Kolejne dni są zdecydowanie mniej udokumentowane zdjęciowo.
11 lipca 2012.
Rano jedziemy spokojnie przez Bułgarię. Nawigacja prowadzi nas nieco bocznymi drogami (świadomie takie wybrałem). Przejazd przez ostatnie 100 km Bułgarii - bardzo spokojny, jest ładnie, niestety biednie, ale naprawdę przyjemnie.
Przed nami przejście graniczne. Upał 35 stopni, jemy sobie posiłek w Burger Kingu - a co, nie wiadomo kiedy będzie następna okazja! Na przejściu wymieniam pierwsze dolary na miejscową walutę, kupuję też kartę na autostradę. Jak się później okaże, jedna to za mało. Dogadałem się bardzo łamanym angielskim z młodym sprzedawcą co do kwot opłat za przejazd, ale zasady płatności już chyba nam umknęły. Kupujemy wizę (pogranicznicy bardzo pomocni!) i wjeżdżamy do Turcji. Woow..
Droga od samego przejścia znacząco się poprawia, a po kilkudziesięciu kilometrach jest bramka od autostrady.. i brakuje tylko klimatyzacji. Turcy mają wspaniałe drogi. Na bramce nie ma szlabanu. Hm... Ciekawe. Jest czytnik do kart, przychodzi do nas jakiś pan. Świetnie macha rękami, my również.. pewnie chodzi mu o coś z autostradą

Przykładam kartę do czytnika, OK, o to chodziło. Ale jak skasować drugi motocykl ? Dobre pytanie. W końcu ruszamy oboje razem, a w kasie im przecież powiem, żeby skasowali za dwa z jednej karty. Jasne..
Po drodze zaczyna się chmurzyć, temperatura jeszcze rośnie, na horyzoncie pioruny - gonimy burzę. Zachodzi nas nieco z boku, zatem pytam Eweliny czy robimy postój - nie, nie trzeba. Zła decyzja. Po parunastu kilometrach trafiamy w sam środek burzy. Jest cholernie gwałtowna, leje jak z cebra, do tego wiatr.. w końcu robimy coś mega nieprzepisowego, czyli stawiamy motocykle na poboczu autostrady i ładujemy się piechotą pod sam szczyt wiaduktu. Leje i leje. W końcu wychodzę sprawdzić co z maszynami, bo wiatr nieźle nimi ruszał, okazuje się, że inne auta zatrzymują się tak jak my. Strasznie głośne te pioruny! Gdy wracam do naszego schronienia, Ewelina jest blada na twarzy - gdy wyszedłem, piorun trafił w drzewo za moimi plecami, może 20 metrów dalej. Robi się nieprzyjemnie..
Mocno boję się o motocykle, pierwsza ciężarówka jadąca z turecką fantazją zabierze je na masce.. ale co zrobić? W końcu (po jakiejś godzinie) burza mija i ruszamy dalej. Za półtora kilometra jest zaj**** parking z restauracją. Brawo, matołki...
Korzystamy z okazji żeby wyschnąć, pijemy kawkę i dalej. Wreszcie jest miło. Przed nami wyzwanie, kierunek - Stambuł.
Sam przelot jest dokładnie jak w opisie henry'ego. Ruch stopniowo rośnie, auta coraz szybciej mijają nas z różnych (dosłownie) stron. Po raz pierwszy widzę sytuację, gdzie początkującego bezpieczniej jest puścić przodem. Dojeżdżamy stopniowo do centrum, kolejne bramki na autostradzie przejeżdżamy symultanicznie. Nie mamy dwóch kart, a już są szlabany i nie ma żywego ducha, aby się czegoś dowiedzieć. Na jednej z bramek policja patrzy na nas z zaciekawieniem, ale nie reagują. Na innej bramce naciągacz chce nam sprzedać zużyte karty, tłumaczy niezłym angielskim, że tak jak my robimy, to nie wolno.. to akurat już zdążyłem zrozumieć bez jego pomocy!
W końcu trafiamy w mega korek - osiem pasów, wszyscy stoją, oczywiście trąbią przy każdym ruchu (pozdrowienie, ustąpienie, zajechanie, a pewnie mają jeszcze parę rodzajów zachowań, które też należy sygnalizować klaksonem). O dziwo - jest płynnie, nieco szaleńczo, ale cały czas żyjemy. Trafiliśmy w godziny szczytu, bo jakby inaczej..
W końcu podjeżdża do nas młody Turek, wyciąga przez okno iPada, pokazuje na mapach, że korek jest aż do mostu i aby uciekać na prawo. Ponieważ w międzyczasie już mocno wczuliśmy się w miejscowy ruch

, to po prostu zmieniamy te osiem pasów przy pomocy klaksonu i rąk.. w czym miejscowi kierowcy nam bardzo pomagają. Ewelina nadal żyje i jedzie - brawo!
Na koniec zaliczam małe wymuszenie pierwszeństwa na rozpędzonym autokarze - ale zahamował

i kulminacja jest za nami. Bosfor jest pięęękny. Niesamowite wrażenie. Jesteśmy w Azji!!

Fotka przy kolejnym tankowaniu - pierwsza azjatycka!.. absolutnie anonimowe miejsce, ale z oczywistych względów w Stambule nie miałem jak fotografować.
Lecimy dalej, plan jest taki, aby dolecieć do Bolu. Jeszcze ponad 200 km.
Na autostradzie zastaje nas zmierzch. Zanim słońce całkiem zajdzie, podziwiamy widoki - naprawdę fajna, dość widokowa trasa. Dużo przemysłu, czasem jakieś olbrzymie zakłady, spory ruch i częste zmiany krajobrazu.
Niestety po zachodzie słońca jazda staje się koszmarem. Słabo widać, ciężko zmieniać pas, aby mijać powoli jadące tiry, a z kolei osobowe auta pędzą jak szalone. Mamy jeszcze 100 km, po małym tankowaniu decyduję - skracamy trasę. Jedziemy do Duzce, na zjeździe z autostrady włączamy alarm (nie udało się zsynchronizować przejazdu). Ruszamy żwawo dalej, pędzeni wizją szykownego noclegu na komisariacie. Wstyd mi nieco.. Ale zainteresowanym mogę odstąpić kartę autostradową, ciągle jest na niej chyba połowa budżetu (czyli

jakieś 50 PLN).
Po paru kilometrach wreszcie jest hotel. Chyba jeszcze lepszy, niż poprzedniej nocy. Założenia o budżetowej wersji wyprawy biorą w łeb.. ale jeśli mamy dojechać do Gruzji sami, nie możemy spać po krzakach. No i do tego jeszcze te przeżycia oraz upał - bierzemy, nie ma co szukać dalej! Płacę kartą, motocykli pilnuje ochroniarz, ładujemy wszelkie urządzenia elektroniczne i idziemy słodko spać.
Rano czeka nas śniadanie i kolejny dzień trasy po Turcji. Zakończył się etap "autostrady" toteż naiwnie wyobrażam sobie mijanie furmanek po wąskich i krętych drogach.

Trasa - całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że wyruszyliśmy późno.
Przelot wyniósł ponad 500 km (bliżej 600).