Kolumbia 2016

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Plan

Styczeń 2016.
Miała być Uganda i Rwanda. Potem padły inne pomysły: Togo/Benin/Ghana, Oman, Maroko.
W końcu stanęło na Kolumbii.
Bilet jeszcze nie jest kupiony, tak samo jak i nie jest zorganizowany motek na miejscu. Ale jeszcze prawie dwa miesiące - coś się ogarnie.
Aha - nie znam ani słowa po hiszpańsku.
Zapowiada się ciekawie ;)


Obrazek
Ostatnio zmieniony 20.03.2016, 17:41 przez Doodek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Projekt Kolumbia 2016

Luty 2016.

To będzie zupełnie nowy typ wyjazdu. Daleko. W małej, bo dwuosobowej grupie. Na pożyczanych motorkach klasy 200... Jak w ogóle do tego doszło?

Po powrocie z Afryki opisałam tamtejsze wojaże. Przeczytał je m.in, Marek i odezwał się do mnie mniej więcej tymi słowami: "Ty, w przeciwieństwie do większości, nie boisz się Afryki. Ja tam ciągle jeżdżę sam, byłem w większości krajów, może kiedyś uda się pojechać razem?" Propozycja ciekawa i kusząca, bo jak wiadomo, ja chce pojechać wszędzie.

Z Markiem udało się spotkać osobiście i chwilę pojeździć po Roztoczu w maju 2015. Troszkę się więc znamy, a Marek wie, że mam krótkie nogi i czasem trzeba mi pomóc z podnoszeniem motocykla (zwłaszcza jak się na szosowych oponach pomyka skrajem miedzy, a jest grząsko bo po solidnym deszczu i się kółko omsknie i moto wyląduje w zbożu), był nawet pomysł jakiegoś wyjazdu w sierpniu 2015, ale nie wypalił - u mnie jeszcze nie wszystko było wyprostowane, więc nie mogłam sobie na niego pozwolić.

Temat powrócił zimą. I tu się zaczęło. "To gdzie jedziemy?". Może Uganda i Rwanda? Dla mnie bomba! Ale Marek już był w Ugandzie i w sumie chętnie by pojechał w nieznane miejsce. OK, mnie w sumie obojętne, bo i tak tam nie byłam ;) To może Togo/Benin/Ghana? Super! Nadrobię to co miało być w styczniu 2015, a nie było przez afrykańską biurokrację. A może Oman? W sumie kierunek odwrotny niż główne ruchy migracyjne obecnie... A może w drugą stronę? Ekwador? Ceny lotów zabijają promocji akurat nie ma. To może... Kolumbia?

Marek kupił bilet do Bogoty sporo wcześniej niż ja, bo trochę pokomplikowało mi się w pracy i w zasadzie do początku stycznia nie wiedziałam, czy uda się wyjechać. Nawet rozważał odpuszczenie sobie moto, ale skoro dołączyłam do składu, to temat motocykli odżył.

Niestety - wynajem moto w Kolumbii to droga impreza. Można dość łatwo pożyczyć motocykle klasy 650, ale to wydatek rzędu 100 $ dziennie. Do tego często dodatkowe ubezpieczenia rzędu 25 $ dziennie i depozyt paru tysięcy dolarów. Udało się znaleźć wypożyczalnię, która miała motki w akceptowalnej kwocie. Stwierdziliśmy, że "dwusetki" nam wystarczą, bo nie mamy zamiaru tam bić rekordów przejechanych kilometrów - po pierwsze to ogromny kraj, więc i tak się go nie łyknie w 2 tygodnie, po drugie drogi są pozakręcane jak paragrafy, a po trzecie nie mamy zamiaru całych dni spędzać w siodle. Niestety po początkowej dobrej wymianie maili wypożyczalnia przestała odpowiadać :( a my nie znaleźliśmy żadnej innej w Bogocie, która wypożyczałaby chińskie/indyjskie motorki klasy 200.

Nie poddajemy się jednak i szukamy innych możliwości. Czasu coraz mniej, ale musi się udać. Pozostaje jeszcze kwestia dopracowania trasy, ale to może zależeć od tego czy i jakie (i skąd) motki uda nam się wypożyczyć.

Oczywiście nie może być idealnie - w Ameryce Południowej panoszy się wirus Zika (ZIKV). Jak nie ebola to inne cholerstwo ;) Na szczęście komary nie nie lubią, więc będzie dobrze :)

Przetestuję też (choć oby nie) rządowy system Odyseusz do zgłaszania podróży - już się zarejestrowałam i dodałam wyjazd.

Teraz jeszcze trzeba dokończyć sprawę motków, skonfigurować SPOTa, spakować się i lecieć :)

Obrazek
Ostatnio zmieniony 20.03.2016, 17:41 przez Doodek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Prolog

26-02-2016

Obrazek

Jest intensywnie. Zawsze tak jest jak człowiek chce wyjechać.

W pracy względny spokój, ale pod moją nieobecność szykuje się kilka rzeczy, które zespół będzie musiał ogarnąć. Trudno.

Pozapracowo ostatni tydzień to pełny program z wirowaniem.

Przedłużony weekend w Warszawie (a tam oprócz pracy i spotkań towarzyskich było wyjście na Moto Expo, poprzybijanie piątek ze znajomymi wystawcami ale i spotkanymi znajomymi i "pomacanie mojego nowego drugiego" - motocykla AJP PR4 Ultrapassar, który po finalnym uzgodnieniu szczegółów trafi do mojej "stajni").

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kosmetyczka (tj moja mama :)).

Odebranie motociuchów z lekkiego tuningu i łatania dziur po zeszłorocznej Afryce. Dziękuję Romkowi z Motoodblaski za fachową naprawę!

Manicure (obowiązkowo znowu flagowe kolory), żeby nie było widać brudu pod paznokciami ;)

Fryzjer, żeby nie wygrywać konkursu na najgorszą fryzurę spod kasku.

Obrazek

Pakowanie - najpierw przymiarka, potem modyfikacje - jesssu jak tu się zapakować "z tym wszystkim" w małą torbę i bagaż podręczny? Gdzie spakować kask? Aaaa!

Obrazek

Udało się :)

Obrazek

Do tego miał być jeszcze szybki wypad w czwartek wieczorem, po pracy, na Roztocze na VI Nasze Wyprawy Motocyklowe, tam praca zdalna w piątkowy dzień, wieczorna prezentacja wyprawy do Bhutanu i późnowieczorna podróż do Krakowa, bo rano w sobotę wylot. Ale nie wyrobiłam. Moje opowieści przejął Sambor i zmonopolizował wieczór swoimi opowieściami :)

Uff.

W Medellinie czekają motorki. Bajaj Discover 150 ST. Będzie zabawa :)

Obrazek

Ale zanim je odbierzemy to czeka nas 500 km lokalnym "pekaesem" z Bogoty do Medellinu. A do Bogoty każde z nas leci osobno. Ja z Krakowa przez Amsterdam, Marek z Warszawy prze z Lizbonę.

Trasa wyjazdu jeszcze jest w powijakach - pewnie będziemy ją dopracowywać jak się spotkamy. Bo Kolumbia to olbrzymi kraj i będziemy w stanie sobaczyć jedynie jego wycinek. Jedno jest pewne - z dwóch opcji - nad morze czy w góry - wybraliśmy góry. Jak się uda, to chcielibyśmy odwiedzić: Park Los Nevados, Valle de Cocora i pustynię Tatacoa, a z miast zwiedzić Bogotę, Medellin i Cali.

Obrazek

Obrazek

Kolumbia oferuje naprawdę wiele - wystarczy rzucić okiem na tę mapę: https://goo.gl/qIeN5k

Zarejestrowałam się w MSZ-owym systemie Odyseusz - oby nie trzeba było z tego korzystać.

Obrazek


Będzie dobrze. Musi być :)

Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3403
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Qter »

Kurde Dodek!

Szerokość życzę!

Pzdr

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Już wróciłam... teraz muszę to opisać ;)
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3403
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Qter »

Pisz, pisz pisz

Pzdr

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
Awatar użytkownika
Marcin 78
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 113
Rejestracja: 08.06.2014, 23:23
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Ostrołęka

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Marcin 78 »

dziewczyno z jajami pisz, pisz , czekamy :smile: :smile:
zwyczajnie HONDA
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 1 - Pierwsze wrażenia
27 lutego 2016 - sobota


Obrazek

3:15. Jeszcze dobrze nie zasnęłam, a już trzeba wstawać. No dobra, ja zasypiam w tempie ekspresowym, zanim położę głowę na poduszce, więc lekko przesadzam, ale nocka jest krótka. Poranne procedury startowe są "normalne". Łazienka, herbatka, śniadanko, zamówienie taksówki, wyrzucenie śmieci.

Tym razem taxi trafia pod budynek bezbłędnie. Za to na lotnisku czekają mnie niespodzianki. Minęły czasy, kiedy służbowo latałam kilka razy w tygodniu i wiedziałam wszystko. Krakowskie lotnisko jest w przebudowie i można lekko zgłupieć. Pierwszy "zonk" - zrzucenie bagażu - niby się wyświetla, ale nie to... albo nie do końca jasno. Mam lecieć KLMem, a numerek wskazuje stanowisko dla Lufthansy. Potem okazuje się, że to numer bramki, a nie stanowiska check-in. Ale nie tylko ja popełniam ten błąd, więc chyba komunikaty na ekranach nie są do końca jasne. Nadaję mój 15 kilogramowy bagaż do Bogoty. Mam nadzieję, ze doleci. Pani jeszcze zerka na mój bagaż podręczny, że niby duży a samolot mały, ale w końcu macha ręką i mówi, że "przejdzie". Swoją drogą, powinni ważyć bagaż wraz z pasażerem, bo ja plus moje bagaże (mimo, ze narzekam na swoją masę) często ważę (i zajmuję) mniej niż niektórzy pasażerowie "netto".

Obrazek

W samolocie mam miejsce koło chyrlającej pani, mm nadzieję, ze się nie zarażę, bo co rusz kaszle albo soczyście ciągnie nosem.

W Amsterdamie mam kilka godzin oczekiwania, ale nie na tyle, żeby przejechać się do centrum. Spędzam więc czas na lotnisku. Które - tez jest w niektórych miejscach w remoncie ;)

Obrazek

Jem śniadanie, bo kanapka z serem zjedzona w samolocie już dawno została zapomniana. Potem robię rajd po sklepach, bo muszę kupić słuchawki - oczywiście zawsze się czegoś zapomina, tym razem zapomniałam tego. Ładuję też telefon w strefie opanowanej przez rozwrzeszczane dzieciaki.

Czas na boarding. Po okazaniu karty pokładowej i dokumentów jeszcze tylko obwąchanie przez lotniskowego pieska i można lecieć. Świecie, przybywam!

Obrazek

Lot jest poprawny, bez przygód. Karmią dobrze, serwują nawet lody. Nadrabiam zaległości filmowe. A w ogóle to siedzę w "polskiej sekcji" przede mną para z polski, obok mnie Iwona z Lublina, mieszkająca w Belgii. Generalnie bardzo sympatyczne towarzystwo. Kolumbijczyk, siedzący jako trzecia osoba w moim rzędzie zarzeka się że kraj mi się spodoba i wszystko będzie super. No ba! Nie może być inaczej!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dolatujemy chwilę przed czasem, za to odbiór bagażu trwa wieki. Za szybą hali widzę Marka - przyleciał jakieś półtorej godziny wcześniej i na pewno zorientował się co-i-jak. W końcu mam bagaż, witam się z kolegą, wymieniam 300 dolców w lotniskowym kantorze (1 $ to ok. 3000 COP), co potwierdzam odciskiem palca i łapiemy żółta oficjalną taksówkę (ignorując naganiaczy do tych "lewych"), żeby zabrała nas do hostelu.

Pierwsze wrażenie: jest ciepło. Obserwujemy ruch na drodze - jest dynamiczny. Nikt się nikim nie przejmuje, ale jednocześnie jakby każdy zna swoje miejsce, albo wie, gdzie je znaleźć. Motocykle filtrują ruch. Każdy jeździ w odblaskowej kamizelce i na kasku ma odblaskową naklejkę z numerem rejestracyjnym. Budynki wzdłuż ulic są różne, sporo to wieżowce, biurowce. Normalne duże miasto. W jednej dzielnicy ulice są "podejrzane", w innej zupełnie "normalne". Mury pokryte są mniej lub bardziej wyszukanym graffiti.

Jedziemy do centrum historycznego, z mnóstwem wąskich jednokierunkowych uliczek, często dość stromych. Na jednej z nich jest spora wyrwa w jezdni i nasza taksówka z napędem na tył nie może sobie z nią poradzić, bo koła buksują na żwirze. Ale nikt nie trąbi, za to sporo osób chce pomóc i nas wypycha. Ale trwa to dobre kilka minut...

Dojeżdżamy do hostelu Masaya, który wydaje się bardzo przyzwoity i fajnie zlokalizowany. Łóżko w czteroosobowym pokoju z łóżkami piętrowymi i wspólną łazienką to koszt 38000 COP. Meldujemy się, zrzucamy rzeczy, robimy drobny przepak kosztowności (no właśnie - gdzie nosić kasę lokalną? gdzie dolce? gdzie karty kredytowe? czy paszport ze sobą, czy zostawić w hostelu?) i wychodzimy na zasłużone piwko. Przy wyjściu udaje się na moment połączyć z hostelowym netem, żeby odebrać kilka wiadomości i wysłać te najpilniejsze.

W okolicy jest większy placyk a na nim jakiś stand-up czy inny event, bo jest pseudoscena a przed nią siedzą dziesiątki, jeśli nie setki młodych osób. Jest też dużo policji, głównie na segwayach. Ludzie podjeżdżają w to miejsce często na motkach, klasy 100-200. W sklepiku kupujemy dwie puszki piwa (każde ok. dolara) i pytamy, czy można je pić w miejscu publicznym - pani odpowiada, że małe można, z dużymi i mocniejszymi alkoholami może być problem. Ale jest na to rada. Flaszki sprzedaje się wraz z papierową torba i plastikowymi kieliszkami. Pełna kulturka. Nie ma to jak napić się piffka w miejscu publicznym "pod okiem" policji.

Obrazek

Lokalni "panowie żule", głównie starsze osoby, obojga płci, dbają o czystość i utylizują puszki, butelki i inne opakowania w mgnieniu oka do plastikowych worków. Młodsi czasami sępią kasę albo alkohol. Obok stoi straganik z grillowanym plackiem kukurydzianym, który może być z rożnym. Zamawiamy na zapchanie na kolację po jednym, z kurczakiem i pomidorami. Jest mdły i niedoprawiony, ale kosztuje dolara, więc może być.

Obrazek

Obrazek

Zmywamy się do hostelu. Tam pijemy jeszcze jedno piffko, przeglądamy mapy i gadamy o trasie. Mamy wstępny zarys. Modyfikować będziemy w trakcie. Około 23:00 lokalnego czasu (w Polsce 5:00 nad ranem) czyjemy się na tyle padnięci, że idziemy spać. Ja jeszcze biorę prysznic (sanitariaty bardzo OK i jest ciepła woda ;)) i zasypiam na pięterku łózka. to był długi dzień...
Awatar użytkownika
Klepka
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 114
Rejestracja: 02.10.2011, 12:25
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Zielona Góra

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Klepka »

Pisz czytamy :cool: i podziwiamy. Ale jedzonko słabe.
Awatar użytkownika
Kijo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 220
Rejestracja: 10.03.2011, 18:41
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: FG

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Kijo »

Bedzie ciag dalszy?
Honda CL 350 / Beta Alp 4.0
Awatar użytkownika
henry
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3092
Rejestracja: 12.06.2008, 23:12
Lokalizacja: INOWŁÓDZ

Re: Kolumbia 2016

Post autor: henry »

Na pewno będzie ... puki co, musi przecież posprzątać i święta przygotować :smile:
Zapowiada się kolejny, fajny serial :thumbsup:
GMOLE DO XL 600 i XL 700 i Afryki ... robię
504894578
Awatar użytkownika
Pingwin
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 561
Rejestracja: 06.12.2008, 00:10
Mój motocykl: XL650V
Lokalizacja: Nysa/Reykjavik

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Pingwin »

:
Czekam na dalsze odcinki :thumbsup:
Pasuje Ci nowa fryzura :blush:
Dawniej gdziala
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Będzie będzie dalszy ciąg... może jutro coś popiszę... w sumie to czekam na fotki od Marka żeby też je powklejać ;)
argod
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 116
Rejestracja: 06.10.2015, 11:09
Mój motocykl: XL650V

Re: Kolumbia 2016

Post autor: argod »

Początek opowieści obiecujący. Ale co dalej ..... :smile:
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 2 - Bo co? Bogota
28 lutego 2016 - niedziela


Lekki jet-lag daje znać o sobie. W końcu to 6 godzin różnicy czasu. Budzę się o 5 rano, ale zamykam ponownie oczy i dosypiam do ósmej. Zresztą, nie ma nic innego do roboty, bo internet jakoś przestał działać.

Dzień właściwy zaczynam od prysznica. Potem hostelowe śniadanie (za 8000 COP) - jajecznica, grzanki, banan, truskawki, jakiś różowy owoc smakujący jak połączenie gruszki z brzoskwinią z twardymi małymi pesteczkami, do tego kawa, a dla chętnych płatki i mleko. Całkiem przyzwoicie.

Zmieniamy nieco konfigurację zapakowania i korzystamy z faktu, że doba hotelowa kończy się o 11 - idziemy na mały spacer. Tzn gubing, bo obojgu z nas taka forma zwiedzania pasuje - bez ciśnienia. ulice są trochę puste. Jeszcze. Snujemy się po pustych uliczkach. jest trochę śmieci, a mury upstrzone są graffiti - zarówno bazgrołami sugerującymi nie do końca bezpieczne tereny, jak i małymi (nie w sensie rozmiaru bynajmniej) "dziełami sztuki".

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Bogota wprowadziła ciekawe rozwiązanie - w niedziele centrum jest zamknięte dla ruchu samochodowego (taksówki i autobusy jeżdżą, ale mam wrażenie, że nie wszędzie tam, gdzie w dni powszednie), więc ludzie poruszają się pieszo i na rowerach. Co ciekawe, w niedziele wszystkie muzea są darmowe, co sprzyja "ruszeniu w miasto".

Idziemy na główny plac starej części miasta. Tam jest trochę więcej ludzi, oraz gołębie - zupełnie tak samo upierdliwe jak "u nas".

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na placu zagaduje nas policjant w jaskrawej kamizelce - standardowo - skąd jesteśmy i takie tam. Namawia na wizytę w muzeum policji. Sprawdzamy czas - mamy ponad godzinę - ok, jest plan, to z niego korzystamy.

Dwie ulice dalej znajdujemy właściwe miejsce. Dostajemy przewodnika - Brayana - który mówi po angielsku i oprowadza nas po muzeum. Mamy okazję zapoznać się z historią kolumbijskiej policji, jej umundurowaniem i wyposażeniem, zobaczyć historyczne pojazdy, kolekcję broni (zaciekawia nas kolekcja policyjnych pałek i kajdanek ;)), mundury, a także zapoznać się z działalnością antynarkotykową, w tym całą historią i rekwizytami wiązanymi z Pablo Escobarem (m.in,. broń, zegarek, biurka ze skrytkami na kasę, telefony satelitarne i maszynki do liczenia pieniędzy, których miał podobno więcej niż kolumbijskie służby). Jest też złocono-srebrzony Harley i spluwo-gitara rodem z "Desperados". Brayan opowiada o wszystkim z dużą dumą i przejęciem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W jednym miejscu trochę sprowadzamy go na ziemię, zgłaszając reklamacje co do wyglądu polskiej flagi. Obiecuje nam, że niedługo będzie prawidłowa.

Obrazek

Pytamy o bezpieczeństwo w Kolumbii i w samej Bogocie - czy rzeczywiście jet tak źle, jak się to przedstawia? Otóż i tak i nie. Rzeczywiście, są miejsca, gdzie nie należy się pojawiać, takie, do których nawet lokalesi nie chodzą. W Bogocie taka niechlubną sławę ma oddalony zaledwie o przecznicę "Bronx" - tam lepiej nie bywać. Dlaczego? Na to pytanie odpowiedzią filmiki na YT - wystarczy wpisać "Bronx Bogota" i obejrzeć serię filmików pokazujących przestępstwa wszelkiej maści i to jak policja sobie z nimi radzi (np nagrania z kamer przemysłowych). Ale w zasadzie w dzień, przy zachowaniu normalnej czujności i ostrożności, większość miejsc nie różni się od innych miejsc na świece. Jeśli chodzi o transferowanie się po kraju - też już jest bezpieczniej. Porwania turystów są ekstremalnie rzadko, bo jest "zawieszenie broni" między rządem a wszelkimi organizacjami bojowymi. No, zobaczymy jak to będzie.

Maszerujemy szpagatami do hostelu, bo jesteśmy już lekko spóźnieni na check-out. Pakujemy się do końca i wymeldowujemy, zostawiając bagaże na recepcji. Idziemy na dalsza część zwiedzania. Czas na drugie śniadanie, więc wstępujemy do owocowej kafejki. Ja zamawiam gęsty i pyszny sok z mango, a Marek sałatkę owocową. Z serem. Bardziej żółtym niż białym, choć trochę przypominającym mozarellę. Ciekawe połączenie.

Obrazek

Mamy misję na zakupienie doładowania do telefonu Marka. Polski roaming mu nie działa, a zakupiony prepaid jest pusty. Nie jest to łatwe, bo system doładowań jest tam wybitnie pokręcony. W dodatku jak pytamy (tzn. Marek pyta, bo ja ani słowa po hiszpańsku nie umiem) o doładowanie to w sklepikach oferują na ładowarki... w sumie logiczne... ;)

Idziemy jakąś główniejszą ulicą, pełną pieszych i rowerzystów. Nie potrafię powiedzieć, czy mi się tu podoba. Chyba nie. Albo jeszcze nie. Muszę się przyzwyczaić. Zaglądamy tu i ówdzie, odnotowujemy ciekawe pojazdy czy fajne budowle, ale jakoś tak jest... syfiaście... Wnętrza kościołów są dużo mniej ozdobne niż "u nas" i w sumie niczym nie powalają. Jest trochę jak w południowo-zachodniej Europie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Marek w małym sklepiku/punkcie ksero w końcu kupuje doładowanie. Niestety nie może robić żadnych telefonów zagranicznych, więc trochę kiepsko, ale mam do niego kontakt jednostronny w razie W.

Obrazek

Były owocki, to może czas na coś konkretniejszego. Siadamy w wielkiej cukierni i zamawiamy co nam się podoba. W efekcie dostaję słoną bułkę ze skwarkami, choć wcale na taka nie wyglądała ;)

Zarządzamy odwrót, bo kolejne miejsce, na naszej liście do zobaczenia jest po drugiej stronie centrum. Jako, że jest coraz więcej ludzi, to i na ulicach dzieje się więcej. Są wszelkiej maści atrakcje - stragany z owocami i sokami, przebierańcy, grajkowie, tancerze, malarze. Są też wyścigi świnek morskich.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Skręcamy w ulicę, na której wreszcie jeżdżą jakieś samochody. Za to chodnik, to jeden wielki targ wszystkiego. Można kupić używane buty, telefony, telewizory, zabawki, a nawet głowę byka.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Człapiemy pod górę, zęby dostać się do dolnej stacji kolejki na wzgórze Monserrate. Można wybrać kolejkę linową lub linowo-szynową. Postanawiamy jechać w górę jedną,a w dół drugą.

Obrazek

Obrazek

Wagonik wywozi nas na 3150 m n.p.m. Pod nami roztacza się panorama Bogoty. Miasto wylewa się poza horyzont. Nic dziwnego - 8 mln mieszkańców, niska zabudowa (poza kilkoma wieżowcami). Końca nie widać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na wzgórzu jest kościół o nijakim wnętrzu.

Obrazek

Obrazek

Za nim jest ścieżka prowadząca jeszcze ciut wyżej. Ale najpierw trzeba się przebić przez cepelię.

Obrazek

Potem jest strefa gastro, kusząca klientów wyszukanymi potrawami ;)

Obrazek

Potem są bardziej knajpki z piwem niż jedzeniem. A na samym końcu można odetchnąć. Albo pojeździć na konikach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kupujemy po piwku, siadamy w cieniu i rozkoszujemy się widokiem na dachy z blachy falistej i zielone góry, które będziemy niebawem przemierzać (nie te konretnie, ale takie jak te).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Czuć że jest chłodniej na tej wysokości. W dodatku czujemy, ze nas zjarało. Niby słonko takie przydżumione, ale na wysokości ponad 2500 m n.p.m. opala nie wiedzieć kiedy. A ja w ostatniej chwili wypakowałam z bagażu krem z filtrem ;) Marek wziął, ale jak każdy facet - babrać w kremach się nie lubi - więc nie zastosował go rano.

Powoli czas wraca - jest już późno, a trzeba jeszcze coś zjeść, zanim ruszymy w dalsza podróż. Wracamy przez strefę gastro i mimo pierwotnych chęci oszamania czegoś tu - odpuszczamy, bo ostatnie kolejki w dół ruszą już niedługo, a głupio byłoby się na nie spóźnić.

Obrazek

Obrazek

W dół jedziemy po szynach. Niestety niewiele widać, bo stoimy gdzieś w środku, więc pozostają tylko fotki cyknięte "z góry".

Obrazek

Placyk, na którym wczoraj siedzieliśmy, powoli zapełnia się ludźmi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kanjpka "Szary kot", do której się kierujemy ma fajne menu, ale zaporowe ceny. Wybieramy więc okołohostelową wegetariańską restaurację, która za dodatkową opłatą dorzuca do mojego dania (czyli omleta z pomidorkami, serem ricotta i mozarella i zielonymi liśćmi - ni to szpinakiem ni bazylią) trochę kurczaka.

Bierzemy z hostelu rzeczy i przejmujemy taxi, które właśnie kogoś przywiozło. Jedziemy na dworzec autobusowy. Zajmuje to kilak chwil, bo Bogota korkiem stoi, ale mamy zapas czasu. Na dworcu kupujemy bilety do Medellin na linie Bolivariano (65000 COP) i udajemy się do poczekalni. Przy wejściu na salę trzeba okazać bilet. W środku jest trochę przygnębiająco. Są rzędy metalowych krzesełek i sklepiki fastfoodowe. Ale toalet nie ma. Trzeba wyjść do hallu. Żeby ominąć kontrole można to zrobić przechodząc przez jeden sklepo-bar. Wymykamy się więc tak, raz jedno, raz drugie, żeby coś tak kupić sobie na drogę i skorzystać z kibelka "na debet"

Obrazek

W końcu można się przenieść do autokaru. Bagaż jest oznaczany zawieszką, a podróżny dostaje jej część jako kwitek potrzeby do odbioru w miejscu docelowym. Nasz autokar to dwupiętrowy dość nowoczesny autobus. w środku jest sporo miejsca na nogi (na tyle, że ja nie dosięgam do podnóżków), a siedzenia rozkładają się prawie do poziomu, choć brakuje jakiejś siateczki czy kieszeni za poprzedzającym fotelem, zęby wrzucić tam drobiazgi jak np. butelka z piciem. W dodatku na pokładzie jest WiFi. Ale nie mogę się połączyć, bo nie znam hasła.

Obrazek

Obrazek

Wszyscy są na pokładzie, bilety sprawdzone, a drzwi autobusu zaplombowane od zewnątrz. Z lekkim, 20-minutowym opóźnieniem ruszamy w trasę do Medellin. To nieco ponad 400 km, ale jazda zajmie 10 godzin. Drogę mają umilić filmy na ekranach telewizorków. Ja wybieram sen.
Awatar użytkownika
zimny
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 2924
Rejestracja: 28.08.2010, 08:30
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Garwolin

Re: Kolumbia 2016

Post autor: zimny »

Bardzo lubię Twoje relacje z podróży. Są inspirujące :smile:

Czekamy na więcej :cool:
Trampkarz emeryt.
DL1000 AL8
Awatar użytkownika
markom13
dwusuwowy rider
dwusuwowy rider
Posty: 198
Rejestracja: 04.10.2015, 00:17
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Mazury -> UK

Re: Kolumbia 2016

Post autor: markom13 »

Oj czekamy ,czekamy :grin:
argod
osiedlowy kaskader
osiedlowy kaskader
Posty: 116
Rejestracja: 06.10.2015, 11:09
Mój motocykl: XL650V

Re: Kolumbia 2016

Post autor: argod »

Świetne zdjęcia i komentarze. Prosimy o dalszy ciąg opowieści
Awatar użytkownika
Doodek
pogłębiacz bieżnika
pogłębiacz bieżnika
Posty: 853
Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
Mój motocykl: inne endurowate moto
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Kolumbia 2016

Post autor: Doodek »

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy
29 lutego 2016 - poniedziałek



Droga jest pozawijana jak paragraf. Same zakręty. Jak ktoś ma chorobę lokomocyjną, to ma przerąbane. Mimo tego autobus jedzie całkiem żwawo. Około drugiej w nocy zatrzymujemy się na postój - zmianę kierowców i krótką przerwę dla tych, którzy zdążyli zgłodnieć. Spora ilość autobusów na parkingu i wielka samoobsługowa stołówka świadczą, że to popularne miejsce postoju. Postanawiamy rozprostować nogi i sprawdzić "jak pachnie powietrze". Schodzimy z pięterka autobusu, wychodzimy na zewnątrz i... szok temperaturowy - jest 27 stopni i ogromna wilgotność. Może jednak wrócić do klimatyzowanego autobusu? Zwłaszcza, że znajduję wielką naklejkę na jednym z okien z hasłem do pokładowego wifi... lepiej późno niż wcale :) Korzystam też z kibelka, bo na pewno podczas jazdy po zakrętach będzie to nie lada wyzwanie. Kręcę się trochę tu i tam, ale wracam do autobusu i sprawdzam co słychać w świecie. W końcu Polska budzi się do życia o tej porze. Autobus rusza bez żadnego ostrzeżenia i powoli toczy się po parkingu. Zerkam na siedzenie obok - jest puste. Gdzie jest Marek? Czy to możliwe, że odjechaliśmy bez niego? Nie widzę go nigdzie za oknem w okolicy baru. No dobra, jest dorosły i doświadczony w podróżach, chyba ogarnia temat odjazdów autobusów... A co jeśli nie? Kurde. Lekko spanikowana rozglądam się po piętrze autobusu. Nie ma go. Idę sprawdzić piętro niżej. Też nie ma. Drzwi autokaru są zamknięte (i pewnie na nowo zaplombowane). Pani z obsługi patrzy na mnie dziwnie i o coś pyta (pewnie o co mi chodzi). Ech, jak tu wytłumaczyć, że brakuje jednego pasażera? Umiem powiedzieć "amigo" ale to raczej nie odda tego co mam na myśli... Pani (jak i większość pasażerów) patrzy na mnie z politowaniem, więc decyduję się na odwrót i wchodzę na piętro autobusu pomyśleć co dalej. Idę na swoje miejsce, a wtedy Marek wychodzi z autokarowego kibelka... Aha, tam się schował...

Obrazek

Do Medellin dojeżdżamy godzinę przed czasem. Jest jeszcze ciemno, ale po światłach widać, że miasto położone jest jakby w siodle między dwoma wzgórzami (i oczywiście na te wzgórza się wylewa). Pomimo wczesnej pory - jest dobrze przed szóstą rano - ruch jest bardzo duży. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i wypakowujemy się z autokaru. Zamieniamy czerwone zawieszki z numerkami na nasze bagaże i schodzimy do budynku dworca. Mamy 4 godziny do odbioru motocykli, więc kupę czasu. Siadamy sobie na spokojnie na ławeczce i na zmianę idziemy do dworcowych łazienek na poranna toaletę. W sumie marzę o prysznicu, ale na ten luksus będę musiała jeszcze poczekać. Marek idzie też na mały rekonesans - gdzie można coś zjeść i poczekać. W efekcie schodzimy jeszcze piętro niżej do jednej z dworcowych kafejek. zaspokajamy głód czymkolwiek co można kupić o tej wczesnej porze - w moim przypadku jest to croissant na ciepło (taki w worku foliowym, wrzucony do mikrofalówki, więc raczej uparzony niż chrupiący), sok z pomarańczy i lurowatą kawę w plastiku. Może to taka dworcowa odmiana, bo w sumie w Kolumbii spodziewałabym się tej sławnej na cały świat aromatycznej i smacznej kawy. W sumie rzadko pijam kawę, ale skoro już tu jestem, to będę ją pić.

Obrazek

Przeglądamy mapy i przewodnik ustalając plan an dziś. I ustalamy, że skoro te autobusy między Medellin a Bogotą są takie sprawne, to może przedłużymy o jeden dzień jazdę? Oczywiście jeśli Harry przedłuży nam wynajem motocykli. Trzeba też wymienić trochę kasy, żeby zapłacić Harremu za motki,. Kaucję dostanie w USD. Marek idzie na zwiad celem znalezienia kantoru. Nie ma go dłuższą chwilę. Jak wraca, to mówi, że był w banku, ale tam nie wymieniają, ale piętro wyżej jest Western Union i tam po dobrym kursie można wymienić. Trzeba mieć paszport, podać jakieś dane dot. zamieszkania w Kolumbii i pokwitować odciskiem palca. 400 USD będzie optymalną kwotą. Żwawo pokonuję stopnie schodów i widzę szyld WU. Podchodzę do drzwi, ale nie mogę ich otworzyć. Na pomoc przychodzi facet, który puka w szybę, a wtedy brzęczek oznajmia, ze można wejść. Mój "wybawca" jest ubrany w niebieska koszulę i ciemne spodnie, ma kamizelkę kuloodporną, przepasaną przez tułów czarną torbę i spory rewolwer w prawej ręce. Aha. Rzut oka na hall, a tam jego kompan, podobnie ubrany, ale zamiast rewolweru w jednej ręce, w obu trzyma shotguna i kręci głową na prawo i lewo, jak prezydent podczas przemówień, lustrując korytarz na prawo i lewo. Aha. To może ja przyjdę później? W sumie nie wiem, czy to, że oni tu są go gwarantuje bezpieczeństwo, czy raczej spodziewają się jakiejś krwawej jatki? Kolo z rewolwerem "wpycha" się do kolejki i zostawia pani w kasie zawartość czarnej torby dostając w zamian świstek papieru, po czym wychodzi, i oddala się korytarzem, a za nim kolega z shotgunem. Uff. Jeden z panów z kolejki mówi mi, że muszę sobie pobrać kwitek z numerkiem. Oczywiście nie rozumiem co mówi, ale wnioskuję po urządzeniu, na które wskazał i po kwitku, który trzyma w ręku. Kolejka idzie dość sprawnie, choć ten sam pan nieco ją wstrzymuje siląc się na jakieś konwersacje z kasjerką. W końcu moja kolej. Daję pani w milczeniu 4 papierki i paszport. Ona o coś pyta, ale nawet nie muszę udawać, że nie rozumiem, więc po chwili mam w ręku kupkę waluty - około milion dwieście tysięcy COP. Kwituję odciskiem palca (innego niż na lotnisku ;)) i wychodzę. Kilo siana - gdzie to schować, żeby nie buchnęli, ani żeby nie zgubić? A gdzie schować karty kredytowe? I euro? Dolarów się t tak zaraz pozbędę na kaucję, ale reszta forsy?

Schodzę na dół, Marek właśnie koczy śniadanie właściwe, które poleca. Właśnie otworzyli koejna knajpkę z lepszym wyborem jedzenia. A co tam, zjem i ja. Po chwili na stoliku ląduje jajecznica z plackeim kukurydzianym z serem i kakao. Taki zestaw. Marek dzwoni do Harrego. Chwilę później jedziemy już żółta oficjalną taksówką. Miasto nieco inne niż Bogota, choć ruch uliczny tak samo zwariowany. A za niedługo będziemy musieli mu sprostać. Taksówka podwozi nas na właściwą ulicę, ale nie możemy zidentyfikować numeru. W końcu się udaje. Taksówkarz dostaje zapłatę, a my witamy się z Harrym i wchodzimy do kliniki weterynaryjnej. Zostawiamy rzeczy, które natychmiast zostają "przejęte" przez lokalne koty i idziemy obejrzeć motki. Są jakieś 300 metrów dalej, w garażu.

Obrazek

Dwa białe motki. Motorynki. hulajnogi. Bajaj Discover 150 ST. Wyglądają dobrze, maja lekkie otarcia tu i tam, na licznikach ok. 7,5 tysiąca km. Jeden z kuferkiem, drugi bez. Kuferkowy trafia do mnie, bo Marek ma lepszy mały plecak na podręczne drobiazgi. Motki mają świeżo wymieniony olej i sa po przeglądzie i wg zapewnień Harrego nic im się nie stanie. Na pytanie, czy da nam jakieś narzędzia (takie były ustalenia) odpowiada, że nie, bo i tak nic się nie stanie. Aha, czyli mamy kilka podstawowych drobnych narzędzi, ale o np. łyżce do opon czy kluczach do kół możemy zapomnieć. Na szczęście mam trytytki i taśmę McGyvera. Damy radę ;)

Wracamy do kliniki załatwić papierologię i przepakować się. Motki zostają na razie w garażu. Dopełniamy formalności, przedłużamy najem motocykli o jeden dzień i każde z nas wyskakuje z miliona COP. Dodatkowo w ramach 500 dolców kaucji, ja wyskakuję z 300 a Marek z 200, bo żadne z nas nie ma "pięćdziesiątek". Przepakowujemy rzeczy - z bagażu wreszcie wywalam kask, spodnie moto i camelbaka, a dopakowuję mały namiot od Marka. Dodatkowo decyduję, ze nie biorę ze sobą dżinsów, polara i jeszcze kilku drobiazgów, bo uważam, że się nie przydadzą.

Przepakowani i przebrani taszczymy bety pod garaż. Już jestem spocona, bo jest prawie południe. Podobno powinno padać, ale nie pada, za sprawą El Niño. Może i dobrze - nie lubię jak jest gorąco i pada. Na szczęście w garażu jest dość chłodno. Mocujemy bagaże, co zajmuje chwilę i na pewno odbiega od optymalności, ale to przybędzie z czasem - pod koniec wyjazdu będziemy mistrzami w tej dziedzinie. Uzbrajam motek w SPOTa. niestety na kierownicy jest malutko miejsca i nie mam już gdzie przymocować nawigacji. Prowadzi Marek, ale chciałabym chociaż zapisywać trasę. No cóż, trzeba będzie pomyśleć.

W końcu jesteśmy gotowi, żeby wyjechać. Harry jeszcze prosi, żebyśmy podjechali do sąsiadującego z klinika warsztatu, bo chce sprawdzić, czy lekki wyciek oleju spod korka w motku Marka to coś poważnego czy pozostałość po wymianie oleju.

Wyjeżdżamy z garażu. Ja pierdziu, nie umiem jeździć!!! Jakie to lekkie!!! Skręca w miejscu!!! Motek kiwa się na prawo i lewo. Zero stabilności. A tu trzeba się przeciskać między autami i być zdecydowanym!!! No i te biegi - luz na samym dole i wszystkie kolejne w górę. Oj, będę się mylić...

Obrazek

Pierwsze 300 metrów za mną. Dwa tysiące kilometrów przede mną. Boszzz.... Motki zostają sprawdzone przez mechanika. Naklejam na mojego kolumbijską naklejkę, daję też jedną Markowi, ale ten jej nie nakleja. Proszę Państwa, oto miś. Tzn. Bzyczek:

Obrazek

Dostajemy od Harrego ostatnie koordynaty i kierujemy się na stacje benzynową, bo w moim moto nie ma zbyt wiele paliwa. Po kilometrze jest stacja - tankujemy, ale jeszcze nie ruszamy w trasę - czas na kawkę i zalanie camelbaka. Kawa znowu jest lurowata. OK, może to taka stacyjna odmiana... Za to nie ma zwykłej wody mineralnej, są tylko jakieś bezkaloryczne smakowe, bardzo słodkie. Nie marudzę i zalewam taką jedną do bukłaka.

Ruszamy! Na południe. Ruch jest spory, ale szybko się do niego przyzwyczajamy. Po prostu nie można się wahać i jakoś pójdzie. Jest ciepło, więc uwaga jest przez to nieco upośledzona, ale dzielnie walczymy. Przy wyjeździe z Medellin się chyba nieco gubimy, ale w końcu trafiamy na właściwą drogę. Opony fajnie kleją się do asfaltu, jazda wchodzi coraz lepiej, a moto "mniej się kiwa". Chyba przyzwyczajam się do jego małej masy i żywej reakcji na każdy mój ruch (z wyjątkiem naciskania na hamulec i dodawania gazu ;)) Po kilkunastu kilometrach zaczyna padać. najpierw lekko mży, więc jedziemy dalej. Ale po chwili zaczyna mocniej padać, więc wbijamy się na jakiś chodnik, pod daszek, a ja nawet dokuję się w jakiejś kafejce internetowej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Deszcz jak zwykle ma trzy fazy. Pada - mży - pada - mży - pada - przestaje. Te tropikalne mają jeszcze jedną zaletę - jest ciepło i pada krótko (w porze suchej lub przejściowej, bo w deszczowej jest jak w filmie "Forrest Gump": "Pewnego dnia, jak zaczęło padać, tak lało przez cztery bite miesiące"). Jedziemy więc dalej, uważając lekko na śliski asfalt (choć dramatu nie ma) i białe linie, które w tym przypadku są żółte.

Jazda po głównych drogach, zwłaszcza w okolicach większych miast, to walka z ciężarówkami. Jeżdżą one tutaj dość szybko, ścinają zakręty, bo wolą jechać rozpędem niż piłować na niskim biegu. W efekcie albo jest je dość trudno wyprzedzić, albo kąsają na winklach, bo mają założony tempomat na 80 km/h. Przez to często nie mieszczą się na swoim pasie i zahaczają o ten przeciwny. Jeśli tak wyglądała jazda autobusem z Bogoty, to dobrze, że spałam...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Robi się coraz ładniej, I pogodowo i krajobrazowo. Nieco zgłodnieliśmy, więc przyczajamy przydrożną knajpkę i stajemy w niej na popas. Menu jest wypisane kolorowymi literkami na ścianie. Jeden z lokalesów sączący piwko tłumaczy nam to na angielski. Zamawiamy to, co je pan ze stolika obok, bo wygląda optymalnie. Niestety okazuje się, że pan je drugie danie z zestawu i w dodatku zjadł go już większość, a przed nami lądują porcje co najmniej jak dla tirowców. Spory talerz rybnej zupy (niestety doprawionej kolendrą, więc nie zjadam zbyt wiele) i jeszcze większe drugie danie podane nawet nie na talerzu a na półmisku - kurczak, ryż, fasola, jajko sadzone, coś ziemniakopodobnego i odrobina surówki z kapusty. Uff.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Całość kosztuje jakieś śmieszne pieniążki. I to jest fajne. Autentyczne. Tak samo jak autentyczny jest otaczający folklor. Tu akurat kibelek - damski to muszla, bez żadnej spłuczki, za blaszanymi drzwiami, zamykanymi tylko od zewnątrz. Męski to po prostu pisuar we wnęce, w której przez większość naszego pobytu wyleguje się pies. Ręce można umyć w stojącej obok beczce z deszczówką.

Obrazek

Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy dalej. Coraz bardziej czuję jazdę Bzyczkiem. Drzewa mają bajecznie kolorowe kwiaty - żółte, fioletowe, różowe, czerwone. Pojawiają się "płaskie" palmy wyglądające jak wachlarz, jak i palmy bananowe z kiściami owoców opakowanych w niebieskie worki. Jest coraz ładniej. Temperatura też robi się coraz bardziej przyjemna.

Obrazek

Na zielonych wzgórzach widać plantacje kawy - nie dziwne, w końcu ten rejon słynie z upraw tej rośliny. Regularne krzaczki wyglądają niesamowicie. Niebo, pomimo chmur, stanowi kontrast dla ciemnej zieleni, więc fotki niestety nie wychodzą zbyt dobrze - albo prześwietlone, albo ciemne :(

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zaczynam dostrzegać lokalne smaczki. Znaki drogowe informujące o zakrętach są bardzo precyzyjne - zaokrąglone strzałki mówią o łagodniejszych zakrętach, kanciaste o tych ostrzejszych. Choć to, że są podziurawione od kul lekko zastanawia. Przy drogach jest sporo kapliczek. Na przykład Matka Boska Energooszczędna od Żarówek. Zresztą, jest to bardzo katolicki kraj, o czym np. świadczą szyby w autobusach i busikach wyklejone obrazkami Świętej Rodziny, różańcami itp.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dojeżdżamy do Jardin, celu naszej dzisiejszej podróży. Kierujemy się na centrum, bo "tam musi być jakaś cywilizacja". Skutkuje to przejechaniem kilku uliczek pod prąd, o czym próbują nam powiedzieć lokalesi, ale nie bardzo to nikomu w sumie przeszkadza. Stajemy na głównym placu. Kwadratowy deptak, na jednej ze ścian placu - kościół. Klasyczne hiszpańskie w stylu małe miasteczko. Marek w przewodniku szuka informacji o Jardin i jego bazie noclegowej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W końcu znajdujemy hotel - przy placu, przy kościele. Marek idzie go sprawdzić. Jest skromnie, normalnie, ale czysto (co zresztą podkreśla właściciel kilkakrotnie). Za 20000 COP od osoby mamy super miejscówkę. Co prawda motki, dla bezpieczeństwa, trzeba zaparkować na oddalonym o kilkaset metrów parkingu miejskim (5000 COP za dobę), ale jest OK. Hotel obok jest za dwa razy tyle, rzeczywiście lepszy i z możliwością zaparkowania gdzieś na dziedzińcu, na co niechętnie zgodziła się obsługa, ale zostajemy przy pierwszej opcji. Jest bardziej swojsko. Nawet jeśli nie ma ciepłej wody pod prysznicem ;)

Obrazek

Odświeżamy się i idziemy na plac. Rozstawiły się tam stragany z jedzeniem, więc próbujemy tego i owego, bo na nic konkretnego nie mamy miejsca po obfitym obiedzie. Jest więc arepa (placek z mąki kukurydzianej) i buñuelos (takie niesłodkie jajowate lub okrągłe "pączki" o lekko serowym posmaku, smażone na głębokim tłuszczu).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zaczyna lekko padać, więc wchodzimy do kościoła. Z zewnątrz jest naprawdę fajny. W środku trwa remont i figury świętych są przykryte zielonymi płachtami, a aniołki są trochą w stylu bondage...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Siadamy pod parasolem w knajpie koło kościoła i zamawiamy piwo. Dzisiaj Aguila. I gadamy o wrażeniach z jazdy i dzisiejszego dnia. Obsługa pyta, czy ryczaca z głośników muzyka nam odpowiada, czy maja zmienić. Lecą latynoskie piosenki, pewnie ichniejsze "disco polo", ale niech leci. To też część lokalnego folkloru :)

Obrazek

Obrazek

Czas się zwijać spać. Jeszcze tylko robimy pierwsze pranie, które wywieszamy w pozbawionym szyb oknie. Miasteczko gra w tle, a my regenerujemy się przed jutrzejszym dniem.


Przejechane: 140,8 km

Obrazek

(Mapka nieco koślawa, bo z późno włączonego SPOTa, Zumo siedział grzecznie schowany w plecaku.)
krzysiek1
emzeciarz agroturysta
emzeciarz agroturysta
Posty: 293
Rejestracja: 26.04.2009, 23:25
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Olsztyn

Re: Kolumbia 2016

Post autor: krzysiek1 »

Co można powiedzieć?Pozostaje tylko zazdrość, że tam jeszcze nie byłem i prawdopodobnie nie będę.
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Ahrefs [Bot] i 1 gość