziesz w dół do kopalni złota chyba ustawię jako tapetę... mogę?
- toper
- miejski lanser
- Posty: 377
- Rejestracja: 16.09.2012, 18:47
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Dębica
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Tak mi się Wasza serwisówka skojarzyła
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 5 - Shit happens
01 sierpnia 2017 - wtorek
Wczoraj przed pójściem spać umówiłyśmy się, że dzień zaczynamy jogą o 7:15. Nastawiam budzik na parę minut wcześniej, ale o umówionej porze nikogo nie ma poza namiotami, co więcej, nie widać absolutnie żadnego krzątania czy innych ruchów wskazujących, że ktokolwiek wstał. Dopiero koło ósmej widać jakieś pierwsze aktywności. Na śniadanie jemy twarde jak kamień buły. Procedurę startową mamy wybitnie spowolnioną i ruszamy dopiero około 10. Chyba wszyscy musieli się zregenerować. W dodatku motek GaGatka jakoś nie kwapi się, żeby zapalić, więc chwilę trwa, zanim da oznaki życia.
Kontynuujemy wczorajszą drogę, korą rzekomo nie jeżdżą samochody (uwaga, ten wczorajszy dzisiaj wraca, więc też go spotykamy). Trzeba bardzo uważać, na dziury wykopane przez świstaki. W sumie dość łatwo je zauważyć - jeśli na trasie jest łatka piasku, to tam jest dziura i należy ja ominąć, bo można nieprzyjemnie wpaść w nią motkiem. Tak jak i wczoraj przeprawiamy się przez kilka strumieni. Są sporo łatwiejsze, ale i tak trzeba zachować czujność. Ja w jednym z nich trafiam przednim kołem na spory kamień, co wytrąca mnie z równowagi i zmienia mi trajektorię jazdy - wyjeżdżam z rzeki dwa metry obok drogi, po jakimś stromym brzegu, ale obywa się bez upadku.
Dla odmiany motek Bawarki nie chce odpalić. Próby odpalenia na pych kończą się spacerem farmera pod górkę. Żeby naprawić usterkę trzeba motek rozkręcić. Facetom bardzo dobrze idzie, więc my tylko obserwujemy postępy prac. W końcu się udaje i możemy jechać dalej.
Jest pięknie. Pusto, zero ruchu. Dróżki, rzeczki, kamienie.
Rzeki przejeżdżam ze zdwojoną uwagą, żeby nie powtórzyć błędów z wczoraj i dzisiaj. Za to tuż za jedną z nich mocno zarzuca mi tyłem na luźnym żwirze i kamieniach i obraca w lewo. Nie utrzymuję motka i przewracam się... prosto w kupę końskiej kupy. Pewnie zwierzaki przystają tu przed wejściem w rzekę... No cóż, shit happens...
Od razu włażę do strumienia i zmywam nieczystości z ubrania. Potem przy pomocy camelbaga myję motocykl - nie chcę wjeżdżać do rzeki, zęby nie prowokować kolejnego nieszczęścia. Po dwóch minutach i ja i motek jesteśmy czyści jak łza i już nie muszę się obawiać, że dzisiejszy dzień albo i całą resztę wyjazdu spędzę w izolatce z powodu słodkawego smrodu...
Dojeżdża reszta ekipy i możemy ruszać w dalszą drogę. Prawie, bo GaGatek znowu nie może odpalić motka... Zdarza się to jeszcze kilka razy na trasie.
c
Pogoda nieco się psuje i lekko kropi, ale dzięki temu się nie kurzy, choć w sumie i tak mało się kurzy bo jedziemy po trawie lub kamieniach.
Dzięki napotkanym lokalesom znajdujemy (tj. oni zjeżdżają parę kilometrów z drogi, żeby nas poprowadzić) jurtę stołówkową i możemy zjeść lunch.
Jurta jest bardzo ładna, a na stoły wjeżdżają słodkie smakołyki - dżemy, musy (malinowy wygrywa!), miody, ciastka, śmietana, coś jak kruche ciasto, ale chyba to bardziej masło z jakąś kruszonką o takim posmaku. Czekając na jedzenie relaksujemy się na matach przy stole. Lokalny kot molestuje moją stopę i czuję się jak Król Julian
Na stole pojawiają się sałatki, makaron z mięsem, a pani gospodyni w wielkim wiadrze przynosi kumys i wielką chochla nalewa do miski słuszną porcję każdemu z nas. Nie jestem fanką przetworów mlecznych i chyba na pewno nie entuzjastką sfermentowanego kobylego mleka (3% alkoholu), ale, żeby nie było, próbuję tego "przysmaku". Ale tylko próbuję... Swoje porcje wypijają chyba tylko Gosia i Złomek. Niektóre nietknięte porcje lądują z powrotem w wiadrze Pewnie te tknięte w sumie też tam wylądują...
Po poobiedniej herbatce wsiadamy na motki i jedziemy dalej. Krajobrazy są cudowne, pogoda się poprawia, więc mamy kilka przerw na fotki czy kręcenie filmów.
Zbliżamy się do Narynia, o czym świadczy fakt, że pojawia się coraz więcej cywilizacji. W wioskach jest asfalt, pomiędzy nimi - szuter.
Naryn to największe miasto w okolicy, więc zaznamy cywilizacji. jednak w hotelu (Khan) , który mamy na oku nie ma miejsc dla naszej grupy, więc rozpoczynają się poszukiwania noclegu.
Zaproponowana kwatera okazuje się mocno hardkorową opcją, więc Ola i Sambor jadą poszukać alternatywy. W końcu udaje się znaleźć całkiem sensowny hotel (Aska) blisko pierwotnie zaplanowanej lokalizacji. Na parking wjeżdżamy przez kurtkę, która nie otwiera się do końca, z powodu stojącego za nią drzewa, więc wymaga to trochę precyzji.
Kwaterujemy się i odświeżamy. Ja postanawiam wyprać swoja bluzę. Gdy przy trzecim płukaniu woda jest dalej czarna, poddaję się i olewam temat. Poza tym - jutro znowu się ubrudzi.
Idziemy coś zjeść. W jedynej restauracji w najlepsze trwa dyskoteka i jakiś wieczór panieński. Na pierwszej stronie karty dań jest in formacja, że od 19 do 22 pobierane jest 20 COM od osoby za muzykę... Jeśli chodzi o jedzenie, to do wyboru jest tylko ryba, albo wołowina. Ale ważne, że jest piwo Zamawiamy jedzenie, bawimy się, bo jest wybitnie specyficznie...
Przejechane: 177 km
01 sierpnia 2017 - wtorek
Wczoraj przed pójściem spać umówiłyśmy się, że dzień zaczynamy jogą o 7:15. Nastawiam budzik na parę minut wcześniej, ale o umówionej porze nikogo nie ma poza namiotami, co więcej, nie widać absolutnie żadnego krzątania czy innych ruchów wskazujących, że ktokolwiek wstał. Dopiero koło ósmej widać jakieś pierwsze aktywności. Na śniadanie jemy twarde jak kamień buły. Procedurę startową mamy wybitnie spowolnioną i ruszamy dopiero około 10. Chyba wszyscy musieli się zregenerować. W dodatku motek GaGatka jakoś nie kwapi się, żeby zapalić, więc chwilę trwa, zanim da oznaki życia.
Kontynuujemy wczorajszą drogę, korą rzekomo nie jeżdżą samochody (uwaga, ten wczorajszy dzisiaj wraca, więc też go spotykamy). Trzeba bardzo uważać, na dziury wykopane przez świstaki. W sumie dość łatwo je zauważyć - jeśli na trasie jest łatka piasku, to tam jest dziura i należy ja ominąć, bo można nieprzyjemnie wpaść w nią motkiem. Tak jak i wczoraj przeprawiamy się przez kilka strumieni. Są sporo łatwiejsze, ale i tak trzeba zachować czujność. Ja w jednym z nich trafiam przednim kołem na spory kamień, co wytrąca mnie z równowagi i zmienia mi trajektorię jazdy - wyjeżdżam z rzeki dwa metry obok drogi, po jakimś stromym brzegu, ale obywa się bez upadku.
Dla odmiany motek Bawarki nie chce odpalić. Próby odpalenia na pych kończą się spacerem farmera pod górkę. Żeby naprawić usterkę trzeba motek rozkręcić. Facetom bardzo dobrze idzie, więc my tylko obserwujemy postępy prac. W końcu się udaje i możemy jechać dalej.
Jest pięknie. Pusto, zero ruchu. Dróżki, rzeczki, kamienie.
Rzeki przejeżdżam ze zdwojoną uwagą, żeby nie powtórzyć błędów z wczoraj i dzisiaj. Za to tuż za jedną z nich mocno zarzuca mi tyłem na luźnym żwirze i kamieniach i obraca w lewo. Nie utrzymuję motka i przewracam się... prosto w kupę końskiej kupy. Pewnie zwierzaki przystają tu przed wejściem w rzekę... No cóż, shit happens...
Od razu włażę do strumienia i zmywam nieczystości z ubrania. Potem przy pomocy camelbaga myję motocykl - nie chcę wjeżdżać do rzeki, zęby nie prowokować kolejnego nieszczęścia. Po dwóch minutach i ja i motek jesteśmy czyści jak łza i już nie muszę się obawiać, że dzisiejszy dzień albo i całą resztę wyjazdu spędzę w izolatce z powodu słodkawego smrodu...
Dojeżdża reszta ekipy i możemy ruszać w dalszą drogę. Prawie, bo GaGatek znowu nie może odpalić motka... Zdarza się to jeszcze kilka razy na trasie.
c
Pogoda nieco się psuje i lekko kropi, ale dzięki temu się nie kurzy, choć w sumie i tak mało się kurzy bo jedziemy po trawie lub kamieniach.
Dzięki napotkanym lokalesom znajdujemy (tj. oni zjeżdżają parę kilometrów z drogi, żeby nas poprowadzić) jurtę stołówkową i możemy zjeść lunch.
Jurta jest bardzo ładna, a na stoły wjeżdżają słodkie smakołyki - dżemy, musy (malinowy wygrywa!), miody, ciastka, śmietana, coś jak kruche ciasto, ale chyba to bardziej masło z jakąś kruszonką o takim posmaku. Czekając na jedzenie relaksujemy się na matach przy stole. Lokalny kot molestuje moją stopę i czuję się jak Król Julian
Na stole pojawiają się sałatki, makaron z mięsem, a pani gospodyni w wielkim wiadrze przynosi kumys i wielką chochla nalewa do miski słuszną porcję każdemu z nas. Nie jestem fanką przetworów mlecznych i chyba na pewno nie entuzjastką sfermentowanego kobylego mleka (3% alkoholu), ale, żeby nie było, próbuję tego "przysmaku". Ale tylko próbuję... Swoje porcje wypijają chyba tylko Gosia i Złomek. Niektóre nietknięte porcje lądują z powrotem w wiadrze Pewnie te tknięte w sumie też tam wylądują...
Po poobiedniej herbatce wsiadamy na motki i jedziemy dalej. Krajobrazy są cudowne, pogoda się poprawia, więc mamy kilka przerw na fotki czy kręcenie filmów.
Zbliżamy się do Narynia, o czym świadczy fakt, że pojawia się coraz więcej cywilizacji. W wioskach jest asfalt, pomiędzy nimi - szuter.
Naryn to największe miasto w okolicy, więc zaznamy cywilizacji. jednak w hotelu (Khan) , który mamy na oku nie ma miejsc dla naszej grupy, więc rozpoczynają się poszukiwania noclegu.
Zaproponowana kwatera okazuje się mocno hardkorową opcją, więc Ola i Sambor jadą poszukać alternatywy. W końcu udaje się znaleźć całkiem sensowny hotel (Aska) blisko pierwotnie zaplanowanej lokalizacji. Na parking wjeżdżamy przez kurtkę, która nie otwiera się do końca, z powodu stojącego za nią drzewa, więc wymaga to trochę precyzji.
Kwaterujemy się i odświeżamy. Ja postanawiam wyprać swoja bluzę. Gdy przy trzecim płukaniu woda jest dalej czarna, poddaję się i olewam temat. Poza tym - jutro znowu się ubrudzi.
Idziemy coś zjeść. W jedynej restauracji w najlepsze trwa dyskoteka i jakiś wieczór panieński. Na pierwszej stronie karty dań jest in formacja, że od 19 do 22 pobierane jest 20 COM od osoby za muzykę... Jeśli chodzi o jedzenie, to do wyboru jest tylko ryba, albo wołowina. Ale ważne, że jest piwo Zamawiamy jedzenie, bawimy się, bo jest wybitnie specyficznie...
Przejechane: 177 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Wszystko możesznazir pisze:To zdjęcie jak jedziesz w dół do kopalni złota chyba ustawię jako tapetę... mogę?
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Pięknie. Muszę tam jeszcze wrócić. Dawaj dalej.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 6 - Więcej szczęścia niż rozumu
02 sierpnia 2017 - środa
o porannej jodze zapominamy i na tym wyjeździe chyba będą z tego nici. Śniadanie (wszystkie potrawy są z kolendrą, więc się nie najadłam...) jest o 9:00, a wyjazd jeszcze sporo później, bo trzeba naprawić coś w delice i pospawać jeden z motocykli. Czas wykorzystujemy na pakowanie, ładowanie sprzętu elektronicznego "na zapas". Ania otwiera salon fryzjerski... Potem service car jedzie na zakupy a my tankujemy motocykle. Wtedy też przychodzi mi SMS, że cały mój pakiet internetowy się skończył. Ale jak to? 12 GB? Już? Głównie w trybie offline? Nie może być... W sumie przez następne dni i tak nie będzie zasięgu, więc doładuję konto przy jakiejś najbliższej okazji jak się nadarzy.
Droga z początku jest przyjemnym asfaltem, z zakrętami, potem skręcamy na szutry. Są dość nieprzyjemne, nie tylko dlatego, że się kurzy, ale po prostu jest ślisko. Tylne koło ucieka mi wielokrotnie, bo jest jak na jeździe po śniegu. I to z uczuciem jakby się miało kapcia na tyle. Doświadczam jednej bardziej poważnej niemiłej sytuacji - jadę za Bawarką i zbieramy się do wyprzedzenia jakiegoś auta, które zapyla krajobraz przed nami i w sumie jedzie dość szybko, więc my też musimy jechać odpowiednio w tempie. Jestem przekonana, że Bawarka zaraz zacznie wyprzedzać więc dojeżdżam bliżej do niej, a ona w tym momencie hamuje. Więc i ja muszę dość gwałtownie zahamować. Tył motocykla niemal wyprzedza przód, raz z jednej, raz z drugiej strony, a ja myślę jak bardzo wyhamuję zanim zedrę się na tym szutrze. Na szczęście udaje mi się opanować motocykl i wychodzę z tego zwycięsko, ale nauczka jest - musi być większy odstęp i mniej gwałtowne hamowanie. Zdolności akrobatyczno obronnych na najbliższym postoju gratuluje mi Emi, która jechała za mną
Szutrowymi serpentynami wspinamy się na przełęcz, na której jest posterunek. standardowo nie można tam robić zdjęć. Musimy pokazać nasze permity i ustawić się po jednej lub drugiej stronie budki, zależnie od tego, czy już mamy dokumenty sprawdzone czy nie. Okazuje się, że Bawarka ma na permicie błąd w dacie urodzenia i nie zgadza się to z danymi z paszportu. No i jest problem. Panowie wykonują bardzo ważny telefon gdzieś tam, wywołując się przez słuchawki gwizdaniem. Wiemy, że taka sytuacja jest do przejścia, pytanie tylko ile to potrwa i ile będzie nas kosztowało. Zazwyczaj im dłużej się czeka, tym jest mniejszy koszt Więc czekamy. Spokojnie dojeżdżają wszystkie dziewczyny i delica, a my sobie siedzimy i czekamy. W sumie lepiej mieć permit z błędem, niż nie mieć wcale. Po drodze pod górę mijaliśmy grupę Hiszpanów na rowerach, którzy zapytani czy mają dokumenty odpowiedzieli, że nie... ale mają Euro. No cóż, ciekawe czy ich puszczą. Ja bym się chyba wkurzyła, gdybym musiała pedałować pod górę i wracać. A zawrotni się zdarzają - przy nas z jakiegoś powodu wracała dwójka motocyklistów, których nie puścili na kolejnym posterunku ze względu na jakieś braki dokumentów...
W końcu chyba czekamy odpowiednio długo, bo bezkosztowo pozwalają nam jechać dalej. Otwierają nam szlaban i jedziemy tym razem w dół. Tam czeka nas kolejny posterunek, na którym procedura się w sumie powtarza, ale tym razem Ola podpisuje dokument, że bierze za Bawarkę odpowiedzialność i już. Załatwione. Przyjeżdża delica i kilka dziewczyn i pytają, czy czegoś nie zgubiłam. Pada na mnie blady strach, bo rzeczywiście - na poprzednim posterunku wyciągałam paszport z małego rearbaga schowanego w rogalu... Ani jednego ani drugiego nie zapięłam, bo paszport wsadziłam po kontroli do plecaka. No i kilkadziesiąt metrów po starcie wypadło mi wszystko - nie tylko rearbag, ale i wszystko z niego i jeszcze podręczna kosmetyczka. Wszystko udało się dziewczynom pozbierać... Więc nie straciłam powerbanków, kabli, wtyczek i przejściówek i większości kasy, która również w rearbagu była. Za to nie znalazła się kosmetyczka z małym ręcznikiem, dwoma batonami, pudełkiem tamponów i sprayem z wody morskiej do nosa. W sumie niewielka strata...
Jedziemy kawałek i stajemy w fajnym miejscu, żeby zjeść lunch. Ale ani Ewa ani auto nie dojeżdżają. Cofamy się około kilometra. Tym razem zastrajkował motek Ewy i trzeba mu zmienić filtr powietrza. W takim razie lunch zjadamy w miejscu naprawy. W menu są lepioszki i arbuz. Przy okazji każda sprawdza poziom oleju w motku. Gagatek, Ola i ja musimy zrobić dolewki.
Kilka km dalej jest spory most na dużej rzece. Tuż przed nim gaśnie moto Bawarce i już nie odpala. Przejeżdżamy kawałek za most i tam czekamy na wszystkich. Długo czekamy. Jedne dziewczyny zasypiają na motocyklach, inne przy drodze. Emilka częstuje nas miętówkami, choć gdy otwiera torebkę z cukierkami stwierdza "no, nie tego się spodziewałam" - miętówki okazują się mini kulkami kurutu czyli tego wyschniętego sfermentowanego mleka. Emi i ja próbujemy po sztuce, ale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Coś za długo ich nie ma. Wracamy przed most i okazuje się, że to grubsza sprawa, więc na nocleg musimy się rozbić tu.
Zjeżdżamy nad rzekę i między świstakowymi dziurami i krowimi plackami rozkładamy obóz. Dość mocno wieje i jakoś jest średnio przyjemnie. W dodatku na horyzoncie się chmurzy - może deszcz zatrzyma się na górach i do nas nie dojdzie.
Rozgrzewamy się hektolitrami herbaty, a na kolację robimy specjalność na winie - co się nawinie to do gara. Wychodzi kasza z cebulą i fasolą Jest smaczne, a to najważniejsze. Niemiłą aura powoduje, że i tym razem kładziemy się spać dość wcześnie.
Przejechane: 115 km
Informacje praktyczne:
- Strefy przygraniczne - w wielu krajach można w nie wjechać dopiero po załatwieniu niezbędnych pozwoleń. Dotyczy to chyba wszystkich stref w pobliżu Chin, w każdym kraju z jakim graniczą
02 sierpnia 2017 - środa
o porannej jodze zapominamy i na tym wyjeździe chyba będą z tego nici. Śniadanie (wszystkie potrawy są z kolendrą, więc się nie najadłam...) jest o 9:00, a wyjazd jeszcze sporo później, bo trzeba naprawić coś w delice i pospawać jeden z motocykli. Czas wykorzystujemy na pakowanie, ładowanie sprzętu elektronicznego "na zapas". Ania otwiera salon fryzjerski... Potem service car jedzie na zakupy a my tankujemy motocykle. Wtedy też przychodzi mi SMS, że cały mój pakiet internetowy się skończył. Ale jak to? 12 GB? Już? Głównie w trybie offline? Nie może być... W sumie przez następne dni i tak nie będzie zasięgu, więc doładuję konto przy jakiejś najbliższej okazji jak się nadarzy.
Droga z początku jest przyjemnym asfaltem, z zakrętami, potem skręcamy na szutry. Są dość nieprzyjemne, nie tylko dlatego, że się kurzy, ale po prostu jest ślisko. Tylne koło ucieka mi wielokrotnie, bo jest jak na jeździe po śniegu. I to z uczuciem jakby się miało kapcia na tyle. Doświadczam jednej bardziej poważnej niemiłej sytuacji - jadę za Bawarką i zbieramy się do wyprzedzenia jakiegoś auta, które zapyla krajobraz przed nami i w sumie jedzie dość szybko, więc my też musimy jechać odpowiednio w tempie. Jestem przekonana, że Bawarka zaraz zacznie wyprzedzać więc dojeżdżam bliżej do niej, a ona w tym momencie hamuje. Więc i ja muszę dość gwałtownie zahamować. Tył motocykla niemal wyprzedza przód, raz z jednej, raz z drugiej strony, a ja myślę jak bardzo wyhamuję zanim zedrę się na tym szutrze. Na szczęście udaje mi się opanować motocykl i wychodzę z tego zwycięsko, ale nauczka jest - musi być większy odstęp i mniej gwałtowne hamowanie. Zdolności akrobatyczno obronnych na najbliższym postoju gratuluje mi Emi, która jechała za mną
Szutrowymi serpentynami wspinamy się na przełęcz, na której jest posterunek. standardowo nie można tam robić zdjęć. Musimy pokazać nasze permity i ustawić się po jednej lub drugiej stronie budki, zależnie od tego, czy już mamy dokumenty sprawdzone czy nie. Okazuje się, że Bawarka ma na permicie błąd w dacie urodzenia i nie zgadza się to z danymi z paszportu. No i jest problem. Panowie wykonują bardzo ważny telefon gdzieś tam, wywołując się przez słuchawki gwizdaniem. Wiemy, że taka sytuacja jest do przejścia, pytanie tylko ile to potrwa i ile będzie nas kosztowało. Zazwyczaj im dłużej się czeka, tym jest mniejszy koszt Więc czekamy. Spokojnie dojeżdżają wszystkie dziewczyny i delica, a my sobie siedzimy i czekamy. W sumie lepiej mieć permit z błędem, niż nie mieć wcale. Po drodze pod górę mijaliśmy grupę Hiszpanów na rowerach, którzy zapytani czy mają dokumenty odpowiedzieli, że nie... ale mają Euro. No cóż, ciekawe czy ich puszczą. Ja bym się chyba wkurzyła, gdybym musiała pedałować pod górę i wracać. A zawrotni się zdarzają - przy nas z jakiegoś powodu wracała dwójka motocyklistów, których nie puścili na kolejnym posterunku ze względu na jakieś braki dokumentów...
W końcu chyba czekamy odpowiednio długo, bo bezkosztowo pozwalają nam jechać dalej. Otwierają nam szlaban i jedziemy tym razem w dół. Tam czeka nas kolejny posterunek, na którym procedura się w sumie powtarza, ale tym razem Ola podpisuje dokument, że bierze za Bawarkę odpowiedzialność i już. Załatwione. Przyjeżdża delica i kilka dziewczyn i pytają, czy czegoś nie zgubiłam. Pada na mnie blady strach, bo rzeczywiście - na poprzednim posterunku wyciągałam paszport z małego rearbaga schowanego w rogalu... Ani jednego ani drugiego nie zapięłam, bo paszport wsadziłam po kontroli do plecaka. No i kilkadziesiąt metrów po starcie wypadło mi wszystko - nie tylko rearbag, ale i wszystko z niego i jeszcze podręczna kosmetyczka. Wszystko udało się dziewczynom pozbierać... Więc nie straciłam powerbanków, kabli, wtyczek i przejściówek i większości kasy, która również w rearbagu była. Za to nie znalazła się kosmetyczka z małym ręcznikiem, dwoma batonami, pudełkiem tamponów i sprayem z wody morskiej do nosa. W sumie niewielka strata...
Jedziemy kawałek i stajemy w fajnym miejscu, żeby zjeść lunch. Ale ani Ewa ani auto nie dojeżdżają. Cofamy się około kilometra. Tym razem zastrajkował motek Ewy i trzeba mu zmienić filtr powietrza. W takim razie lunch zjadamy w miejscu naprawy. W menu są lepioszki i arbuz. Przy okazji każda sprawdza poziom oleju w motku. Gagatek, Ola i ja musimy zrobić dolewki.
Kilka km dalej jest spory most na dużej rzece. Tuż przed nim gaśnie moto Bawarce i już nie odpala. Przejeżdżamy kawałek za most i tam czekamy na wszystkich. Długo czekamy. Jedne dziewczyny zasypiają na motocyklach, inne przy drodze. Emilka częstuje nas miętówkami, choć gdy otwiera torebkę z cukierkami stwierdza "no, nie tego się spodziewałam" - miętówki okazują się mini kulkami kurutu czyli tego wyschniętego sfermentowanego mleka. Emi i ja próbujemy po sztuce, ale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Coś za długo ich nie ma. Wracamy przed most i okazuje się, że to grubsza sprawa, więc na nocleg musimy się rozbić tu.
Zjeżdżamy nad rzekę i między świstakowymi dziurami i krowimi plackami rozkładamy obóz. Dość mocno wieje i jakoś jest średnio przyjemnie. W dodatku na horyzoncie się chmurzy - może deszcz zatrzyma się na górach i do nas nie dojdzie.
Rozgrzewamy się hektolitrami herbaty, a na kolację robimy specjalność na winie - co się nawinie to do gara. Wychodzi kasza z cebulą i fasolą Jest smaczne, a to najważniejsze. Niemiłą aura powoduje, że i tym razem kładziemy się spać dość wcześnie.
Przejechane: 115 km
Informacje praktyczne:
- Strefy przygraniczne - w wielu krajach można w nie wjechać dopiero po załatwieniu niezbędnych pozwoleń. Dotyczy to chyba wszystkich stref w pobliżu Chin, w każdym kraju z jakim graniczą
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 7 - Konie nie-mechaniczne
03 sierpnia 2017 - czwartek
Leje do czwartej nad ranem. Podobno, bo ja śpię jak zabita, więc nic nie słyszę. Rano czeka nas przez to suszenie namiotów. a mnie dodatkowo wszystkiego tego, co miałam w rogalu (na szczęście nie było tam nic super wrażliwego na wodę). Na śniadanie robimy jajecznicę - w sumie wczoraj padła taka nieśmiała propozycja-marzenie, że obok jest jakieś domostwo, więc pewnie maja kury, więc może jajka od nich kupić, lub podprowadzić w ostateczności, ale okazuje się, że Ania zadbała o to wszystko wczoraj w sklepie i nie zdradziła niespodzianki aż do teraz.
GaGatkowy motek od rana dostarcza wrażeń, bo znowu nie chce odpalić. Poranny rozruch jest więc zapewniony.
Jedziemy przez most i dalej drogą, aż dojeżdżamy do skrętu nad jezioro Kol Suu, gdzie czekamy na wszystkich. Motek GaGatka gaśnie i nie chce odpalić. Razem z Olą postanawiamy, że trochę popchamy, ale bieganie na 3000 m n.p.m. dość szybko kończy się zadyszką. Stwierdzamy, że zostawimy tę przyjemność facetom - w końcu całymi dniami wożą tyłek w aucie, więc trochę ruchu im nie zaszkodzi.
Droga jest zdecydowanie gorsza. Śliska. W dodatku kropi. Ale przez chmury przedzierają się piękne widoki.
Dojeżdżamy do ostatniej osady, tuż nad rzeką. Żeby się dostać do jeziora trzeba ją przekroczyć. Woda jest dość wysoka, nasze auto na pewno nie przejedzie. A my na motkach raczej też nie mamy się co pchać na drugą stronę. Zostaje więc opcja przeprawy na koniach, co i tak było w sumie planowane jako alternatywa. W takich miejscach zawsze można wynająć konie, bo lokalesi je hodują. A dodatkowo są mistrzami w jeździe - nawet kilkuletnie dzieciaki radzą sobie znakomicie i pewnie zanim nauczą się chodzić, to już pewnie czują się w siodle.
Zanim wszyscy dojadą zamawiamy gorącą herbatę i zastanawiamy się nad planem. Pogoda nie jest najlepsza - deszcz gdzieś krąży wokoło. Herbata jest dobrodziejstwem. Ewa dostaje nagrodę za tekst dnia, gdy dostaje od pani gorący napój - "Dziękuję. Spasiba, w sensie."
Koni niestety jest mniej niż nas, a w dodatku będą dopiero za jakieś trzy godziny. Z drugiej strony jak już tu jesteśmy, to szkoda by było wyjechać i nie zobaczyć szmaragdowego jeziora.
Auta długo nie ma. Wysyłamy Bawarkę, żeby sprawdziła co się stało. Okazuje się, że delica, chcąc ominąć błotniste koleiny na drodze wpakowała się po osie w grząską trawę. Wszystkie 4 terenówki, jakie były w okolicy pomogły ją wyciągnąć z błota...
Zapada decyzja, że czekamy na konie, integrując się z lokalesami. Jak zwykle najlepszym, obiektem do obserwacji są dzieci - grają non stop w piłkę, nie przejmują się za dużymi butami i generalnie dobrze się bawią.
Pogoda się nieco poprawia i w końcu są nasze konie. Będzie ubaw, bo kilka z nas, w tym ja, nigdy nie jeździło konno. Dostajemy szybką instrukcję obsługi i można jechać. Mój koń niestety na początku tylko jeździ na wstecznym i żadne "ciu" nie powoduje, że jedzie do przodu. Może mam zły akcent?
Na początek czeka nas przeprawa przez rzekę. Prąd jest dość silny, ale konie radzą sobie całkiem dobrze. W wycieczce towarzyszy nam Pan Kirgiz (na jednym koniu z Anetą) i lokalna suczka.
Droga jest dość długa i prowadzi przez całkowite bezdroża, grząskie bagna i kamienne ścieżki poprzecinane strumieniami. Na moto byłby to niezłe wyzwanie w tych warunkach - wkleiłybyśmy się w błoto aż miło.
Mój koń jest nieco oporny w prowadzeniu. I w dodatku albo wlecze się z tyłu, albo wyprzedza wszystkich, po czym znowu zwalnia, żeby być ostatnim. Jak tu się wrzuca drugi bieg?
Za moreną czeka na nas piękne jezioro o niesamowitym kolorze. Spędzamy tam trochę czasu.
Jest też opcja popływania pontonem z silnikiem - godzina za 100 $. Nie korzystamy z tej okazji. Za to na ponton wsiada nasz Pan Kirgiz i gdzieś płynie z gośćmi za skały. To nieco opóźnia nasz powrót, więc w efekcie nad jeziorem spędzamy więcej czasu niż to było w planach. Na nieszczęście zaczyna wiać i znowu straszy deszczem.
Gdy zbieramy się do odwrotu, nad Kol Suu docierają Ania i Złomek - przyszli tu na nogach, zrezygnowali z jazdy konnej jeszcze przed przejściem przez pierwszą rzekę. Po drodze mijamy też kilka samochodów 4x4 z ekipą, którą poznałyśmy podczas lotniskowych przygód.
Konie w dół idą jakby żwawiej - nie wiem, czy jest to wynikiem tego, że znowu zaczęło padać, czy tego, że czują że w domu odpoczną i podjedzą. Jeszcze tylko ostatnie przejście przez rzekę i jesteśmy w bazie.
Decydujemy, że zostajemy tu na noc. W sumie to trochę wieje nudą, ale można się wyciszyć. Pospacerować po wiosce i porobić fotki, pograć z dzieciakami w piłkę, poprzyglądać się jak żyją tu ludzie. Dzieciaki dostają od nas balony i zimne ognie. Robi się świątecznie A najważniejsze, że przestaje padać.
Na noc rozpalają nam w jurtach kozy. Nie ma drewna, więc używany opał to wysuszone kupy zwierząt hodowlanych. W jurcie obok robi się prawdziwa sauna, w tej, w której ja śpię jest sporo chłodniej. Coś się nie rozpaliło za dobrze...
Przejechane: 34 km
Informacje praktyczne:
- Noclegi w jurtach - w wielu miejscach postawione są poza jurtami/barakami dla mieszkańców wioski również jurty na wynajem, dla turystów. Zazwyczaj jest w nich łóżko i pościel, ale dobrze jest mieć własny, ciepły śpiwór.
03 sierpnia 2017 - czwartek
Leje do czwartej nad ranem. Podobno, bo ja śpię jak zabita, więc nic nie słyszę. Rano czeka nas przez to suszenie namiotów. a mnie dodatkowo wszystkiego tego, co miałam w rogalu (na szczęście nie było tam nic super wrażliwego na wodę). Na śniadanie robimy jajecznicę - w sumie wczoraj padła taka nieśmiała propozycja-marzenie, że obok jest jakieś domostwo, więc pewnie maja kury, więc może jajka od nich kupić, lub podprowadzić w ostateczności, ale okazuje się, że Ania zadbała o to wszystko wczoraj w sklepie i nie zdradziła niespodzianki aż do teraz.
GaGatkowy motek od rana dostarcza wrażeń, bo znowu nie chce odpalić. Poranny rozruch jest więc zapewniony.
Jedziemy przez most i dalej drogą, aż dojeżdżamy do skrętu nad jezioro Kol Suu, gdzie czekamy na wszystkich. Motek GaGatka gaśnie i nie chce odpalić. Razem z Olą postanawiamy, że trochę popchamy, ale bieganie na 3000 m n.p.m. dość szybko kończy się zadyszką. Stwierdzamy, że zostawimy tę przyjemność facetom - w końcu całymi dniami wożą tyłek w aucie, więc trochę ruchu im nie zaszkodzi.
Droga jest zdecydowanie gorsza. Śliska. W dodatku kropi. Ale przez chmury przedzierają się piękne widoki.
Dojeżdżamy do ostatniej osady, tuż nad rzeką. Żeby się dostać do jeziora trzeba ją przekroczyć. Woda jest dość wysoka, nasze auto na pewno nie przejedzie. A my na motkach raczej też nie mamy się co pchać na drugą stronę. Zostaje więc opcja przeprawy na koniach, co i tak było w sumie planowane jako alternatywa. W takich miejscach zawsze można wynająć konie, bo lokalesi je hodują. A dodatkowo są mistrzami w jeździe - nawet kilkuletnie dzieciaki radzą sobie znakomicie i pewnie zanim nauczą się chodzić, to już pewnie czują się w siodle.
Zanim wszyscy dojadą zamawiamy gorącą herbatę i zastanawiamy się nad planem. Pogoda nie jest najlepsza - deszcz gdzieś krąży wokoło. Herbata jest dobrodziejstwem. Ewa dostaje nagrodę za tekst dnia, gdy dostaje od pani gorący napój - "Dziękuję. Spasiba, w sensie."
Koni niestety jest mniej niż nas, a w dodatku będą dopiero za jakieś trzy godziny. Z drugiej strony jak już tu jesteśmy, to szkoda by było wyjechać i nie zobaczyć szmaragdowego jeziora.
Auta długo nie ma. Wysyłamy Bawarkę, żeby sprawdziła co się stało. Okazuje się, że delica, chcąc ominąć błotniste koleiny na drodze wpakowała się po osie w grząską trawę. Wszystkie 4 terenówki, jakie były w okolicy pomogły ją wyciągnąć z błota...
Zapada decyzja, że czekamy na konie, integrując się z lokalesami. Jak zwykle najlepszym, obiektem do obserwacji są dzieci - grają non stop w piłkę, nie przejmują się za dużymi butami i generalnie dobrze się bawią.
Pogoda się nieco poprawia i w końcu są nasze konie. Będzie ubaw, bo kilka z nas, w tym ja, nigdy nie jeździło konno. Dostajemy szybką instrukcję obsługi i można jechać. Mój koń niestety na początku tylko jeździ na wstecznym i żadne "ciu" nie powoduje, że jedzie do przodu. Może mam zły akcent?
Na początek czeka nas przeprawa przez rzekę. Prąd jest dość silny, ale konie radzą sobie całkiem dobrze. W wycieczce towarzyszy nam Pan Kirgiz (na jednym koniu z Anetą) i lokalna suczka.
Droga jest dość długa i prowadzi przez całkowite bezdroża, grząskie bagna i kamienne ścieżki poprzecinane strumieniami. Na moto byłby to niezłe wyzwanie w tych warunkach - wkleiłybyśmy się w błoto aż miło.
Mój koń jest nieco oporny w prowadzeniu. I w dodatku albo wlecze się z tyłu, albo wyprzedza wszystkich, po czym znowu zwalnia, żeby być ostatnim. Jak tu się wrzuca drugi bieg?
Za moreną czeka na nas piękne jezioro o niesamowitym kolorze. Spędzamy tam trochę czasu.
Jest też opcja popływania pontonem z silnikiem - godzina za 100 $. Nie korzystamy z tej okazji. Za to na ponton wsiada nasz Pan Kirgiz i gdzieś płynie z gośćmi za skały. To nieco opóźnia nasz powrót, więc w efekcie nad jeziorem spędzamy więcej czasu niż to było w planach. Na nieszczęście zaczyna wiać i znowu straszy deszczem.
Gdy zbieramy się do odwrotu, nad Kol Suu docierają Ania i Złomek - przyszli tu na nogach, zrezygnowali z jazdy konnej jeszcze przed przejściem przez pierwszą rzekę. Po drodze mijamy też kilka samochodów 4x4 z ekipą, którą poznałyśmy podczas lotniskowych przygód.
Konie w dół idą jakby żwawiej - nie wiem, czy jest to wynikiem tego, że znowu zaczęło padać, czy tego, że czują że w domu odpoczną i podjedzą. Jeszcze tylko ostatnie przejście przez rzekę i jesteśmy w bazie.
Decydujemy, że zostajemy tu na noc. W sumie to trochę wieje nudą, ale można się wyciszyć. Pospacerować po wiosce i porobić fotki, pograć z dzieciakami w piłkę, poprzyglądać się jak żyją tu ludzie. Dzieciaki dostają od nas balony i zimne ognie. Robi się świątecznie A najważniejsze, że przestaje padać.
Na noc rozpalają nam w jurtach kozy. Nie ma drewna, więc używany opał to wysuszone kupy zwierząt hodowlanych. W jurcie obok robi się prawdziwa sauna, w tej, w której ja śpię jest sporo chłodniej. Coś się nie rozpaliło za dobrze...
Przejechane: 34 km
Informacje praktyczne:
- Noclegi w jurtach - w wielu miejscach postawione są poza jurtami/barakami dla mieszkańców wioski również jurty na wynajem, dla turystów. Zazwyczaj jest w nich łóżko i pościel, ale dobrze jest mieć własny, ciepły śpiwór.
-
- czyściciel nagaru
- Posty: 556
- Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
- Mój motocykl: XL700V
- Lokalizacja: Pabianice
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Tak po kowbojsku ten dzionek...extra!
Lubię motory...wszystkie.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Kirgistan po babsku (2017)
Kirgistan 2017 - Dzień 8 - Karawana (nie) jedzie dalej
04 sierpnia 2017 - piątek
Pobudkę równo o 7:00 fundują nam gospodarze odsłaniając tundiuk, czyli otwór w sklepieniu jurty. I nagle robi się jasno. Śniadanie mamy zamówione na 7:30, ale to raczej "kirgiska 7:30", więc się nie spieszymy. A to błąd - o umówionej godzinie śniadanie jest na stołach, więc jak przychodzimy, to jajka są już lekko zimne.
Pogoda się polepszyła, więc, po odpaleniu motka GaGatka na pych, możemy jechać. Najpierw po własnych śladach do "głównej drogi". Ekipa z pierwszego turnusu himalajskiego narzuca sobie bardzo sprawne tempo i doganiamy znajome terenówki. Na rozstaju dróg koledzy koniecznie chcą fotkę ze "słabą płcią".
Skręcamy w lewo, na zachód. Drogę można określić słowami "nie ma nudy". Trasa biegnie wzdłuż granicy z Chinami i choć w zasadzie prosta jak strzała, to dość urozmaicona. Do atrakcji należą - głębokie przepusty, w które można się wbić jeśli się w porę nie wyhamuje lub nie zobaczy objazdu (Ola zalicza nawet glebę przy hamowaniu awaryjnym przed jedną z takich dziur), zaniki śladów na drodze albo całkowite zaniki drogi, bo się zmyła, zerwała i nie ma. Objazdy prowadzą przez rzeki, czasem wyschnięte, a czasem nie. Na jednej z rzek nawet jest most, ale nie prowadzi do niego żadna droga - ot tak sobie stoi w środku niczego. Nawigowanie po takim terenie jest dość trudne, bo mało kto tędy jeździ i nie ma wyjeżdżonej trasy. Przejazdy przez rzeki musimy wytyczać same, bo nie wiadomo, gdzie jest ani którędy prowadzi najbezpieczniejsza przeprawa. Czasami gdy z Emilką zostawałyśmy za bardzo w tyle robiłyśmy "skróty", które nie miały nic wspólnego z jazdą po jakiejkolwiek drodze, ale było przynajmniej wesoło
Niestety zaczyna mocno wiać, powietrze robi się lodowate a na horyzoncie zbierają się chmury. Tuż przy przejściu granicznym z Chinami w Torugart ubieramy się w ciuchy przeciwdeszczowe, bo na pewno nam doleje.
I tak niestety się dzieje, jak tylko wjeżdżamy na nowiutki chiński asfalt i mijamy jezioro Chatyr Kol. Wieje, pada, jest przenikliwie zimno. W dodatku jeździ tu sporo ciężarówek, które nie zwracają na nas najmniejszej uwagi i naprawdę jadą dość szybko. Mimo przeciwdeszczówek jesteśmy przemoczone i zziębnięte. Pech chce, ze czeka nas jeden posterunek. Przejeżdżamy na początek wielkiej kolejki TIRów, i stajemy tuż za znakiem STOP. Nie podoba się to mundurowym, którzy każą nam przepakować motocykle przed znak. I nie ma dyskusji. Kierowcom ciężarówek za to się nie podoba, że wjechałyśmy na początek kolejki. Pod okienkiem, gdzie mamy się stawić z dokumentami panuje niezły bałagan. Szczękamy zębami, gdy sprawdzają nam papiery. Panom wyraźnie się nudzi, bo w pewnym momencie (ciekawe dlaczego padło na mnie) każą jeszcze w tej ulewie zdejmować kaski, mimo, że pierwsze kilka z nas nie musiało tego robić. Po kilkudziesięciu minutach możemy jechać dalej.
Godzinę później skręcamy w prawo i jedziemy do Tash Rabat. Droga prowadzi malowniczą doliną, ale chyba żadna z nas nie ma ochoty podziwiać krajobrazu i tylko marzy o ciepłym i suchym miejscu i gorącej herbacie. Nie wiem czy lepiej jechać na stojąco czy na siedząco - bo albo mocniej przewiewa i męczy, albo jest zimno i morko w tyłek aż lecą łzy.
Dojeżdżamy do celu - wioski w której stoi piętnastowieczny karawanseraj, bardzo istotny punkt na Jedwabnym szlaku. Gospodarze (a jednocześnie opiekunowie obiektu) udostępniają nam "jadalnię", rozpalają ogień i robią gorącą herbatę. Suszymy się. Po jakimś czasie nawet przestaje padać, więc możemy część rzeczy suszyć na słońcu i wietrze.
Zapada decyzja, że zostajemy tu na noc, bo na dzisiaj mamy już chyba dość atrakcji. Zagospodarowujemy jurty, zamawiamy obiad (po którym mamy maksymalnie pełne brzuchy). W to samo miejsce dojeżdża grupa znanych nam Słowaków, z którymi siedzimy i gadamy wieczorem przy "negazirowanej". Najdzielniejsza z nas Bawarka idzie się wykąpać w lodowatym strumieniu. GaGatek tylko myje głowę, choć i tak obawia się zamarznięcia mózgu. A reszta z nas późnym wieczorem korzysta z bani, która jest kilka kilometrów w głąb doliny, w kolejnej "wiosce". Gorąca woda z namiastką sauny to idealny pomysł na wieczór - od razu jest lepiej i o wiele łatwiej się zasypia.
Przejechane: 208 km
04 sierpnia 2017 - piątek
Pobudkę równo o 7:00 fundują nam gospodarze odsłaniając tundiuk, czyli otwór w sklepieniu jurty. I nagle robi się jasno. Śniadanie mamy zamówione na 7:30, ale to raczej "kirgiska 7:30", więc się nie spieszymy. A to błąd - o umówionej godzinie śniadanie jest na stołach, więc jak przychodzimy, to jajka są już lekko zimne.
Pogoda się polepszyła, więc, po odpaleniu motka GaGatka na pych, możemy jechać. Najpierw po własnych śladach do "głównej drogi". Ekipa z pierwszego turnusu himalajskiego narzuca sobie bardzo sprawne tempo i doganiamy znajome terenówki. Na rozstaju dróg koledzy koniecznie chcą fotkę ze "słabą płcią".
Skręcamy w lewo, na zachód. Drogę można określić słowami "nie ma nudy". Trasa biegnie wzdłuż granicy z Chinami i choć w zasadzie prosta jak strzała, to dość urozmaicona. Do atrakcji należą - głębokie przepusty, w które można się wbić jeśli się w porę nie wyhamuje lub nie zobaczy objazdu (Ola zalicza nawet glebę przy hamowaniu awaryjnym przed jedną z takich dziur), zaniki śladów na drodze albo całkowite zaniki drogi, bo się zmyła, zerwała i nie ma. Objazdy prowadzą przez rzeki, czasem wyschnięte, a czasem nie. Na jednej z rzek nawet jest most, ale nie prowadzi do niego żadna droga - ot tak sobie stoi w środku niczego. Nawigowanie po takim terenie jest dość trudne, bo mało kto tędy jeździ i nie ma wyjeżdżonej trasy. Przejazdy przez rzeki musimy wytyczać same, bo nie wiadomo, gdzie jest ani którędy prowadzi najbezpieczniejsza przeprawa. Czasami gdy z Emilką zostawałyśmy za bardzo w tyle robiłyśmy "skróty", które nie miały nic wspólnego z jazdą po jakiejkolwiek drodze, ale było przynajmniej wesoło
Niestety zaczyna mocno wiać, powietrze robi się lodowate a na horyzoncie zbierają się chmury. Tuż przy przejściu granicznym z Chinami w Torugart ubieramy się w ciuchy przeciwdeszczowe, bo na pewno nam doleje.
I tak niestety się dzieje, jak tylko wjeżdżamy na nowiutki chiński asfalt i mijamy jezioro Chatyr Kol. Wieje, pada, jest przenikliwie zimno. W dodatku jeździ tu sporo ciężarówek, które nie zwracają na nas najmniejszej uwagi i naprawdę jadą dość szybko. Mimo przeciwdeszczówek jesteśmy przemoczone i zziębnięte. Pech chce, ze czeka nas jeden posterunek. Przejeżdżamy na początek wielkiej kolejki TIRów, i stajemy tuż za znakiem STOP. Nie podoba się to mundurowym, którzy każą nam przepakować motocykle przed znak. I nie ma dyskusji. Kierowcom ciężarówek za to się nie podoba, że wjechałyśmy na początek kolejki. Pod okienkiem, gdzie mamy się stawić z dokumentami panuje niezły bałagan. Szczękamy zębami, gdy sprawdzają nam papiery. Panom wyraźnie się nudzi, bo w pewnym momencie (ciekawe dlaczego padło na mnie) każą jeszcze w tej ulewie zdejmować kaski, mimo, że pierwsze kilka z nas nie musiało tego robić. Po kilkudziesięciu minutach możemy jechać dalej.
Godzinę później skręcamy w prawo i jedziemy do Tash Rabat. Droga prowadzi malowniczą doliną, ale chyba żadna z nas nie ma ochoty podziwiać krajobrazu i tylko marzy o ciepłym i suchym miejscu i gorącej herbacie. Nie wiem czy lepiej jechać na stojąco czy na siedząco - bo albo mocniej przewiewa i męczy, albo jest zimno i morko w tyłek aż lecą łzy.
Dojeżdżamy do celu - wioski w której stoi piętnastowieczny karawanseraj, bardzo istotny punkt na Jedwabnym szlaku. Gospodarze (a jednocześnie opiekunowie obiektu) udostępniają nam "jadalnię", rozpalają ogień i robią gorącą herbatę. Suszymy się. Po jakimś czasie nawet przestaje padać, więc możemy część rzeczy suszyć na słońcu i wietrze.
Zapada decyzja, że zostajemy tu na noc, bo na dzisiaj mamy już chyba dość atrakcji. Zagospodarowujemy jurty, zamawiamy obiad (po którym mamy maksymalnie pełne brzuchy). W to samo miejsce dojeżdża grupa znanych nam Słowaków, z którymi siedzimy i gadamy wieczorem przy "negazirowanej". Najdzielniejsza z nas Bawarka idzie się wykąpać w lodowatym strumieniu. GaGatek tylko myje głowę, choć i tak obawia się zamarznięcia mózgu. A reszta z nas późnym wieczorem korzysta z bani, która jest kilka kilometrów w głąb doliny, w kolejnej "wiosce". Gorąca woda z namiastką sauny to idealny pomysł na wieczór - od razu jest lepiej i o wiele łatwiej się zasypia.
Przejechane: 208 km
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość