Kolumbia 2016

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 4 - Welcome to the jungle!
01 marca 2016 - wtorek



Chyba przełączyliśmy się na tryb wakacyjny. Pomimo ambitnych planów wyszło jak zwykle i pobudka następuje koło ósmej. Obiecujemy sobie lekką poprawę w tej kwestii. Zastanawiamy się gdzie zjeść śniadanie, ale w końcu staje na naszym hotelu. Siadamy na tarasie i po chwili dostajemy wielkie porcje żarcia, jakby to był obiad. ryż z fasolą, pierś z kurczaka, arepa, ser, jajecznica, krakersy i słodka lurowata kawa. Dziwne, że nawet w tym regionie taką podają, mimo tych wszystkich pól dookoła.

Obrazek

Powoli się pakujemy i przyprowadzamy moto pod hotel. Poświęcamy nieco czasu na drobne prace serwisowo -optymalizacyjne. Marek podłącza sobie gniazdo zapalniczki, zęby miał ładowanie do telefonu służącego za nawigację. Ja przerzucam SPOTa na prawego gmola, a na jego miejscu na kierownicy montuję nawigację. próbuję też jakoś dorzucić uchwyt do kamerki, ale mam o jedna przedłużkę za mało więc niestety ujęć z motka nie będzie. Za to przymocowuję kamerę do kasku i za pomocą aplikacji w komórce ustawiam ją tak, żeby ani nie filmowała przedniego koła, ani nieba, czyli, żeby było optymalnie.

Obrazek

Czas na wyjazd. Niestety przyblokowała nas ciężarówka i żeby wyjechać musimy pokonać krawężnik i przejechać parę metrów po deptaku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kierujemy się na południe, gdzie mapa pokazuje drogę linią przerywaną, więc może być wesoło. Asfalt jednak okazuje się najlepszy, jaki do tej pory widzieliśmy - równiutki, gładziutki, jakby położony zupełnie niedawno. Marek nie kryje zdumienia, komentując tę sytuację. Zatrzymujemy się co chwilę chłonąc i fotografując zieleń pobliskich gór. Ja jeszcze lekko mocuję się z etui na nawigację, które mi się trochę telepie i przekręca. Dokręcam kilka śrubek i jest jakby lepiej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Komentarz oczywiście padł nie w porę, bo chwilę potem asfalt zmienia się w szutrówkę. Czasami lepszą, czasami gorszą. Mając w pamięci brak jakichkolwiek narzędzi jedziemy raczej ostrożnie - nasze motki to nie enduro i o jakaś gumę na kamieniu jest dość łatwo. W dodatku na co bardziej wymagających podjazdach muszę pamiętać o tych nieszczęsnych biegach - żeby sobie nie zredukować do luzu, bo wtedy może być niewesoło. Dżungla dookoła jest powalająca. Jest soczyście zielono, gęsto, że bez maczety nie da się przejść. Co chwilę zatrzymujemy się na fotki. A to przy wodospadzie, a to przy strumyku, a to tak po prostu wśród zieleni. Motyle w brzuchu - dosłownie i w przenośni ;) Jeden motyl był naprawdę fascynujący - wielkości dłoni, majestatycznie i powoli machał białymi skrzydłami, które opalizowały na fioletowo. Welcome to the jungle!



Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przez ciągłe postoje powodowane zachwytem na pięknymi okolicznościami przygody droga idzie masakrycznie powoli. Większe tempo wyzwala w nas jedynie niebo, które zasnuwa się ołowianymi chmurami - nie chcemy moknąć, więc wrzucamy drugi/trzeci bieg i przejeżdżamy na drugą stronę gór - tam jest w miarę bezchmurnie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przejeżdżamy kilkanaście kilometrów i znowu lądujemy na asfalcie i w większym ruchu. Chociaż dzisiaj już nie jest tak, że wszyscy nas wyprzedzają, czasami udaje się wyprzedzić jakiegoś lokalesa, co oznacza jedno - coraz lepiej czujemy jazdę w tutejszej rzeczywistości.

Obrazek

Obrazek

Na rozstaju dróg stajemy na kawę. Znowu jest lurowata. Zauważyliśmy, że podają ją ze słomką - przecież picie wrzątku w taki sposób to najlepsza droga do poparzenia podniebienia. a może to po prostu mieszadełko?

Jazda w tumanach spalin wyrzucanych przez ciężarówki na głównych drogach i wyścigi z nimi średnio nam leżą, więc ustalamy, że jedziemy w kierunku Manizales drogami bardziej bocznymi, pokręconymi, ale o potencjalnie mniejszym natężeniu ruchu.

Obrazek

Przekraczamy rzekę i znów cieszymy oko zielonymi górskimi krajobrazami, bambusowymi lasami, bananowymi i kawowymi plantacjami i drogą z przyjemnymi winklami, od których nie ma odpoczynku. Trafiamy na skupisko jakichś paskudnych padlinożernych ptaków, które okupują kilka drzew - w dolinie jest jakieś wysypisko, więc wszystko jasne, co tu robią.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na przedmieściach Manizales tankujemy motki, choć wskazówka poziomu paliwa u mnie nawet nie drgnęła i po przejechaniu prawie 300 km dalej pokazuje maksimum.

Obrazek

Przejazd po mieście to korrida, chaos i walka o swoje. Ale w końcu udaje się wyjechać na kolejną mniej uczęszczaną drogę, choć dalej pokręconą jak spinacz biurowy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przejazd przez kolejne większe miasto - Pereira - jest już łatwiejszy, ale dalej jest to walka.

Obrazek

Do naszego dzisiejszego celu - Salento - mamy jakieś 30 km. Jest prawie zachód, a niebo zasnuwają ciężkie ciemne chmury. Czy damy radę wygrać wyścig z deszczem? 14 km przed celem wiemy, że nie damy rady, bo zaczęło lekko kropić. Nawet lokalesi zatrzymują się, żeby ubrać przeciwdeszczówki, więc bierzemy z nich przykład. Ja w moim kondomie na ten wyjazd wyglądam jak w białej sukience. Albo jak jakiś pracownik fabryki chemicznej, czy inny ufoludek. Zakładam też lekko za dużą kamizelkę odblaskową, która jest obowiązkowa do jazdy po zmroku. Marek to olewa i nie zakłada swojej, ale za to on ma obowiązkowe odblaski na kasku - numer rejestracyjny motocykla (choć w jego przypadku niezgodny z tym na tablicy ;)), a ja nie.

Obrazek

Deszcz bardziej postraszył niż faktycznie popadał, ale przynajmniej było nam ciepło i sucho. Wraz z ciemnością nadeszła też mgła lub chmury, które nieco utrudniały zakręcony podjazd do miasteczka.

Wjeżdżamy do centrum Salento. Jest jak w Jardin: plac z deptakiem i kościół. Marek idzie na rekonesans, a ja zdejmuję przeciwdeszczówkę, bo tu nie pada i jest dość ciepło, mniej więcej jak u nas w maju lub czerwcu wieczorem ;) Mimo podobnego układu, tu nie jest tak klimatycznie jak poprzedniego dnia. Widać, że to miejsce jest bardziej komercyjne i turystyczne. Więcej też "białych".

Obrazek

Przychodzi Marek z wiadomością, że znalazł hotel, jakieś 300 metrów stąd, w bocznej uliczce - za 80000 COP za pokój, ale ze śniadaniem i motki można zaparkować na miejscu. Ciut drogo, ale biorąc pod uwagę, że to lokalne "Zakopane", to nie marudzimy. Po chwili parkujemy motki w części restauracyjnej Hostal Vincente i lokujemy się w dość przyjemnym pokoiku z kiczowatym obrazkiem z palmą na tle czerwono-fioletowego nieba.

Obrazek

Szybki prysznic i jesteśmy gotowi na podbój miasta. Pora na kolację, więc szukamy knajpki, która nas zachęci do zjedzenia właśnie tam. znajdujemy takową, przed nią koleś podaje nam menu, wygląda dobrze, choć ceny lekko wysoki ale znowu - nie marudzimy. Wtedy naganiacz prowadzi nas w uliczkę obok i wskazuje na jakiś night club i ze to tam. Nieee, nie chcemy takiej knajpki, więc rezygnujemy i wchodzimy do tej, która przed chwila nam się spodobała. Niestety zamykają już kuchnię i nie zjemy. Szkoda. Inne zauważone przez nas knajpki to albo fastfoody albo jakieś takie niezachęcające molochy. Decydujemy się na jeden z nich, a w nim na hamburgera. Ten jest jednak średni, ale za to z namiastką warzyw, których tutaj zaczyna mi brakować - plastrem zielonego pomidora.

Obrazek

Obrazek

Na wieczorne piwko i pogaduchy o wrażeniach dnia idziemy do do knajpki na rogu, gzie leci głośna muzyka odtwarzana z winyli. Stolik mamy na chodniku, który ma ciekawy wyżłobiony wzór. Możemy podpatrzeć wieczorne życie miasteczka :)

Obrazek

Obrazek

Znowu nie wiedzieć kiedy robi się późno, więc wracamy do pokoju i poświęcamy czas na codzienne obowiązki m.in. pranie. Rozwieszamy je na balustradzie przed pokojem, ale pani gospodyni się to nie podoba i gdzieś je przenosi. Mam nadzieję, że rano je odnajdziemy...


Przejechane: 239,7 km

Obrazek
Awatar użytkownika
KrzysieG
łamacz szprych
łamacz szprych
Posty: 679
Rejestracja: 27.05.2011, 14:25
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Olkusz

Re: Kolumbia 2016

Post autor: KrzysieG »

Pięknie, pięknie, a ja tu siedzę i gniję marząc, chocby o Rumunii :lol: Super fotki. Miłego pobytu i szczęśliwego powrotu :ok:
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

wrócone już miesiąc temu tylko czasu na pisanie relacji brakuje ;)
Awatar użytkownika
Wiki
emzeciarz agroturysta
emzeciarz agroturysta
Posty: 307
Rejestracja: 27.07.2015, 19:35
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Dukla

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Wiki »

Też czytam te egzotyczne wspomnienia.
Gratuluję odwagi wyjazdu w tak odległe rejony :resp: i czekam na cd.
PS.
Jak udało Wam się namierzyć te motki w jakiejś klinice weterynaryjnej ???
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas
02 marca 2016 - środa



Cel na dziś jest bardziej pieszy niż jeżdżony. W końcu trzeba trochę się poruszać, a że ja w środy mam swoje treningi na siłowni, to tym bardziej wypada się poruszać.

Po standardowo ubogim w warzywa śniadaniu i cienkiej kawie wsiadamy na motki. Tym razem i ja na lekko, co powoduje cholerny dyskomfort. Nie lubię i boję się jeździć, gdy na nogach mam cienkie spodnie i buty przed kostkę, a na grzbiecie bluzę, ale może przez 12 km dojazdu nic się nie stanie.

Wjazd do Doliny Cocora zwiastuje pojawienie się charakterystycznych palm woskowych, których wysokość sięga nawet 60 m. Te palmy to narodowe drzewo Kolumbii. Cocora z kolei to imię księżniczki z ludu Quimbaya, którego czasy świetności przypadają między IV a VII w. n.e. Niestety poza fantastycznym dorobkiem złotniczym niewiele po tej kulturze zostało, bo choroby zawleczone przez europejczyków w dobie "odkrycia Ameryki" zdziesiątkowały Quimbaya, a reszta niedobitków zasymilowała się z innymi plemionami.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Parkujemy motorki na parkingu, a który kasują nas po 5000 COP od sztuki. Kask wrzucam do kuferka, Marek oddaje swój obsłudze na przechowanie, choć w motku obok kask wisi sobie spokojnie na kierownicy, więc pewnie można i tak zostawić.

Nie ma nigdzie żadnych kas, które sprzedawałyby bilety wstępu do Parku Narodowego, więc po prostu wbijamy się na szlak. Postanawiamy się przejść najbardziej typowym ze szlaków, który najpierw wiedzie przez pola, następnie wbija się w dżunglę, a potem można wyjść jeszcze wyżej, na rozległe paramo wiodące aż pod wulkan Nevado del Tolima. Mniej aktywni fizycznie turyści mogą sobie wynająć konika i lokalnego pana w walonkach i kapeluszu, który będzie szedł za konikiem trzymając go za ogon.

Obrazek

My jednak wybierany własne nogi i ruszamy w trasę. Jest ciepło i ekstremalnie wilgotno. Wysokość, (na razie tylko ok. 2000 m n.p.m.) też robi swoje.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W oddali widzimy kondora - wielkie bydlę, ale jest dość daleko, więc na maksymalnym zoomie bez statywu ciężko mi zrobić ostre zdjęcie...

Obrazek

Obrazek

Z pól wchodzimy do zielonego lasu. Dżungla jest gęsta, absolutnie nieprzyjazna wszelkim stworzeniom (mnóstwo kolczastych roślin) które chciałyby się przedrzeć, ale jednocześnie hałaśliwa od ptaków i jakichś cykad. Idziemy wzdłuż rzeki, więc co jakiś czas pokonujemy chybotliwe mostki. Znajdujemy też całkiem spory wodospad.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W wilgoci pniemy się w górę, oddech robi się coraz krótszy. Marek ma ambitny plan wyjść na paramo. Ja wiem, że z moimi krótkimi nogami na stromym podejściu będę dla niego niepotrzebnym hamulcem, więc ustalamy, że się rozdzielamy i spotykamy przy motocyklach za parę godzin.

Obrazek

Obrazek

Schodzę więc kilkaset metrów, do odnogi szlaku prowadzącej do Acaime - domu kolibrów. Mijam kilka ręcznie malowanych tablic informacyjnych. Jedna jest o kolibrach, kolejna o wiewiórkach (rzeczywiście, maja tu super fajne dwukolorowe czarno-rude wiewióreczki, "u nas" widziałam tylko albo czarne albo rude") a następna o deszczu. I własnie zaczyna kropić.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Do kolibrowej chatki docieram jak już solidnie leje, więc nigdzie mi się nie spieszy. Wstęp kosztuje 5000 COP, w cenie dostaje się ciepły napój (domyślnie czekoladę, ale można opcjonalnie poprosić o coś innego) i ser. Gospodarze jakoś omijają mnie szerokim łukiem - fakt, nie pogadają sobie, ale może to picie i serek bym dostała? ;) W końcu zamawiam czekoladę. Sera nie dostaję. Za to spokojnie sobie fotografuję koliberki. tzn staram się, bo te małe ptaszki ruszają się w nieprawdopodobnym tempie, jakby miały ADHD w najbardziej zaawansowanym stadium.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Są też szopy, ale deszcz je gdzieś wygonił i już się więcej nie pokazały.

Obrazek

Pogoda się nieco poprawia, więc mogę pomyśleć o dalszej części wycieczki. Ręcznie zrobiona mapka wisząca na ścianie pozwala rozeznać się w sytuacji ;)

Obrazek

Kolejne dwa kilometry to ostre podejście pod górę.

Obrazek

W końcu docieram do La Montana - kolejnej chatki na szlaku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Stąd prowadzi już łagodne, szerokie zejście do doliny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest nawet punkt widokowy, ale stojąca chmura nie pozwala na podziwianie krajobrazu.

Obrazek

Obrazek

Docieram do palmowego raju - jest tam kilka osób, ale szybko się rozchodzą, więc siedzę sobie sama, wśród palm i rozmyślam o wszystkim i niczym. Pełen relaks.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ostatnie kilometry mojej dwunastokilometrowej trasy są nie mniej urokliwe.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Do wioski startowej docieram koło 17:30. Parking jest zamknięty na cztery spusty i zagrodzony drutem kolczastym. Motorki stoją, kask Marka wisi na kierownicy jednego z nich. Restauracja właśnie się zamyka. Kilku turystów czeka na ostatnie jeepy wracające do Salento około szóstej. Kierowcy patrzą trochę dziwnie na mnie, że siedzę i nie chcę wracać do miasta, ale udaje mi się wytłumaczyć, że mam transport, tylko czekam na kolegę. Mijają dwie godziny, jest już ciemno, a Marka dalej nie ma. Kontakt mam jednostronny, tzn ja mogę się odezwać do niego, ale nie jest to takie proste, bo zasięg jest kiepski. I tak naprawdę zgłodniałam i zmarzłam.

Obrazek

Obczajam, że da się wyjechać z parkingu przez przerwę w ogrodzeniu, bo nie chce mi się walczyć z brama z drutem kolczastym. Ubieram przeciwdeszczówkę jako zabezpieczenie przed wiatrem i chłodem, piszę Markowi karteczkę, że pojechałam do "domu" i wsadzam ją do etui na nawigację w jego motku.

Jadę ostrożnie do Salento, bo ciemno, trochę mokro, droga pozakręcana, a ja na lekko, więc komfort średni. Wstawiam motek do naszej "restauracji" i idę pod ciepły prysznic. Marek dojeżdża po pół godzinie - zrobił jakieś 10 km więcej niż ja i zwiedził parę fajnych miejsc, ale nie wszystko co chciał, no i nie przeszedł przez palmową część doliny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Idziemy na kolację - dziś siadamy w knajpie Arrieros, która wczoraj wpadła nam w oko, ale jak już byliśmy po jedzeniu. Zamawiamy specjalność regionu - pstrąga. Jest fantastyczny - bez ości, idealnie wysmażony, z chrupiącą skórka, w towarzystwie jakiegoś smażonego cienkiego placka i dojrzałej limonki. Palce lizać. Sałatkę z kolendrą oddaję Markowi ;) A wina maja tam takie jak u nas ;)

Obrazek

Obrazek

Tak naprawdę oboje padamy z nóg i nieco po 22:00 idziemy spać. Ale fajnie się było trochę rozruszać :)


Przejechane: 24 km
Awatar użytkownika
markom13
dwusuwowy rider
dwusuwowy rider
Posty: 198
Rejestracja: 04.10.2015, 00:17
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Mazury -> UK

Re: Kolumbia 2016

Post autor: markom13 »

Super spedzony kolejny dzien :grin:

Prosimy o wiecej.
Awatar użytkownika
magneto
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 837
Rejestracja: 28.07.2013, 21:03
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Olsztyn

Re: Kolumbia 2016

Post autor: magneto »

El Condor pasa...
Jak zwykle zazdraszczam przeżyć i wspomnień...
Doodek pisze:(........)
Obrazek
(.....)
Pytanie - co oznacza znak drogowy (zakazu) na zdjęciu ?
Zakaz wjazdu "samemu", tylko "samemu", "12:59..." - to z "Googlish" :wink: ?
Psy szczekają, a motocykl jedzie dalej...
RUSSIAN GO HOME !
Awatar użytkownika
trud
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 611
Rejestracja: 09.02.2014, 19:35
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Wrocław
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: trud »

magneto pisze:Pytanie - co oznacza znak drogowy (zakazu) na zdjęciu ?
Pojedynczo.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

znaki są tam trochę dziwne ;)
Ten akurat oznacza "proszę jechać jeden za drugim" (zaraz będą bramki do opłat za drogę o ile pamiętam)
Zresztą znak, który u nas oznacza zakaz wyprzedzania (dwa autka koło siebie na białym tle w czerwonym kółku) tam oznacza, że wyprzedzać można, a przekreślony, że nie można ;)
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

@Wiki
motorki ogarniał Marek. mieliśmy wziąć z Bogoty ale jedyna wypożyczalnia jaką namierzyliśmy była słabo responsywna i udało się znaleźć drugą w Medellin.
celowaliśmy w te tańsze, bo jest kilka oferujących motki klasy 650 i większe ale za cenę 100 USD dziennie i więcej... a to za dużo jak na nasze budżety
argod
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 116
Rejestracja: 06.10.2015, 11:09
Mój motocykl: XL650V

Re: Kolumbia 2016

Post autor: argod »

Fajna relacja. Piękne zdjęcia. Czekamy na c.d.n.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 6 - Zaginiona autostrada
03 marca 2016 - czwartek


Schodzimy na śniadanie, a tego... nie ma... Pani nie wiedziała, że mamy nocleg ze śniadaniem,. Ale to żaden problem - raz dwa na stole ląduje jedzonko, podobne do wczorajszego, ale nie takie samo. Pakujemy się na motki, lokalizujemy nasze pranie sprzed dwóch dni (niespecjalnie wyschło) i ruszamy. Nie chcemy wyjeżdżać ta samą drogą, więc Marek opracowuje trasę alternatywną. Oczywiście jest to off, bardzo zresztą ciekawy...

Zaczynamy od kluczenia między plantacjami kawy. Dróżki są wszystkie jednakowe, i nie widać, która jest "główna", a która zaraz zakończy się u "chłopa na polu". Jest wesoło.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pojawia się coraz więcej dowodów na to, że w ostatnich dniach popadało. Marek wkleja się w błotną koleinę i chwilę czasu zajmuje mu wykopanie się z brązowej papki. Ja postanawiam ten odcinek przejechać drugą strona i ta wątpliwa przyjemność mnie omija. Uff :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Droga prowadzi przez miejsca całkowicie abstrakcyjne, jak rejon wycinki drzew palmowych,

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

czy dżunglę, gdzie rezydują rajskie ptaki o niesamowitym upierzeniu.

Obrazek

Dojeżdżamy do głównej drogi, a tam zaczyna się wdychanie spalin i kluczenie między tirami, które urządzają sobie wyścigi, kąsając nasze Bajaje po tyłkach. Odkrywamy też ciekawą funkcję - samozwańczych dyspozytorów ruchu. Otóż na co bardziej newralgicznych zakrętach stoją sobie lokalni panowie uzbrojeni w mniej lub bardziej sprane kolorowe szmatki i machają, kiedy można jechać, lub wstrzymują ruch, kiedy nie bardzo. Chodzi o to, żeby ciężarówki, które często ciągną dwie-trzy naczepy płynnie jechały pod górę na tych pozakręcanych drogach. Żeby nie tracić prędkości i w efekcie nie piłować na jedynce, to ścinają zakręty lub biorą je bardzo na okrągło, więc jazda z naprzeciwka bywa ryzykowna - i tu nieoceniona rola panów kierujących ruchem - w razie zatrzymują tych z góry, żeby przepuścić tych pod górę, a jedni i drudzy sypią im drobniaki do czapek.

Najwyższa pora na kawkę, więc zatrzymujemy się w kafejce, sąsiadującej z warsztatem samochodowym, w którym ekwadorska klasyczna indiańsko wyglądająca rodzinka naprawia swojego jeepa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Potem droga robi się jakby luźniejsza, bardziej malownicza, ale niestety są przestoje spowodowane remontami drogi. A oczekiwanie na wznowienie ruchu to możliwość podziwiania pojazdów jadących z naprzeciwka czy też lokalnych sprzedawców wszystkiego przewożących cuda na swoich motorynkach.

Obrazek

Obrazek

Pora lunchu nastaje bardzo szybko, więc trzeba gdzieś zjechać. W moim przypadku kończy się to hamowaniem awaryjnym przy knajpie. Udaje się zamówić fajne jedzonko, jest WiFi, więc znowu schodzi nam ciut dłużej niż planowaliśmy.

Obrazek

Znowu wjeżdżamy w mniej uczęszczane drogi, więc przestoje organizujemy sobie sami. Na przykład obserwując padlinożernego ptaka dzielnie obrabiającego szczura na drodze.

Obrazek

Potem znowu przestoje są wymuszone czynnikami zewnętrznymi - na przykład wycinką drzew.

Obrazek

Obrazek

Trochę straszy deszczem, ale nie przechodzi to w ulewę, więc nie specjalnie się przejmujemy. krajobraz staje się coraz bardziej płaski i nijaki. tzn taki agro-przemysłowy. Nieatrakcyjny.

Obrazek

Obrazek

Nie chcemy jechać głównymi drogami, więc gdzieś zbaczamy, trochę się kręcimy, ale w końcu udaje się wytyczyć jakąś drogę. Na szybkie picie zatrzymujemy się w knajpie na skrzyżowaniu z przeraźliwie głośna muzyka z głośników i brakiem światła w toalecie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pobliskim miasteczku kluczymy uliczkami, żeby w końcu wylądować na bulwarze rzeki, bez możliwości przejazdu.

Obrazek

Klucząc po miasteczku w końcu znajdujemy jazd na drogi między drzewami.

Obrazek

A potem między polami. Po lewej stronie trzcina cukrowa. Po prawej to samo. Potem się okazuje, że rzeczywistość nie pokrywa się z mapą i jesteśmy w skserowanym krajobrazie i nie bardzo wiemy jak dojechać do głównej drogi, która w dodatku jest po drugiej stronie rzeki, Napotkani lokalesi mówią nam, że aby dojechać do "via major" musimy się cofnąć, na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w prawo, a potem prosto i dojedziemy do głównej drogi. Podążając za ich radą, docieramy do... promu na rzece.

Obrazek

Obrazek

Przeprawiamy się na druga stronę i wbijamy na główną drogę, na szczęście nie jakoś bardzo uczęszczaną. Za to znaki drogowe, które są dziurawe od kul, powodują u mnie lekki niepokój i rozmyślania, czy aby jesteśmy w odpowiedniej okolicy...

Obrazek

Stajemy, żeby zatankować. Mój wskaźnik poziomu paliwa chyba nie działa - przejechaliśmy 312 km od poprzedniego tankowania, a wskazówka jest dalej na maksimum. Zalewamy baki paliwem, a żołądki kawą. Wczoraj była środa, więc nadrabiam ten dzień fundując sobie loda.

Obrazek

Obrazek

Czas nagli, a my mamy jeszcze kawałek przed sobą. Dookoła jest nijako, jakieś śmierdzące fermy kur i industrialne widoki. W dodatku zaczyna dość mocno wiać.

Obrazek

Postanawiamy, że nie pchamy się do Cali, tylko znajdziemy nocleg wioskę wcześniej. Rozbestwieni łatwodostępną bazą hotelową przeliczyliśmy się nieco w tym przypadku. Po centrum wioski Yumbo kręcimy się przez 1.5 h robiąc dobre kilkanaście kilometrów i nie znajdując żadnego miejsca. Nie pomogła policja, nie pomogli taksówkarze. Popyt przerósł podaż i wszystkie miejsca we wszystkich hotelach w mieście są zajęte. Nawet wycieczka poza miasto, przez jakieś podejrzane dzielnice, bo ktoś nam powiedział, że tam coś może być nie przynosi efektu.

Obrazek

Sprawdzamy więc ostatnia opcję, którą widzieliśmy na wjeździe - hotel dla tirowców przy głównej drodze. Maja jeden pokój, z jednym łóżkiem, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę, za 30000 COP. Poddajemy się i bierzemy co jest, Motki parkujemy za 1000 COP od sztuki na tyłach stacji benzynowej przylegającej do hotelu. W międzyczasie cena hotelu wzrasta o 5000 COP.

Obrazek

Odświeżamy się i idziemy na zasłużoną kolację i piwo, sprawdzając w recepcji hotelu, czy uliczka, którą chcemy przejść jest OK, czy lepiej tam się nie zapuszczać. Jest OK. Po drodze mijamy Matkę Boską Klatkową - figurki bywają tu bardzo zabezpieczone, zwłaszcza na główniejszych skrzyżowaniach. Sklepy są często zakratowane, na murach jest graffiti - od ozdób bożonarodzeniowych po klimaty komiksowo-kosmiczne...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zaczynamy od kolacji. Najpierw jest sok i dodatkowo dla Marka sałatka owocowa z serem. Potem spacerek, a potem piffko w Corner Bar, z widokiem na ulicę, na której są stragany z żarciem masowo odwiedzane przez lokalesów i którą przejeżdżają nieziemsko podświetlone autobusy. Z głośników ryczy muzyka, jeden przebój lokalny i jeden zachodni, I tak na zmianę. Jakaś salsa, a potem "Paradise". Może trochę tak jest...



Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zaczyna padać, ale dalej jest ciepło i fajnie. Wakacje. Chłoniemy atmosferę tego miejsca, bo jest niesamowite. Luźne.

Czas się zbierać, bo późno. Płacę w barze za piwa i słyszę standardowe pytanie - skąd jesteśmy :)

Wracamy do hotelu. Jest głośno od ulicy. Niby można zamknąć drzwi balkonowe, ale wtedy momentalnie robi się gorąco w pokoju. Można uruchomić wiatrak, ale huczy i mocno wieje. Każda opcja ma plusy ujemne. Robimy jeszcze pranie, które wywieszamy na plastikowym krzesełku na balkonie, może wyschnie. Wystawiamy tam też buty - może nie zmokną ;) Idziemy spać. Zagrzebuję się w swój śpiworek. Materac, jak i hotel też jest pod spasionego tirowca - strasznie twardy...


Przejechane: 259,3 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 7 - Back from Cali
04 marca 2016 - piątek


Rano mamy totalna głupawkę z powodu super miejsca do spania - hałas od tirów jest niemiłosierny, jak również wibracje przenoszące się od drogi, przez budynek i twardy materac, nie wspominając o smrodzie spalin, który wdziera się do pokoju. To skutecznie mobilizuje nas do wstania. Idziemy do centrum na śniadanie (a potem okazuje się, że śniadaniową knajpkę, pewnie kilka razy tańszą, mieliśmy w brami obok ;)) - ja zajadam jakiegoś pieroga z pikantnym farszem i ziemniaka i popijam prawie litrem soku z mango. Marek wybiera coś bardziej na słodko i sok. Rachunek chyba nie uwzględnia wszystkiego, bo płacimy 8000 COP za całość, ale nikt za na mi nie krzyczy ani tym bardziej nie strzela, więc nie ma tematu. W międzyczasie lokalny pucybut koniecznie chce wypastować nam nasze turystyczne buty...

Wracamy do hotelu, pakujemy się i uzbrajamy motki w bagaże. Jeszcze tylko siku na debet w kibelku na stacji (pominę jego opis, bo co bardziej wrażliwi mogliby przestać czytać) i ruszamy.

Obrazek

Obrazek

Droga jest "taka se". Industrialne klimaty nie zachwycające absolutnie niczym, a do tego dość spory ruch, bo w końcu jesteśmy w okolicy dużego miasta. Cali... nie wiedzieć czemu w głowie zaczyna grać mi "Back from Cali" Slasha...



Nieco kluczymy po autostradzie próbując się z niej wydostać na mniej uczęszczane drogi.

Obrazek

Kilka węzłów przemierzamy więcej niż raz, żeby w końcu wyplątać się z nitki asfaltu i wjechać w delikatny off z polnymi drogami i błotem i kolejnymi zakratkowanymi figurkami na skrzyżowaniach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na zjeździe z offu na główną drogę stajemy na drugie śniadanie - lurowatą kawę i croissanta, jest też WiFi, więc mogę się zameldować tu i tam.

Przed nami wyjątkowo prosta i nudna droga - prawie bez zakrętów. Dlatego też rozglądam się na prawo i lewo, żeby czymś zająć głowę. Na przykład widać serie kominów, po trzy, a każdy z nich produkuje inny odcień szarego kolorku. Albo "vehiculo extra longo" - mega długie pojazdy - ciągnik siodłowy i 5-6 naczep z kontenerami, albo traktor z 6 przyczepami wypełnionymi drewnem lub trzciną. Na szczęście wszystkie jadą z przeciwka, bo wyprzedzać takie to istny koszmar, zwłaszcza na motkach, które mają przyspieszenie malucha jadącego pod górę. W jednym miejscu jest zagłębie figurek ogrodowych. u nas są to krasnale, a tu kilkumetrowe Jezusy i baranki...

Obrazek

Jakieś 80 km przed Popayan znowu zaczynają majaczyć na horyzoncie jakieś górki, a droga nieco bardziej się zawija. Pojawia się tez coraz więcej wojska. Rozsiani co kilkaset metrów żołnierze stoją przy drodze z uniesionymi w górę kciukami. Ciekawe czy to oznacza, że droga jest "czysta", bo raczej nie łapią stopa. W sumie ma to sens - departament Cauca, po którym się poruszamy do super bezpiecznych nie należy...

Zaczyna lekko kropić, więc zatrzymujemy się na stacji benzynowej w knajpce krótką przerwę konsumpcyjno-higieniczną i poczekanie jak rozwinie się sytuacja pogodowa. Marek popija kolejną cienką kawę, podziwia lokalne wyroby piekarsko-cukiernicze (drożdżówki-żółwiki), a potem lata jak najęty po całym parkingu z aparatem próbując "ustrzelić" żółte ptaszki. Ja stawiam na uzupełnienie wody i rozprostowanie nóg. Na stacji też jest sporo wojska, które się gdzieś snuje po kątach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Deszcz się nie wzmacnia, więc jedziemy dalej. Widoki znowu się zmieniają, pojawia się czerwona ziemia i plantacje ananasów. Jednak radość z poprawy pogody nie trwa długo, bo znowu zaczyna padać, ale po chwili przestaje, i tak na zmianę, przez jakiś czas. Widać, jak asfalt mieni się tęczą od plam oleju - przynajmniej teraz je lepiej widać i łatwiej ominąć. robi się coraz zimniej, więc zarządzamy postój na ubranie się.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przed Popayan zaczyna padać na całego - jesteśmy prawie całkiem mokrzy, bo nie zdążamy na czas ubrać przeciwdeszczówek. W dodatku ja nie bardzo mam ochronę na spodnie - mogę je zdjąć i wpiąć membranę, ale to bezcelowe w tym momencie, więc nogi falej mi mokną. Ściana deszczu jest tak nieprzyjemna, że po wjeździe do Popayan decydujemy się na znalezienie hotelu i zakończenie jazdy prawie 3 godziny przed przed czasem.

Standardowo jedziemy w kierunku centrum i znajdujemy całkiem przyzwoity hotel (55000 COP za pokój). Rozlokowujemy się, wieszamy mokre ciuchy w patio, służącym za suszarnię. O ile spodnie moto wieszam pod dachem, to rękawiczki w części niezadaszonej - własnie wyszło słońce, więc może je wysuszy, a ewentualny deszcz bardziej im nie zaszkodzi ;)

Idziemy pozwiedzać miasteczko. Jest bardzo ładne. Co mi się tu wyjątkowo podoba, to jednolitość szyldów - wszystkie kamienice są białe, a szyldy - to proste napisy złote lub czarne. Gdyby tak ładnie było w Krakowie... standardowo robimy mały gubing. Po drodze kupujemy świeże pokrojone w kostkę owoce - ananasa i papaję - w kubeczkach z wykałaczkami (1000 COP), a potem straganowe żarcie - chorizo z ziemniakiem, kurczaka, kukurydzę. Jest mnóstwo innych ciekawych rzeczy, choć niektóre wyglądem nie przypominają absolutnie niczego (jakieś takie szarobure flako-pieczarko-owoce morza. Ciekawe jest to, że w centrum miasta obowiązuje zakaz jazdy dwóch mężczyzn na jednym motocyklu - związane jest to z częstymi kradzieżami i rozbojami, a policjanci skutecznie ten zakaz egzekwują od pojedynczych "zapominalskich".

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

O ile wczoraj było mnóstwo knajpek z piwem, to dzisiaj nie namierzamy żadnej. Za to wreszcie trafiamy do kawiarni z dobrą kawą! Różnica jest wyczuwalna w smaku, jak i cenie (10 razy drożej). Knajpka ma ogródek z parasolkami w patio i tam dokujemy się na dłuższą chwilę. Potem zaczyna się ulewa, więc tym bardziej zostajemy w knajpie.

Obrazek

Niestety nadchodzi czas jej zamknięcia i wszyscy goście są delikatnie wypraszani. A dalej leje. Na szczęście lokalna architektura to przewidziała i większość kamienic ma dość spore gzymsy, które skutecznie chronią przechodniów przed deszczem, co niecnie wykorzystujemy. Labiryntem uliczek zmierzamy w kierunku hotelu, choć ochota na wieczorne piwo jest niemała, ale nie ma gdzie kupić. W końcu przechodzimy obok lokalnego klubu bilardowego i knajpy i decydujemy, że tam wejdziemy. Raz kozie śmierć. Miejscówka okazuje się całkiem spoko, siedzą tam zarówno młodzi ludzie, jak i wesołe dziadki prowadzące jeden drugiego bo wypili już całkiem sporo. Lokales przy stoliku obok mruczy pod nosem wszystkie piosenki,które sączą się z głośników. Jak się okazuje jest dziennikarzem radiowym i chętnie gada z Markiem. Z kolei z innego stolika co chwilę podchodzi do nas wesoły starszy pan, równie co chwilę odciągany przez swojego syna, który bardzo nas przeprasza za zaistniałą sytuację. Xawier, bo tak ma gość na imię, nie odpuszcza i podchodzi z butelką rumu lejąc pół szklanki Markowi (mnie udaje się wymigać). Alejandro, syn, jest bardzo zmieszany i tłumaczy nam, że jego ojciec jest po prostu dzisiaj wesoły, ale nie jest złym człowiekiem, więc żebyśmy się nie bali. Nawet nie mamy takiego wrażenia, że jest jakieś zagrożenie - ot wesoły lokales polewa nam lokalny alkohol, bo ma taka fantazję. Jest bardzo fajnie i wesoło, ale poziom procentów trzeba kontrolować, żeby nie sprowokować niemiłych sytuacji. Wesoła rodzinka żegna się z nami wylewnie i wychodzi. My jeszcze chwilkę siedzimy, ale też w końcu decydujemy o powrocie do hotelu. Przestało padać, a nam, włączyła się lekka gastrofaza. Niestety stragany z mięchem już się zwinęły, a jedyna knajpka (w której dostrzegamy "naszą" wesołą rodzinkę pałaszującą jakieś kurczaki) właśnie zamknęła kuchnię. Trzeba więc doczekać do śniadania.

Obrazek

Mimo zakończonej wcześniej jazdy dzień okazuje się być pełnym wrażeń. A rękawiczki oczywiście mi nie wyschły...


Przejechane: 185,6 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 8 - Opole '77 unplugged
05 marca 2016 - sobota


Ulice są jaskrawożółte. I moro. Jest pełno policji i wojska. Każdy uzbrojony. Żołnierze w kaskach z siatką, w polowych mundurach, z plecakami. Maszerują po ulicach we wszystkich kierunkach. Na skrzyżowaniach jest ich sporo, a im bliżej głównego placu w mieście tym więcej. mam mieszane uczucia - to, że są, to znaczy, że jest niebezpiecznie, czy wręcz przeciwnie? Śniadanie w typowej kolorowej soko-cukierni upływa na rozmyślaniu o bezpieczeństwie w Kolumbii i patrzeniu na przemarsz mundurowych przed lokalem.

Obrazek

Po śniadaniu odbieramy motki z parkingu. W sumie nie napisałam wcześniej, ale parking to po prostu tak zaaranżowane patio, dostępne przez mikro wjazd. Parking za nockę kosztuje o ile pamiętam 10000 COP - zostawia się motek, można tez kask, dostaje kwitek. Motek odbiera się na podstawie kwitku, lub jeśli się go zgubiło - na podstawie dowodu rejestracyjnego. Nasze motki stoją w zupełnie innym miejscu niż je wczoraj zostawiliśmy. Mój nie ma już zblokowanej kierownicy, ale co to dla "fachowców", gdy trzeba go było przeparkować. Na kanapie mam odbite kocie łapki.

Obrazek

Obrazek

Pod hotelem parkujemy motocykle. Lokalni żebracy podchodzą do nas jak do bankomatów prosząc o kasę. Czasem trzeba się na to znieczulić. A dodatkowa informacja, że jesteśmy z Węgier ucina wszelkie pogawędki, bo nikt w tym języku nie mówi absolutnie nic

Możemy wyjechać. Postanawiamy jednak zatankować, więc chcąc nie chcąc po chwili znowu wjeżdżamy do centrum. Tym razem (w przeciwieństwie do akcji z Włoch rok temu) Zumo znajduje stację i tankujemy motki. I wyjeżdżamy z Popayan po raz drugi.

Obrazek

Wbijamy się na mniej uczęszczaną drogę. na jednym z murów widzę wielki czerwony napis CAMP. Kolejne pytanie w głowie - czy to po prostu oznacza, ze jest tu kemping, czy to 'graffiti" wyznaczające terytorialne granice jakiegoś zbrojnego ugrupowania typu FARC, mimo, że w tym kontekście ten skrót nie brzmi "znajomo"...

Droga jest urocza, kręta. Dookoła jest zielona dżungla. Co jakiś czas pojawiają się faceci z maczetami. Tłumacze sobie, że to oczywiście do przedzierania się przez zielone chaszcze, a nie w celu zarzynania turystów ;)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przed zjazdem na Purace, które było naszym celem na wczoraj, utykamy na dobre pół godziny. Ruch jest całkowicie wstrzymany ze względu na budowę mostu. Jest prawie południe, prawie równi, prawie nie ma cienia - ciekawe wrażenie. Mimo wszystko gdzieś tam próbujemy chronić si przed palącym słońcem, jednocześnie podglądając pracowników kierujących ruchem - są to lokalni Indianie, ubrani w charakterystyczne regionalne stroje.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy ruch zostaje wznowiony pniemy się pod górę. Droga wije się na niemalże 3500 m npm i jest mega widowiskowa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nagle kończy się szerszym placem, przy którym stoi schronisko prowadzone przez Indian. Tu byśmy zatrzymali się na noc wczoraj, gdyby deszcz nie uziemił nas w Popayan... Jeśli ktoś ma jeden dzień "wolny" i czuje się na siłach, można stad zrobić sobie wycieczkę na wulkan...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zamawiamy tam herbatkę i obiad. Czas oczekiwania to ok. pół godziny, więc idziemy na małą wycieczkę po okolicy. Jeden z lokalesów doradza, żebyśmy wzięli przeciwdeszczówki, bo popada. Owszem, są chmury, ale wg nas padać nie powinno. Mimo tego słuchamy jego rady.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wysokość daje w kość. Kilka kroków i zadyszka gotowa. Powietrze jest rzadkie i chłodne. Ale krajobrazy wynagradzają wszystko.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie zrywa się olbrzymi wiatr i zaczyna zacinać zimnym deszczem. Warto było wziąć stroje przeciwdeszczowe - jednak wiedza lokalnych "górali" jest niezastąpiona.

Obrazek

Wracamy na obiad. Przestało padać, więc zrzucamy z siebie kondomy, żeby się wysuszyły. Jedzenie już na na s czeka. Zupa jest bardzo konkretna - z makaronem i fasolką, ale i kolendrą, więc Marek dostaje większość mojej porcji. Za to pstrąg jest idealny. Przepyszny. Do tego słodka herbata, ale raczej jakaś ziołowa i nie słodzona cukrem, bo zupełnie inaczej smakuje.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Czas się zbierać. Płacimy za posiłek, żegnamy się z gospodarzami i wracamy tą samą drogą, podziwiając po drodze widoki. Rozdzielamy się - Mark zostaje w tyle. Na rozjeździe czkam na niego dłuższą chwilę. Zaczyna padać, więc znowu uzbrajam się w przediwdeszczówkę. Marka dalej nie ma. Już mam zamiar zawrócić i sprawdzić co z nim, kiedy pojawia się na horyzoncie i możemy jechać dalej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

[center][url="https://2.bp.blogspot.com/-w2O5uoFjiDg/ ... 151156.jpg"]Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do miejsca robót drogowych i wyjeżdżamy na główną drogę. Po chwili natrafiamy na całkiem spory wodospad. Zatrzymujemy się przy nim nie tylko na fotki, ale i ubranie w ciuchy, bo zrobiło się dość zimno. Parkując moto pod wodospadem o mało co nie zaliczam gleby, bo motocykl mocno przechyla się na stopce bocznej, ale że masa niewielka, to utrzymuję go i stawiam stabilnie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest w sumie dość późno, a przed nami jeszcze spory odcinek do przejechania. Spektakl chmur na niebie zachęca do częstych postojów na fotki.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pniemy się w górę i wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Purace. Droga znowu przeradza się w off. Wjeżdżamy na rozległą równinę, zwaną Doliną Espeletii, usianą tymi ciekawymi roślinami.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Chwilę dalej - Dolina Tapirów, jednak żadnego nie spotkaliśmy.

Obrazek

Obrazek

Za to w przeciwną stronę co jakiś czas suną powoli ciężarówki z owocami lulo. Aż dziwne, ze nie robi się z nich marmolada na tych wertepach. Ale w razie czego - jest to pocieszające, że ktoś tędy jeździ, więc w razie W można liczyć na pomoc.

Obrazek

Co jakiś czas widać pojedynczych żołnierzy w kamuflażu... Zastanawiam się ilu z nich nie zauważyłam, jak poszłam w krzaczki za potrzebą...

Obrazek

Znowu zaczyna padać. Potem droga robi się czerwona. Jest niesamowicie, bo ołowiany kolor nieba dodaje wielkiego uroku. Nie mamy tyle czasu na zatrzymywanie się, ile byśmy chcieli. Powoli się zmierzcha, a my mamy przed sobą kilkadziesiąt kilometrów, a jazda nocą po Kolumbii nie jest wskazana. Zwłaszcza w tym regionie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przy wyjeździe z parku są koszary wojskowe - zasieki, druty kolczaste, worki z piaskiem, wieżyczki strzelnicze i wszechobecne karabiny. Bezpiecznie?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wjeżdżamy na asfalt. Robi się ciemno. Lokalne pojazdy jeżdżą jak dzikie, a my nie mamy odwagi z nimi walczyć ani wyprzedzać tych mniej żwawych, dlatego grzecznie jedziemy do San Agustin. Na miejscu lokujemy się w hotelu "El Turista". Mamy pokój z widokiem na patio, w którym są ogólnodostępne toalety, stanowisko do prania i... parking dla motocykli...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Szybko się odświeżamy i ruszamy w miasto. Zaczynamy od porcji witamin - soków ananasowego (ja) i ananasowo-bananowego (Marek). Potem z lokalnych straganów kupujemy kurczaki na patyku, żeby zaspokoić pierwszy głód. Idziemy tez na główny plac, gdzie stoi klasyczny lokalny autobus, a w nim siedzi orkiestra i gra lokalna muzykę. Za spora ilość gotówki można wsiąść do tego autobusu i posłuchać muzyki z bardzo bliska. Ciekawy pomysł, bo stojąc obok autobusu można tez posłucha, za darmo ;)

Obrazek

Wracamy do budek z jedzeniem - na "drugie danie" bierzemy chorizo z drugiego straganu, Lokalny piesek, wyglądający jak biały Pankracy idzie z nami krok w krok na wypadek gdybyśmy nie dojedli...

Idziemy do baru na piwo. Na dwóch ekranach wyświetlane są teledyski/teksty piosenek karaoke. Te nowe przeplatają się z takimi bardziej klasycznymi. Modzi, piękni, wyfotoszopowani z okresu bieżącego mieszają się z wąsatymi brzuchatymi w strojach a'la Abba z lat 70-tych. Wrażenia jak z festiwalu w Opolu. Albo Sopocie. A potem wysiada prąd. w całej wiosce. Może to partyzanci robią wstęp do jakiejś akcji? Mimo wszystko zamawiamy kolejne piwko, obsługa baru przynosi świeczki. Tylko panie ze straganami z jedzeniem maja własny prąd do własnych żarówek i blackout ich nie dotyczy. Po pół godzinie wszystko wraca do normy i znowu jest głośno i kolorowo. Ulica sunie wesoły autobus z muzyką na żywo...


Przejechane: 169,6 km

Obrazek
argod
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 116
Rejestracja: 06.10.2015, 11:09
Mój motocykl: XL650V

Re: Kolumbia 2016

Post autor: argod »

Bardzo dobrze się czyta a zdjęcia bezcenne
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 9 - Prekolumbijskie wykopki
06 marca 2016 - niedziela


Dziś mamy w planie trochę zwiedzania i mniej jazdy, Planujemy odwiedzić Park Archeologiczny. W okolicy jest dość sporo miejsc, które słyną z prekolumbijskich rzeźb i rękodzieła wykopanych spod ziemi, ale na pewno nie uda nam się zwiedzić wszystkich, więc stawiamy na jedno dobre miejsce.

Zostawiamy bagaż w pokoju i "na lekko" jedziemy parę kilometrów za miasteczko. Znowu mam stres związany z nieodpowiednim ubiorem. Zostawiamy motki na parkingu przed parkiem i idziemy po bilety. Wstęp kosztuje 20000 COP. W zamian otrzymuje się paszport uprawniający do wejścia do kilku atrakcji rozsianych wokół San Agustin. My odwiedzimy te zgromadzone w parku: Muzeum, Mesita A, B, C, D, Bosque de las Estatuas (Las Staui), Fuente de Lavapatas i Alto de Lavapatas. Wejście do różnych sekcji jest oznaczane w paszporcie suchą pieczęcią w kształcie rzeźb.

Zanim zaczniemy zwiedzać korzystam z toalety. Pierwsze drzwi, które otwieram ukazują przede mną muszlę pełną żołtego płynu. Wkurzam się, gdy ktoś nie spuszcza po sobie wody... sprawdzam kolejną kabinę i jeszcze kolejna i to samo. W końcu sama spuszczam wodę w jednej i... muszla wypełnia się żółtą cieczą. Aha, taki kolor wody, no dobrze ;)

Jest dość ciepło i wilgotno, więc nawet ten kilkukilometrowy spacer trochę daje w kość. Zaczynamy od muzeum, gdzie w kilku salach pokazane są figurki, na których podstawie wyjaśniona jest ich symbolika i przedstawiona historia odkrywania tego miejsca i prowadzonych prac.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Następnie, przemierzając niewielkie stanowisko D, idziemy do Lasu Statui. To ścieżka w lesie, gdzie rzeźby sobie stoją na postumencikach, zadaszone paskudnymi daszkami z blachy falistej. Gdyby chociaż były to jakieś liście, robiłoby to o niebo lepsze wrażenie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Potem odwiedzamy stanowiska B i C...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

...i kierujemy się do Fuente de Lavapatas, gdzie cicho szemrze strumyk i jest fajny most.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Teraz czeka nas wspinaczka na położone wyżej stanowisko Alto de Lavapatas. Po drodze są jednak atrakcje w postaci kramów z lokalną chińszczyzną tudzież rękodziełem ludowym :) Chwilę oglądam co można zanabyć w charakterze pamiątek. W jednym ze sklepików sprzedają lody - zamrożone słodkie soki z owocami. Biorę czerwonego, Marek zielonego. Są słodkie i dość szybko topią się w upale, co skutkuje pojawieniem się kolejnej plamy na moich spodniach (przy śniadaniu odkryłam mega tłustą plamę na mojej bluzie z kapturem na wysokości klatki piersiowej, więc mam kolejne do kompletu). W tym samym sklepiku kupuje też kolczyki w kształcie słoników, pomalowane w typowo kolumbijski wzór z kolorowych kropeczek - dołączą do kolekcji).

Na wyżynie jest kilka figur i fajny widok na okolicę. A jednocześnie jakaś taka dziwna pustka.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Odpoczywamy chwilę i rozpoczynamy odwrót. W jednym ze sklepików kupujemy kilka pamiątkowych drobiazgów.

Jeszcze tylko zahaczamy o stanowisko A i wracamy do motorków. Nie wiedzieć kiedy zrobiło się już dość późno.

Obrazek

Obrazek

Zanim jednak wracamy do miasteczka odbijamy nieco w bok i zjeżdżamy do przełomu Rio Magdalena. Droga jest wyjątkowo kamienista, a mój nieodpowiedni ubiór wcale nie ułatwia zjazdu. Wiem, że większość to uprzedzenie w głowie niż faktyczne zagrożenie, ale tak mam - na moto - tylko w pełnym stroju...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W San Agustin parkujemy przed knajpką i każde z nas wsuwa dwudaniowy obiad (pożywna zupa, ogromianste drugie danie, sok) po 6000 COP (8 zł). Zabieramy rzeczy z hotelowego pokoju, przebieramy się i ruszamy w kierunku Pitalito.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Już po pierwszych paru kilometrach mam dość jazdy na dzisiaj, bo prawie ląduję na czołówce z jakimś pickupem, który ni stąd ni zowąd nagle postanawia na podjeździe, podwójnej ciągłej i zakazie wyprzedzić autobus gwałtownym manewrem pojawiając się na pasie, którym ja jadę w dół. Marek przejechał, a wtedy tuż przede mnie wyskoczył ten samochód. Nawet nie próbował zjechać czy wrócić na swój pas czy zwolnić. To ja miałam hamowanie awaryjne i ominięcie ruchomej dużej przeszkody... Robi mi się ciepło, a kolejne kilometry przejeżdżam w maksymalnym spięciu.

W przeciwną stronę sunie sporo motorków dosiadanych przez wojsko. Trochę śmiesznie wygląda dwóch rosłych facetów z długa bronią jadących na motkach klasy 150 ;)

Droga jest ciut nudnawa, ale nie dlatego, że jest jakaś nieatrakcyjna - po prostu człowiek przyzwyczaja się do krajobrazów i zieleń i wszystko przestają już robić takie wrażenie. W miejscowości Timana stajemy na soki i kawkę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Krajobraz ciut się zmienia. Pojawiają się niewysokie góry, ale bez zieleni - suche, porośnięte jedynie krzakami. A w ogóle to już walkiem wprawnie jeździmy "po kolumbijsku" trochę naginając przepisy i wciskając się w wolne miejsca na drodze. Coraz rzadziej zdarza się, że lokalesi nas wyprzedzają, a ciężarówki kąsają po tyłkach. Udało się też sprawdzić jak szybko jeżdżą nasze motorki - wyciągnęły stówkę z góry, ale skończył się prosty odcinek testowy, więc nie wiem czy jadą szybciej ;) W dodatku wyprzedza nas DL (to pierwszy z większych motocykli jaki tu widzę), więc odpuszczam bicie rekordów prędkości...

Jeden odcinek drogi, między skałami, jest szczególnie malowniczy. Chcę nagrać pomykanie po winklach, ale kamerka robi mi pipipi oznajmiając zapełniona kartę. Pikanie nieco mnie wytrąca ze skupienia, przez co jeden z ostrych zakrętów w prawo pod górę mnie ciut zaskakuje, ale wychodzę z tego bez większych problemów, choć nieco koślawo. Może i dobrze, że się to nie uwieczniło, bo Instruktoru by miał co "chwalić" ...

Jedziemy doliną rzeki Magdaleny, więc co jakiś czas mijamy jej mniejsze dopływy, a w nich kapiących się ludzi. W końcu trafiamy nad całkiem urokliwe rozlewisko rzeki.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na nocleg zjeżdżamy do małej miejscowości o wielkiej nazwie Gigante. Motki tak samo jak wczoraj, wjeżdżają do hotelu po desce - wszyscy są profesjonalnie przygotowani na taka okazję. Podczas wprowadzania Bzyczka deska się jednak osuwa i mój motek centralnie zawiesza się na progu. Na szczęście wszystkie newralgiczne miejsca zabezpieczyła stopka centralna, więc oprócz lekkiego odpryśnięcia betonowego progu nie ma zniszczeń. Widok z naszego okna znowu jest na motki :)

Obrazek

Idziemy na spacer po miasteczku. Sklepy są zakratowane, co znowu nasuwa różne myśli na temat bezpieczeństwa. Siadamy na piwko w knajpie z lokalną muzyka przekraczającą wszystkie normy głośności. Nie może się obyć bez kilku spotkań z naciągaczami, którzy chcą od nas wysępić kasę, a z którymi Marek chętnie wdaje się w rozmowy, żeby poćwiczyć swój hiszpański.

Obrazek

Piwko powoduje lekki głód, więc udajemy się do strefy gastronomicznej na centralnym placyku z mini parkiem i kościołem. Dziś w menu mamy pizzę z chorizo i ananasem - całkiem smaczną i sprawnie przygotowywaną przez ojca i jego dzieci.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdzieś dochodzi już świadomość, że minęła już połowa wyjazdu, że powoli zaczęliśmy odwrót na północ, i choć pewne atrakcje jeszcze przed nami, to za nami już naprawdę sporo. Ech... Fajnie jest...


Przejechane: 167,9 km

Obrazek
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 10 - Operacja "pustynna burza"
07 marca 2016 - poniedziałek


Zwolniłam miejsce na karcie w GoPro. Muszę przyznać, że nie nadaję się na operatora kamery - pół wyjazdu minęło i, pomimo ustawienia kamerki z pomocą podglądu w aplikacji na telefonie większość filmików przedstawia radosne poczynania przedniego koła :( W sumie nawet nie wiem po co ja to kręcę, za filmiku z Bhutanu sprzed 2 lat nawet się nie zabrałam, więc z tymi nie będzie lepiej...

Dla odmiany od ostatnich słodkich i tłustych śniadań to dzisiejsze jest ful wypas - jajecznica, tosty, soki. W nocy i nad ranem popadało, ale jest ciepło i zmierzamy na pustynię (czyli ma być sucho!) więc w ostatnim momencie wypinam membranę. Walka ze spodniami trwa dobre kilka minut i przypomina próbę założenia mokrych dżinsów. Więc albo przytyłam i tyłek mi się nie mieści w gacie, albo nie wiem co...

Jedziemy! Droga jest jakaś takaś mało widokowa, ale cóż zrobić. Potem jest trochę lepiej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zjeżdżamy na stację benzynową, bo chcemy zatankować - nie ma paliwa. Oho? Zaczyna się? Następna stacja jest za pół godziny jazdy. Tam jest benzyna, więc zalewamy baki i przy okazji wypijamy lurowatą kawę.

Obrazek

Obrazek

Jedziemy wzdłuż Magdaleny, ale, że do celu naszej dzisiejszej podróży mamy stosunkowo blisko postanawiamy trochę pokluczyć po okolicy, żeby tę drogę wydłużyć.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zjeżdżamy więc w boczne dróżki. W jednej z nich ścierwojady obrabiają zdechłą krowę dłubiąc jej dziobami w nozdrzach i innych zakamarkach.

Obrazek

Obrazek

Potem jedziemy przez ciekawy stopień wodny...

Obrazek

Obrazek

... mosty...

Obrazek

Obrazek

... i mniejsze dróżki...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

... i wypadamy na "główną" drogę, która wcale na taką nie wygląda. Choć potem jest już bardziej cywilizowana.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W jednym miejscu zatrzymujemy się pod drzewem zasiedlonym przez dziesiątki zielonych papug. Jazgot jest niemiłosierny, ale są bardzo płochliwe i uciekają całym stadem zanim udaje się je sfotografować.

Jest coraz cieplej, choć lekko mgliście. Za to zakręty bardzo dobrze wchodzą :) Drzewa dookoła wyglądają zupełnie inaczej niż te w dżungli - są drobnolistne i bardziej suche. W ogóle jest bardziej sucho.

W Palermo zatrzymujemy się na croissanta i sok. Jesteśmy znowu zafascynowani tortami, które kręcą się w chłodzonych witrynkach. I nie są to atrapy!. Wygląda, jakby codziennie pół miasteczka miało urodziny, no chyba, że jedzą te torty ot tak, bez okazji.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Czas jechać dalej.

Obrazek

Przejazd przez Neiva jest bardzo OK, bo nie zapuszczamy się do centrum. Wyjeżdżamy w kierunku pustyni Tatacoa. I tu zaczynają się schody - mnie chce się siku, a nie ma się gdzie zatrzymać. W końcu uda je się znaleźć jakiś kawałek krzaczka przed drutem kolczastym. Niestety załatwianie potrzeby dostarcza mi również traumatycznych przeżyć - bo gdy spokojnie sobie kucam, mój wzrok pada na twarz... ludzką twarz... no może nie do końca ludzką, ale lalki... lekka makabreska.

Obrazek

Obrazek

Skręcamy w kierunku pustyni, i zaczynają się pustynne klimaty. Jest zjawiskowo, a co dopiero będzie później?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W Villawieja lekko się gubimy - tzn musimy zawrócić (jak i kilka samochodów), bo na końcu drogi jest wykopany głęboki rów.

Obrazek

Im bliżej celu, tym krajobraz bardziej zachwyca.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zajawieni pięknem przyrody dookoła co chwila się zatrzymujemy. Ja przy okazji wklejam się w błoto, którego wcześniej nie zauważyłam.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W końcu dojeżdżamy do celu naszej podróży. Dziś stawiamy na nocleg pod gwiazdami - w końcu trzeba wykorzystać namioty! Camping jest za 6000 COP, Marek zdobywa piwo i można rozłożyć obozowisko. Temperatura oscyluje wokół 30 stopni, co jak na wieczór jest niezłym wynikiem ;) (najcieplej dziś było 36).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zamawiamy kolację i zanim się ściemni idziemy na spacer po okolicy. Jest fantastyczne... choć lata kilka komarów. Skałki na pustyni są z gliny, więc każdy deszcz zmienia ich kształt. Niby są wytyczone jakieś szlaki i ścieżki, ale nie bardzo odnajdujemy ich przebieg. Z drugiej strony - ciężko się tu zgubić.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ściemnia się to wracamy. Akurat na kolację. Jest przepyszna, więc pałaszujemy ze smakiem. Niestety zaczyna padać. Marek biegnie do namiotów, żeby sprawdzić czy wszystko jest zabezpieczone. Potem chilloutujemy się w bujanych fotelach podziwiając wielkie ćmy i oglądając pioruny, które uderzają coraz bliżej i bliżej.

Obrazek

Przychodzi druga fala deszczu, którą przeczekujemy. Gdy słabnie - czas na przeniesienie się do namiotów. Ale zaczyna niesamowicie mocno wiać. Zacina więc w poziomie mieszanka piachu i wody. w przedsionku namiotu torba, którą tam zostawiłam jest cała w błotnym syfie. tak samo buty. Zacina coraz bardziej, więc nie myśląc zbyt wiele wrzucam wszystko do namiotu. Wiatr wzmaga się jeszcze bardziej, tak samo deszcz. namiot składa się pod naporem żywiołu i w środku robi się coraz mniej miejsca. Fragmenty tropiku, który styka się z warstwą wewnętrzną i klamotami w środku zaczynają podciekać. W rezultacie w środku robi się lekkie bajorko. Piach zgrzyta mi w zębach. Odczucia są jakbym rozbiła namiot pod wodospadem. Dookoła rozbłyskują pioruny. Zastanawiam się ile to wszystko wytrzyma i na wszelki wypadek staram się zapakować wszystko do torby i ułożyć w jednym miejscu, żeby w razie ewakuacji mieć wszystko pod ręką. w tym wszystkim staram się znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla siebie. To nic, że jestem cała w piachu, i brudna po całym dniu jazdy, to nic, że nie umyłam zębów, robię sobie mały dzień dziecka i staram się usnąć w takich warunkach jakie są, choć jest trochę straszno. Nie wiedziałam, ze największa ulewa wyjazdu dopadnie nas na środku pustyni...


Przejechane: 205,1 km

Obrazek
Awatar użytkownika
markom13
dwusuwowy rider
dwusuwowy rider
Posty: 198
Rejestracja: 04.10.2015, 00:17
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Mazury -> UK

Re: Kolumbia 2016

Post autor: markom13 »

No teraz sie zaczyna :grin: ,ale widoki ,wow !!!!!!!!
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 11 - Biznes klasa
08 marca 2016 - wtorek


Budzę się rano. Namiot się nie poskładał bardziej, bajorko z wody się nie powiększyło, kark nawet nie boli od krzywego spania. Czas się ogarnąć, bo wszędzie, zwłaszcza na mnie, jest pełno piaskowego błotka. Wieje dość ciepły wiatr, choć daleko mu do siły tego wczorajszego, niebo jest zachmurzone, ale temperatura oscyluje w granicach 26 stopni. Tak na oko.

Czas na prysznic. W sumie dobrze, że idę tu za dnia, bo nie ma żadnego oświetlenia w "kabinach". Nie ma tez żadnych wieszaczków, więc ręcznik i ciuchy trzeba przewiesić przez drzwi, zmniejszając jeszcze dopływ światła. Woda leci prosto z krótkiej rurki wystającej z sufitu i jej przepływ jest zerojedynkowo regulowany zaworem kulowym.

Teraz śniadanie i zestaw jajeczno-plantanowy z kiepską kawą.

Ale zabawa dopiero przed nami - trzeba wyczyścić i wysuszyć namioty. Na szczęście lekki wiaterek bardzo w tym pomaga. A kuferek Bzyczka, gdzie przez noc mieszkała elektronika nie przeciekł - fajnie :) Przy okazji podziwiamy jak pan lokales z wielką beczką na kanapie walczy z motkiem, żeby go odpalić - z sukcesem!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W sumie to dobrze, że wczoraj pochodziliśmy po pustyni, bo dzisiaj grzęźlibyśmy w błocie. Za to kolory zdecydowanie zyskały na intensywności. Ustalamy plan na dziś i kolejne dni - przygoda powoli się kończy, więc musimy dobrze rozplanować czas i trasę. Pakujemy się na motki i jedziemy - najpierw w głąb pustyni (na jakieś 10 km) i z powrotem. Widoki dalej są nieziemskie.

Obrazek

Obrazek

Kolory i skały zmieniają się całkowicie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mimo tego, że Zumo pokazuje, że jest droga, która może oszczędzić nam powrotu po własnych śladach nie ufam mu za bardzo, bo miejsce, gdzie ta droga powinna być nie wzbudza mojego zaufania - wygląda jak każdy inny kawałek pustyni. Ufamy więc osmandowym mapom Marka i cofamy się w kierunku Villavieja, ale przed wioską odbijamy w kolejny offowy odcinek, liczący ok. 40 km.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest błoto i rzeki. W jednej postanawiam sobie umyć buty. Ale przychodzi za chwilę refleksja - przecież zaraz i tak je raczej ubrudzę wyjeżdżając z rzeki ;)

Obrazek

Obrazek

Są mostki i wąskie, ciemne tunele (ruch jest dwukierunkowy).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Jest fajnie.

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do cywilizacji i w Natagaima stajemy na jedzonko. Dzisiaj risotto z kurczakiem. Całkiem dobre.

Obrazek

Jedziemy dalej na północ. Droga jest nudna i prosta. Tankujemy i odbijamy w bardziej boczne dróżki dla urozmaicenia, ale w sumie dalej jest trochę nijak. Zwłaszcza, po pustynnych widokach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Powoli szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale jak na złość im bliżej Ibague tym mniej jakichkolwiek miejscowości. Totalna pustka. Tylko pastwiska i "pegeer-y". Na rozjazdach "autostrad" przed Ibague trochę się gubimy i po kilku nawrotkach na rondach jeździmy w kółko. Oddalamy się od dużego miasta, ale dalej nie ma miejscowości, a jak są, to bez hoteli. Docieramy do Venadillo, gdzie znajdujemy super nówkę hotel, klimatyzowany, choć bez netu. Pokój jest wielkości niemalże mojego mieszkania, a łazienka - salonu. Widać, ze wszystko nowiutkie i dopiero co wykańczane. Normalnie biznes klasa z ekstrawaganckimi lampami :) Za 55000 COP.

Obrazek

Ogarniamy się i idziemy na soki. Zamawiamy dwa, ale w efekcie dostajemy po dwa. No to litr soku znowu trzeba wypić, trudno :) Zastanawiamy się, czy takie cukiernie z sokami miałyby u nas prawo bytu. Pytanie nasuwa się po tym, jak widzimy grupę kilku rosłych facetów, którzy siadają przy stoliku obok i zamawiają soczki i ciastka. U nas takich raczej można by znaleźć w knajpie (lub na ławce w parku) z półlitrowym browarem, a nie z półlitrowym smoothie w ręce :) Niemniej jednak litr soku za dolara to luksus, bo u nas szklanka świeżego soku z importowanych pomarańczy to ze 12 złotych lekko...

Skoro o piwku mowa, to idziemy na tradycyjne wieczorne. Knajp jest kilka, w każdej muzyka wyje na cały regulator tworząc ogólną kakofonię. W końcu siadamy w jednej knajpce w bocznej uliczce, tuż obok myjni dla motocykli. Jestem w stanie wcisnąć jedno małe piwko. Znowu właściciel knajpy pyta, czy muzyka OK... ech, co mamy odpowiedzieć? Niech gra :) w końcu to element krajobrazu!

Obrazek

Wracamy do hotelu. Udaje mi się na moment podpiąć do jakiegoś niezabezpieczonego netu, ale potem mnie odcina. Uzupełniam notatki z wyjazdu i katem oka dostrzegam gekona, który biega po pokoju. Chowa się za łóżkiem. Niech się chowa. Gekony mi akurat absolutnie nie przeszkadzają.


Przejechane: 266 km (rekord na tym wyjeździe ;))

Obrazek
Awatar użytkownika
markom13
dwusuwowy rider
dwusuwowy rider
Posty: 198
Rejestracja: 04.10.2015, 00:17
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Mazury -> UK

Re: Kolumbia 2016

Post autor: markom13 »

Ehh,kolejny super dzien :smile: :grin:
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Ahrefs [Bot] i 2 gości