Mój drugi raz

Relacje i zdjęcia z zagranicznych wypraw.
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3396
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Qter »

marcopolo pisze:
Qter pisze: Jak byś mógł na końcu jakąś mapkę wrzucić z trasą która zrobiliście to bym był wdzięczny
Ze względu na pogodę trasa wyszła raczej taka turystyczna i typowa z wyjątkiem nielicznych odcinków. Spróbuję sklecić jakąś mapkę. Wyjątkowo też zapisywałem wszystkie wydatki postaram się więc zamieścić jakiś kosztorys. Sam jestem ciekaw ile nas to kosztowało, bo do dzisiaj tego nie podsumowałem :)
THX!

być może udało by się kiedy ją przejechać wypożyczoną Dacią Logan :smile:

PZDR

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

być może udało by się kiedy ją przejechać wypożyczoną Dacią Logan Qter
Bez problemów. Z małym wyjątkiem nawet nie musi być Logan lecz zwykła Dacia, która stanowi główny środek lokomocji w Maroko. Dla Logana zaplanowałbym więcej szutrów. My byliśmy we dwójkę na jednym Transalpie więc siłą rzeczy nie mogło być mowy o jakimś poważniejszym offroadzie. Chociaż muszę przyznać, że jeśli nie jest na tyle stromo, że na wciśniętych obydwu hamulcach zaczynam się zsuwać, a nie największy prześwit w 700-tce pozwala na przejechanie, to we dwoje trampek całkiem nieźle daje sobie radę w terenie. Główny problem polegał na tym, że byliśmy sami i w razie jakiejś nieoczekiwanej przygody byłby duży kłopot dlatego nie zapuszczaliśmy za daleko od cywilizacji.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3396
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Qter »

Pisz ciąg dalszy :)

Pzdr

Qter

piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

28 kwietnia, Agdz

- Słyszałeś jak całą noc COŚ łaziło po pokoju? - pyta z rana B.
- Miałem nadzieję, że ty nie słyszysz więc nie robiłem po nocy rabanu.
Nie wiem co to było, myszy, szczury, albo może jak to zwykle bywa, zwykły chrabąszcz. W nocy wszystkie dźwięki wydają się głośniejsze niż są w rzeczywistości. W każdym razie wstaliśmy może niewyspani ale bez żadnych nadgryzień, czy wysypki.

Tradycyjnie nie udało nam się ustalić nawet celu na dzisiejszy dzień, nie wspominając o planie na chociażby kilka następnych dni. Dobrze, że chociaż określilismy ogólny kierunek, na Zachód. Znowu będziemy więc improwizować.

Jedziemy trochę tak na około bowiem wracamy na „Desert Highway” (N12), główną drogę przecinającą marokańską Saharę wzdłuż granicy z Algierią.

Mniej więcej na poziomie Zagora w kierunku Ouarzazate (N9) zaczyna się tzw. „Kasbah Highway”. Rzeczywiście mijamy po drodze niezliczone gliniano-słomiane osady i zamki majestatycznie wyrastające ponad palmowe otoczenie. Planując Maroko chciałem zobaczyć właśnie takie obrazki ale zbytnio się nie łudziłem, sądząc że to już zamierzchła historia, taki skansen jak Ait Ben Haddou, które zamieniono na muzeum ewentualnie pozostawiono w ruinie dla celów filmowych produkcji takich jak np. „Gladiator”. Nie spodziewałem się, że jest jeszcze wiele kasb, w których wciąż żyją ludzie. Czas tutaj zatrzymał się w miejscu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Docieramy do Agdz, typowej mieściny na obrzeżach pustyni. W przydrożnej restauracji zamawiamy tagine. Kolejny dzień, kolejny tagine. Codziennie jemy przynajmniej jeden tagine. Zresztą nie mamy zbytniego wyboru. Na południu Maroka można zjeść tagine, brochette (szaszłyk), kuskus albo grillowanego kurczaka. W przydrożnych knajpach nie ma nic innego i całe szczęście – nie trzeba za każdym razem rozszyfrowywać menu, zastanawiając się co może oznaczać np. „Onglet de boeuf a la echalote”. Życie staje się prostsze – mały tagine 40MAD; duży tagine 70MAD. Nie wiem czy po prostu byliśmy bardzo głodni albo ulegliśmy autosugestii, w każdym razie ten tagine w Agdz okazał się jednym z lepszych jak do tej pory więc postanawiamy, że już się stąd nigdzie nie ruszamy.

Obrazek

Znajdujemy nocleg wart każdego marokańskiego grosza (jeśli w ogóle takowe istnieją). Jest przyjemny letni wieczór, siedzimy na tarasie wśród palm, a herbatkę podaje „czarna piękność”. Normalnie jak w „Pożegnaniu z Afryką”, brakuje tylko zimnego piwa. Chyba jutro również nie ruszymy się stąd i zostaniemy na kolejną noc.

Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1528
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Mój drugi raz

Post autor: Sylwek »

Dobre oko, ekspozycja. Tudzież składnia, fleksja, interpunkcja i ortografia.
Nie trzeba mnóstwa zdjęć, z zakopanymi po osie endurakami, by poczuć ducha północnej Afryki.

Czekam na dalsze opowieści.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Sylwek pisze:Dobre oko, ekspozycja. Tudzież składnia, fleksja, interpunkcja i ortografia.
Nie trzeba mnóstwa zdjęć, z zakopanymi po osie endurakami, by poczuć ducha północnej Afryki.

Czekam na dalsze opowieści.
Dzięki, chociaż rzeczywiście wolałbym relacjonować zakopanego enduraka. Tak jakoś bardziej leżą mi góry niż doliny, ale jak już wspomniałem nie tym razem.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

29 kwietnia, Agdz cd

Nasz pensjonat położony jest na skraju, czegoś co Lonely Planet nazywa „Palmerie”. Nie ma tego terminu w słowniku więc trudno stwierdzić jakie jest oficjalne polskie tłumaczenie. Wydawałoby się, że to taka duża oaza, ale wtedy w przewodniku znalazłoby się określenie „oasis”. W każdym razie jest to las palmowy z labiryntem ścieżek, którymi lokalesi transportują plony z licznych ogródków i poletek uprawianych pośród drzew. Nie wiem jak oni się znajdują w tej pajęczynie dróg, my skutecznie zgubiliśmy się już po chwili porannego biegania. Musieliśmy skorzystać z GPS żeby wrócić.

Mieliśmy dzisiaj dać wolne Trampiemu ale … jakoś tak głupio bez motocykla więc wertuję przewodnik w poszukiwaniu „soft piste” na dzisiaj. Może na przykład to: „Trasa w sam raz na początek, aby sprawdzić możliwości terenowe pojazdu i przetestować swoje umiejętności” – wygląda na coś odpowiedniego jak na nasz tandem albo właściwie tercet bo Trampi to też pełnoprawny, żeby nie powiedzieć najważniejszy, uczestnik tej wycieczki. Z mapy wnika, że włączając dojazd asfaltami, zatoczymy dzisiaj kółko ok 250 km. W sam raz jak na niedzielną wycieczkę, więc w drogę.

Uwielbiam te rześkie poranki. Za każdym razem gdy rano wstaję nie mogę się doczekać kiedy wyruszymy. Życie mogłoby się składać z samych poranków, później jest już trochę gorzej bo przychodzi upał, a wraz z nim zmęczenie. No i ten garnek na głowie. Po kilku godzinach zaczyna mnie uwierać ale generalnie nie mamy dość. Nie ma jeszcze parcia żeby zrobić sobie dzień wolny od jazdy.

Początkowo jedziemy bardzo dobrą drogą regionalną R108 na Tazenakht, a po kilkudziesięciu km skręcamy w lewo na R111 i jedziemy przez tereny, gdzie kompanie górnicze kopią miedź i złoto. Pomimo działalności górniczej mamy wrażenie, że podróżujemy przez niezamieszkałe rejony. Żywego ducha na drodze. Praktycznie, przez dziesiątki kilometrów nie minęliśmy żadnego pojazdu, ani żadnej wioski. W końcu trafiamy do jakiejś małej osady, jest nawet sklepik - dziura w ścianie, gdzie zaopatrujemy się w zapasy wody. Kupuję również jakieś ciastka i batony lecz po wyjściu osaczyły nas miejscowe dzieciaki więc wszystko rozdaliśmy. Wygląda na to, że nie często mają okazję spróbować słodyczy.

Kolejna miejscowość to górnicze osiedle Bleida. Trochę większy sklep, meczet, szkoła, parę domów i surowe góry dookoła. Nie zazdroszczę. Nie chciałbym tutaj mieszkać na stałe. Do najbliższego drzewa pewnie z 50 km.
Trochę mamy obawy jak będzie wyglądała część offroadowa. W Maroko jest każdy typ dróg, są autostrady (A) i drogi krajowe (N), które z zasady mają dobrą nawierzchnię. Drogi regionalne (R) już chyba też wszystkie są wyasfaltowane, choć niekoniecznie w całości. Natomiast drogi oznaczone literką (P) to jedna wielka niewiadoma, najczęściej szutry/kamienie, choć w tym zakresie sytuacja szybko się zmienia i wiele prowincjonalnych dróg jest już zaasfaltowana. Google Street View tutaj nie działa, a ze zdjęć satelitarnych często trudno stwierdzić czy dana droga to stary asfalt, szuter czy kamienie, co skutecznie utrudnia planowanie trasy. Nie bardzo jest więc jak zweryfikować to co zostało napisane w „Morocco Overland”.

W sklepie w Bleida pytamy o drogę ale nie ma szans, nikt nas nie rozumie, próbują nam objaśnić stan drogi lecz w zupełnie innym kierunku. Przez chwilę jeszcze krążymy po tej górniczej osadzie aż w końcu znajdujemy początek szlaku.
Pierwsze kilometry to dobra, szutrowa droga, niewiele odbiegająca od asfaltowej więc utrzymujemy dobrą średnią. Trasa jednak szybko zmieniła się w kamienistą drogę i tempo spadło drastycznie. Czasami trzeba przekroczyć wyschnięte brody, gdzie dużych kamieni jest jeszcze więcej ale ogólnie bez jakichś podjazdów czy stromych zjazdów. Zapasowe dętki i kompresor wraz z kufrem zostały w pensjonacie więc mimo wszystko byłoby nieciekawie złapać tutaj gumę. Jeśli na asfalcie nikt nas nie mijał to tutaj na pewno nie można się spodziewać, że kogoś spotkamy i w razie czego będziemy zdani tylko na siebie, choć w odwodzie pozostaje telefon (po drodze widzieliśmy kilka masztów GSM i zasięg chyba jest).

Obrazek

Obrazek

Bez większych problemów docieramy do jakiejś wioski z asfaltem. Tak, jak napisano w przewodniku trasa dla początkujących - w sam raz dla Trampka z dwojgiem na pokładzie. Dalej to już bułka z masłem albo raczej khobz z oliwą.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wieczorem kręcimy się jeszcze trochę po „Palmiarni” i najbliższej okolicy. W jednej z wiosek trafiamy na taką scenkę:

Obrazek

Wiem, że nie powinienem bowiem Marokańczycy wierzą, że zrobić komuś zdjęcie to tak jakby skraść jego duszę i na ogół nie pozwalają się fotografować. Jednak w tym przypadku ani grające dzieciaki, ani nikt z obecnych nie miał jakichś przeciwwskazań, oprócz jednej zacietrzewionej kobiety, która jak to zwykle tutaj bywa, wyrosła nagle spod ziemi i drze japę. Podejrzewam, że tym razem chodziło o kasę, choć do końca nie udało mi się tego ustalić. To był jedyny taki moment w ciągu całej naszej podróży, kiedy spotkaliśmy się z jakimś negatywnym nastawieniem do nas jako przyjezdnych.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Dades, 30 kwietnia

We wszystkich relacjach wąwozy Dades i Todra pojawiają się jako gwóźdź programu każdej asfaltowej wycieczki motocyklowej po Maroko. Każdy motocyklista jest zobowiązany przejechać przynajmniej jeden z tych wąwozów, tak jak nie można być w Rzymie i nie zobaczyć Watykanu. Jak każą, to jedziemy ale bez jakiegoś konkretnego planu.

W Ourzazate przejeżdżamy obok „Musee Cinema”. Coś obiło mi się o uszy, że można tutaj zobaczyć scenografie do wszystkich tych sławnych filmów, które ze względu na koszty i infrastrukturę nie były kręcone w oryginalnych lokalizacjach tylko w Maroko. To może być ciekawe, kupujemy więc bilety i wchodzimy. Pominę szczegóły milczeniem. Zmarnowana kasa i godzina w plecy.
Przy wyjeździe z miasta tankujemy, a ponieważ obok była myjka wysokociśnieniowa, a nawet powiedziałbym że bardzo wysokociśnieniowa, to wykąpaliśmy Trampiego i siebie przy okazji też. Wyjeżdżamy na drogę, ja mu w gaz, a on prawie zgasł. Dyszy, prycha, sapie i przerywa. Trampi? Co ci jest nasz motorku? Szczerze się zmartwiliśmy. Z drugiej strony tragedii nie ma, bo jesteśmy w dużym mieście i zawsze znajdziemy tutaj jakiegoś doktora od motora. Najpierw jednak kombinujemy sami. Albo paliwo, albo coś poszło nie tak podczas mycia? Obstawiam jednak wodę bo nie sądzę, żeby na Shellu sprzedawali jakieś trefne paliwo. Najprostsze co przychodzi mi do głowy to fajka, która pod wpływem ciśnienia wody spadła ze świecy. Bez rozbierania dostęp mam tylko do jednej, sprawdzam ale to nie to. Może woda dostała się przez wydech i jakiś sensor zgłupiał? Ale wtedy chyba zapaliłaby się jakaś kontrolka? A może to jednak paliwo? W ten oto sposób wyczerpałem skromne możliwości diagnostyczne i nie pozostało mi nic innego jak skorzystać z ostatniej deski ratunku, która w tamtym momencie przyszła mi do głowy. Może po prostu dam mu kopa i czkawka przejdzie?
Za miastem odkręcam manetkę, podkręcam na maksa obroty. Rzeczywiście jak tylko mu porządnie dałem po garach to natychmiast ozdrowiał. Chyba się wystraszył, że oddamy go w obce ręce.

Droga z Ourzazate do Baumalne Dades jest najgorsza z dotychczasowych. Generalnie widokowo do bani, a jedyna rozrywka to slalom pomiędzy sprzedawcami, tym razem wszelakiego różowego dobra. Są więc zwykłe róże, girlandy z płatek róży, woda różana, maść z róży, perfumy różane, dżem z płatków róż tylko wina z róży nie mają, a szkoda. Podobno jedziemy tzw. „Doliną Róż”.
Pozytywne jest jednak to, że nie włożyłem zatyczek do uszu a mimo to cisza. Zero szumu. Zadziwiające jest też niskie spalanie – odkąd wyjechaliśmy z nieszczęsnego Shella wskaźnik paliwa ani drgnął. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że jedziemy z wiatrem. Bardzo silnym wiatrem.

Znużeni dojechaliśmy do Dades i krajobraz diametralnie się zmienił. Każdy motocyklista obowiązkowo musi sobie zrobić dwa zdjęcia w Dades:

Obrazek

Obrazek

Nie mam pojęcia dlaczego akurat w tych dwóch miejscach, skoro takich zakrętasów i wąskich przesmyków jest przecież mnóstwo i niekoniecznie trzeba jechać do Maroko. Natomiast takich widoczków jak poniżej, również sfotografowanych w Dades, na próżno szukać w Europie, a niewielu je fotografuje.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przez pierwsze 30 km przy drodze jest mnóstwo miejsc noclegowych o różnym standardzie. Dalej zaczyna się mały problem. Dopiero w Msmerir znajdujemy jakieś lokum ale jest zbyt drogie. Za Msmerir asfalt się kończy i powraca dopiero na wysokości Agoudal, jakieś 50 km dalej. Przed zmrokiem na pewno tam nie zdołamy dojechać, nie zapłacimy też 50EUR za pokój warty nie więcej niż 1/3 tego, jesteśmy więc w przysłowiowej kropce.

Gdy tak się zastanawiamy co robić dalej, z przeciwnego kierunku nadjeżdża kilku sprzedawców lodów. Zatrzymuję ich i pytam o ewentualne noclegi. „Nie ma nic. My zawróciliśmy bo asfalt się skończył, a dalej droga jest nieprzejezdna” usłyszałem w odpowiedzi.
Tak nie bardzo chciało mi się wierzyć w nieprzejezdność tej drogi. My jesteśmy we dwoje, mamy dwie sakwy, pusty kufer centralny, a i tak mam już pomysł co zostawię w domu następnym razem. Ci tutaj to sami faceci, a każdy z nich ma po trzy metalowe lodówki na swoim GS 1200. Nie wiem co oni tam wożą? Handlują lodami po wioskach? Z tymi lodówkami i tak już monstrualne BMW waży chyba z tonę, nic więc dziwnego, że dla takiej konfiguracji każdy kamień na drodze stanowi poważne wyzwanie, no chyba że kierownik jeździ na co dzień w pierwszej lidze, o co ich nie podejrzewałem.

Chcąc nie chcąc zawróciliśmy i nocleg znaleźliśmy w pensjonacie u sympatycznego berberyjskiego nomada, zaraz za lub przed (w zależności jak na to spojrzeć) tym słynnym przewężeniem.

Czekając aż dzisiejszy tagine dojdzie do siebie, poszliśmy na spacer rozprostować kości. W pewnym momencie na górskiej ścieżce spotykamy malca dźwigającego reklamówkę z zakupami, który miał góra 6 lat. Nie dało się pogadać, bo trudno oczekiwać, żeby taki brzdąc mówił choć trochę po angielsku. Chociaż okazało się, że jedno słowo znał - „money”. Potem dopiero gdy zapytaliśmy naszego gospodarza gdzie taki brzdąc mógł zapitalać po górach na krótko przed zachodem słońca dowiedzieliśmy się, że tam wysoko w jaskiniach mieszkają nomadzi. On wraz z rodziną również kiedyś mieszkał w takiej jaskini zanim sprzedali na tyle dużo kozich skór by starczyło na wybudowanie domu i zainwestowanie w guesthouse.

Wieczorem przy obowiązkowym tagine jak zwykle zastanawiamy się gdzie nas wiatr poniesie kolejnego dnia. Możemy spróbować przejechać do Agoudal i dalej do Imilchil, bowiem z tego co nam powiedzieli miejscowi wynikało, że tym offroadem jeżdżą zwykłe osobowe Dacie, które zaraz po ośle i skuterze, stanowią główny środek lokomocji w Atlasie Środkowym. Ostatecznie jednak nienajlepsze prognozy dla obszarów po północnej stronie gór skutecznie nas odwiodły od tego pomysłu. Postanowiliśmy, że pozostaniemy jeszcze przez chwilę po południowej, cieplejszej stronie Atlasu.

Żeby nie powtarzać tej samej nudnej różanej drogi,która różami usłana wcale nie jest, przynajmniej fragment pojedziemy przez góry drogą oznaczoną na mapie literką „P”, co może oznaczać „P” jak Piach albo „P” jak Piarg po polsku lub też z angielska Piste czy może Pavement. Wtedy jeszcze nie podejrzewaliśmy, że to „P” oznacza w obydwu językach to samo: „Problem”.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Kiddo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 205
Rejestracja: 30.01.2015, 17:15
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Stuttgart/ Gdańsk
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Kiddo »

"...z przeciwnego kierunku nadjeżdża kilku sprzedawców lodów. " :lol:
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Ait Ben Haddou, 01 maja

Rano podczas śniadania pytam gospodarza czy trasa, którą zamierzamy jechać to asfalt, czy offroad? „Piste” słyszę w odpowiedzi. Czyli jednak kamole. No cóż, jak zwykle w takich sytuacjach postanawiamy, że jedziemy nie dalej niż do momentu, w którym warunki na trasie przerosną nasze umiejętności.

Zaraz za Boumalne odnajdujemy między budynkami wjazd na naszą drogę i skręcamy w kierunku gór. Po chwili jazdy jedna droga rozwidla się na dwie, potem trzy i więcej dróg. Jedziemy więc na azymut szutrówką, która wygląda na „główną”.

Obrazek

Droga nie sprawia większych trudności, a dalej zgodnie z tym co powiedział nasz gospodarz przy śniadaniu, powinno być już tylko lepiej. Niestety trochę się minął z prawdą.
Dojeżdżamy do podnóża gór i zaczynają się schody, prawie że dosłownie schody bowiem rozpoczynamy podjazd kamienistymi serpentynami. Koleiny, które pozostały po niedawnych intensywnych opadach, nie ułatwiają jazdy. Często tylne koło buksuje i nie dość, że nie jadę to mimo wciśniętego hamulca zsuwam się po kamieniach. Muszę więc prosić B. żeby zrobiła sobie mały spacerek, przynajmniej do momentu aż złapię jakiś sensowny grunt po kołami Trampiego. Czasami muszę przejechać blisko krawędzi urwiska. Wolno – źle, bo trudno utrzymać równowagę na obciążonym motocyklu i na pewno się wyglebimy, szybko – jeszcze gorzej bo jeden błąd i polecimy w kosmos. Gdybym był sam i bez bagażu nie byłoby żadnego problemu ale za sobą wiozę plecaczek cenniejszy niż worek złota i trzeba uważać żeby go przypadkowo nie uszkodzić.

Obrazek

Daleko w dole widzę, że naszymi śladami podąża jakaś terenówka więc nie jest źle, w razie potknięcia nie zostaniemy sami z problemem, ostrożnie więc kontynuujemy w kierunku błękitnego nieba. Wreszcie z niekłamaną ulgą wjeżdżamy na szczyt - jak wynika z GPS osiągnęliśmy 2k mnpm, choć kompletnie na to nie wyglądało. W dole, po drugiej stronie przełęczy widać już wioskę i wijącą się w dolinie czarną, asfaltową wstęgę.

Obrazek

Zjeżdżamy do wioski i musimy dokonać wyboru czy kontynuujemy przez góry, czy wracamy asfaltem na N10. Nie ma co przeciągać struny, teren jest zbyt ambitny jak na dwie osoby z bagażem i chyba lepiej już wąchać płatki róż na nudnym asfalcie niż własny pot na bezdrożu, ryzykując złamanie karku. Trochę szkoda, bo właśnie takie trasy powinny być kwintesencją wyjazdu do Maroko.

W Ouarzazate przejeżdżamy obok Studia Filmowego „Atlas”, przed którym parkowały liczne autokary turystyczne. Może wcześniej odwiedziliśmy niewłaściwe miejsce? Może to właśnie tutaj są te słynne plenery uwiecznione w nie mniej słynnych filmach? Postanawiamy jeszcze raz spróbować. Podjeżdżamy pod główną bramę i jakoś tak nie mogę się zdecydować czy mam wjeżdżać, czy parkować przed bramą. Wjechaliśmy po kamolach na 2000 mnpm i nie leżeliśmy, a tutaj proszę, przewracamy Trampiego w mało filmowym stylu przed główną bramą studia filmowego i na oczach tłumu turystów. Normalnie wstyd.

Sądząc po cenie biletów, które są trzy razy droższe niż poprzednio, spodziewaliśmy się nie lada atrakcji ale jakież było nasze rozczarowanie, gdy zaraz po wejściu przywitała nas nieudolnie wykonana, nadgryziona zębem czasu i pustynnego słońca styropianowa atrapa sportowego coupe, a w tle napis: „Jeżeli myślisz, że masz wszystko pod kontrolą, to znaczy że nie jedziesz wystarczająco szybko”.

Obrazek

Kolejne eksponaty nie wróżyły nic dobrego. Jakiś beznadziejnie zdewastowany samolot żywcem wyjęty ze złomowiska radzieckich Migów-20, równie rozklekotana wojskowa ciężarówka, którą za darmo nie przyjęliby nawet w muzeum Wojska Polskiego.
Jak mogliśmy dać się tak nabrać po raz drugi?! Znowu nas okradli! Chciałem wrócić i odsprzedać bilety jakiemuś innemu frajerowi ale za późno. Chcesz wyjść, musisz obejść cały ten bajzel dookoła, czyli jakieś stare gipsowe atrapy egipskich budowli, tybetańskich klasztorów i meksykańskich puebli. Lipa do kwadratu. Za tą cenę moglibyśmy zjeść po dużym Tagine, popijając piwem. Sam sobie jestem winny. Powinienem był wcześniej poczytać w internecie jakieś recenzje, czy chociażby zajrzeć do przewodnika. Zrobiłem to dopiero po przyjeździe do domu i okazuje się, że nic by to nie zmieniło. O dziwo nie znalazłem zbyt wielu negatywnych opinii, a wręcz przeciwnie zdecydowana większość recenzji była jak najbardziej pozytywna. Może to z nami coś jest nie tak, dla nas to było zwyczajne wyłudzenie.

Jedziemy dalej na zachód. Już wcześniej wiało tak, że trudno było utrzymać motocykl w pionie, a teraz z daleka widzę jak tam w dolinie kroi się coś znacznie grubszego. Wiatr się wzmaga i wkrótce wieje z siłą huraganu. Po prostej jadę w złożeniu jak na wirażu i jestem na 100% przekonany, że moglibyśmy jechać z wyłączonym silnikiem, gdyby wiało w odpowiednim kierunku. Trudno nam utrzymać się na swoim pasie. Momentalnie z pełnego baku paliwa zostało może ze dwie kreski na wskaźniku. Jakaś masakra! A za chwilę wjedziemy w regularną burzę piaskową. Nie bardzo wiem co mam robić. Zatrzymać się? Przeczekać? Ale jak długo i gdzie? Takie wiatry tutaj mogą wiać kilka dni z rzędu.
Co ciekawe lokalesi na swoich komarkach jadą nie przejmując się zbytnio zadymą i w dodatku trzymają linię, podczas gdy my latamy od lewa do prawa z trudem starając się nie wjechać na przeciwległy pas.

Obrazek

„Wśród wron, kracz jak one”, przypomniałem sobie to mądre przysłowie i podążając za miejscowymi motorkami wjechaliśmy prosto w piaskową chmurę, normalnie jak we mgłę.
Całe szczęście już wcześniej upatrzyliśmy sobie miejsca noclegowe, bo w tych warunkach poszukiwanie spania byłoby mocno utrudnione. Już dzisiaj nigdzie się nie ruszamy. Atrakcji było aż nadto.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3396
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Qter »

świetnie - czekam na kolejną wrzutkę!

PZDR

Qter
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

02 maja Ourigane

Ait Ben Haddou to mega kasbah, która stanowiła plan dla wielu mega produkcji filmowych. Nikt już od dawna tutaj nie mieszka, a większość pomieszczeń zamieniono na sklepy z pamiątkami dla licznie odwiedzających to miejsce wycieczek autokarowych. O 9:00 jest już sporo turystów, a najwięcej Polaków, którzy przyjechali w ramach wycieczki objazdowej „Magiczne Południe”. W ekspresowym tempie zaliczyliśmy z obowiązku tą atrakcję i wracamy do Trampiego bo przed nami długa droga.

Obrazek
Obrazek

Niestety, trafiamy na korek zanim jeszcze wyjechaliśmy na drogę. Nawet zanim doszliśmy do parkingu, do którego droga prowadzi po workach z piaskiem przez rzekę, która o tej porze roku ma może z 5 cm głębokości. W międzyczasie dojechały kolejne autokary. Ludzie kręcą sobie ajfonami filmy z „przeprawy” przez rzekę. Każdy stoi w kolejce i grzecznie czeka na swoją szansę przeżycia wyprawy po workach z piaskiem, która koniecznie musi zostać uwieczniona na filmie i jeszcze tego samego dnia wysłana na fejsbuka.

Wczoraj wieczorem przy „Berber whisky” jak zwykle długo debatowaliśmy nad przebiegiem trasy na dzisiaj i kolejne dni. Przeanalizowaliśmy trzy warianty, z których jeden, ten najdłuższy od razu skreśliliśmy z listy. Pozostałe dwa zakładały przejazd przez Atlas Wysoki przełęczą Tichka do Marakeszu, gdzie zastanowimy się nad opcją:
1) powrót wzdłuż wybrzeża,
2) powrót śródlądziem.
Wszystko zależało od prognoz pogody.

Taki był plan wczoraj, a dzisiaj wstajemy i popatrzyliśmy na siebie, stwierdzając zgodnie że przecież nie przyjechaliśmy tutaj aby zwiedzać aglomeracje. Realizujemy więc trasę, którą wczoraj zbyt pochopnie uznaliśmy za zbyt forsowną – jedziemy w kierunku przełęczy Test i nocujemy tam gdzie nas noc zastanie, a nad kolejnymi dniami zastanowimy się jak zwykle… jutro.

Dni spędzone po południowej stronie Atlasu wydają się odległym wspomnieniem lecz piasek wysypujący się z każdego zakamarka motocykla jest jak najbardziej realny. Coś trzeba z tym zrobić. Zanim na dobre wyruszyliśmy w drogę, zajeżdżamy na myjnię z niemałymi obawami, czy aby znowu nie wylejemy Trampiego z kąpielą. Pomny wcześniejszych doświadczeń, mimo że zapłaciłem full serwis, sam zabieram się do roboty. Tym razem jednak jestem znacznie ostrożniejszy i trzymam strumień wody z dala od fajek i wydechu. Musiało to wyglądać nieporadnie, bo chłopak obsługujący myjkę kręci głową i koniecznie chce mnie wyręczyć. Ja na to, że trzeba ostrożnie, że można zalać instalację itp. ale widzę, że chłopina kuma o co chodzi. W końcu myją tutaj setki chińskich skuterków, które chyba są mniej odporne na wodę niż Trampi, więc powinni znać się na rzeczy. Z pewnymi obawami oddaję lancę we wprawne ręce serwisanta, któremu umycie całego motocykla wraz z wytarciem zajęło dosłownie chwilę, szybciej niż zdołałem się zastanowić nad możliwymi konsekwencjami tej decyzji.
Wyprowadzam moto na zewnątrz, w afrykańskim słońcu Trampi lśni jak niebita nówka z salonu. Pytanie tylko czy jak nówka zapali. Z duszą na ramieniu przekręcam kluczyk, wciskam starter i co? Właśnie, że nic. Kręci i nie odpala. Chłopak w jednym momencie zbladł ze strachu, a ja poczerwieniałem ze złości. A nie mówiłem? Wpuścić chłopa do biura to atrament wypije. Jak można było japoński motocykl oddać w ręce afrykańskiego specjalisty od mycia chińskich motorków? Sam sobie jestem winny. Nim zdołałem pomyśleć co dalej, chłopak przytargał kompresor i zaczyna osuszać świeczki. Po tym zabiegu następuje restart numer dwa. Kręci, kręci, kręci i nie odpala. No to się porobiło. Poprzednio stroił fochy ale przynajmniej jechał, a teraz obraził się na całego bo nie chce nawet zaskoczyć. Zastanawiam się czy powinienem przyłożyć temu z Allaha łaski specjaliście od mycia, czy też może sobie za taką głupotę. Nagle mnie olśniło. Eureka. Taki mały czerwony przycisk na kierownicy, którego nigdy nie używam. Pewnie silny strumień z myjki przełączył go w pozycję „off”.

Ruszamy w dalszą drogę. Jedziemy tak jakby objazdem, gdyż znowu kierujemy się na południe, zanim zaczniemy powrót na północ. Po drodze mijamy kolejne studio filmowe jednak tym razem ani ja, ani B. nawet nie spojrzeliśmy w tym kierunku. To był ostatni obiekt cywilizacji, dalej przez dziesiątki km nie ma zbyt wielu siedlisk ludzkich. Krajobraz przypomina raczej Dziki Zachód niż południowe Maroko.

Obrazek
Obrazek

Nikogo nie mijamy, nikt nas nie wyprzedza za to my wyprzedzamy, wreszcie, po raz pierwszy podczas tego wyjazdu, najpierw jednego samotnego wilka, potem drugiego. Byli to jedyni motocykliści aż do Atlasu i jedyne motocykle z marokańską rejestracją i pojemnością większą niż 125 cm.
Im bliżej Atlasu Wysokiego tym krajobraz coraz bardziej przypomina ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Pustynię zastąpił step, a wielbłądy kozy i barany. Kolor zielony powoli zaczyna dominować nad czarnym, szarym i żółtym. Najpierw nieśmiało pojawiły się kępki traw, potem z rzadka krzewy, aż wreszcie ujrzeliśmy drzewa, najpierw arganowce, a już w górach iglaki i dęby.

Obrazek

Skręcamy w R203, drogę prowadzącą na przełęcz Test, jedną z bodajże 4 którymi można sforsować Atlas Wysoki. Trasa, wytyczona jeszcze przez Francuzów, stanowiła swego czasu pierwszą nowoczesną drogę przez Atlas. Dzisiaj nie ma już takiego znaczenia bowiem palmę pierwszeństwa odebrał jej szlak prowadzący przez przełącz Tchika.
Droga nr 203 została wymieniona na portalu http://www.dangerousroads.org i rzeczywiście jest „dangerous”. Stary asfalt zerwany, a nowego jeszcze nie położyli i jedzie się po klepisku czerwonym jak kort tenisowy. W celu zwiększenia komfortu podróżowania drogowcy polewają nawierzchnię wodą. Kurz rzeczywiście gdzieś zniknął ale za to pojawiła się cieniutka warstwa czerwonego błotka, z którą ciężki Transalp ledwo sobie radzi.

Obrazek

Na szczęście nie trwało to długo i wjechaliśmy na równiutki nowy asfalt poprowadzony niezliczonymi winklami z dobrą widocznością więc jazda staje się czystą przyjemnością. Potem jest już zdecydowanie bardziej swojsko. Miejscami wąsko na jedno auto ale bez przesadnych emocji, a na pewno nie takich emocji jakie zapewnia jazda autobusem, bo nie wiem jak, ale jeżdżą tędy autobusy i ciężarówki! Respekt!

Obrazek

Przekroczyliśmy punkt kulminacyjny na wysokości 2093 mnpm i błękitne niebo po stornie południowej zastąpiły chmurzyska po stronie północnej, z których w każdej chwili mógł spaść deszcz zamieniając drogi w rwące rzeki.
Nocleg znaleźliśmy w Ouirgane zanim się rozpadało. Jak dotychczas parkowałem Trampiego na dziedzińcu albo w garażu lub ostatecznie na ulicy ale zaraz pod naszym oknem. Tym razem przez wąską bramkę nie dało się wjechać na posesję więc musieliśmy go zostawić na noc w centrum wioski, pod meczetem. Nie bardzo mi to pasowało ale gospodarz zapewnia, że motocyklistów ma na co dzień i gwarantuje, że nic tutaj nie zginie i nie muszę się obawiać. W Polsce pod kościołem bym nie zostawił ale tutaj pewnie można jeszcze trafić na takich, którzy pamiętają czasy jak za kradzież ucinano dłoń. Nie założyłem nawet łańcucha, który wożę drugi rok pod siedzeniem i może raz ujrzał światło dzienne. Rano się okaże czym pojedziemy dalej i czy czasami nie była to zbyt nieroztropna decyzja.
...jak nie teraz to kiedy?
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Essaouira, 03 maja

Z samego rana z duszą na ramieniu idę zobaczyć co zostało z motocykla pozostawionego w centrum wioski pod meczetem. Trampi jak stał, tak stoi a obok niego na plastikowym krześle siedzi miejscowy człowiek w pasiastej pidżamie ze szpiczastym kapturem. Wyglądał tak jak powinien wyglądać stróż, który całą noc spędził na czuwaniu – zziębnięty i niewyspany. Okazuje się, że wykupiliśmy opcję all inclusive zawierającą prywatną ochronę. Coś tutaj jednak nie gra. Gość dostał 2 EUR (nie licząc mojego dobrowolnego, skromnego napiwku), a za przeciętny pokój skasowali 40 EUR!

Biorąc pod uwagę pogodę po tej stronie gór decydujemy się wracać wzdłuż wybrzeża żeby w razie jakiejś większej padaczki móc wskoczyć na autostradę i szybko przemieścić się do Tangeru, gdzie parę dni wcześniej zarezerwowaliśmy ostatni nocleg w Maroko.
Tak samo jak cesarskich miast, tak plażowania również wcześniej nie planowaliśmy ale cóż, plany są wiadomo od czego…. Jedziemy. Cel na dzisiaj to Essaouira, nieodległy bo raptem dwieście parę km.
Do dziś nie wiem dlaczego pojechaliśmy przez Marrakesz skoro była możliwość pojechać bocznymi drogami. Tak czy owak wjechaliśmy w miejską dżunglę. Poza dużymi miastami w Maroko jeździ się o wiele lepiej niż w kraju, nikt się nie spieszy, nikt nie wyprzedza na trzeciego, a co najważniejsze nikt nie pije więc nie ma pijanych kierowców. Miasto to inna bajka, nie ma tragedii ale trzeba się mieć na baczności bo miejscowi potrafią odwalać numery, o których naszym kierowcom się jeszcze nie śniło. Aby uniknąć kłopotów trzeba mieć oczy dookoła głowy i trzymać się obowiązujących tutaj zasad, czyli:

* Zielone światło wcale nie oznacza, że masz pierwszeństwo. W Polsce przejeżdżanie na tzw. „ciemno żółtym” świetle to norma, tutaj nie jest to nawet „jasno czerwone”. Widywaliśmy ciężarówki ordynarnie przejeżdżające przez skrzyżowanie, właściwie na każdym kolorze, tak jakby światła w ogóle nie dotyczyły pojazdów ważących więcej niż 3 t.
* Pasy na rondzie to teoria. Rondo w Marakeszu to najczęściej małe kółeczko wymalowane na asfalcie, dookoła którego po okręgu wymalowano dwa, trzy a czasami cztery pasy ruchu. Nikt sobie nie zadaje trudu żeby jechać po okręgu, a już ci, co jadą środkowym pasem prosto na bank pojadą po prostu na wprost ignorując wszystkich dookoła, tak jakby ronda wcale nie było.
* Nie zwracać uwagi na pieszych. Raz zatrzymałem się przed przejściem, pod pozorem przepuszczenia pieszych, a tak na prawdę żeby dać sobie czas na przeanalizowanie trasy na telefonie. Tym niestandardowym zachowaniem wprowadziłem niemały popłoch. Skonsternowani ludzie nie wiedzieli o co mi chodzi, co mają robić, czy mają przechodzić, czy czekać? Jestem pewien, że jeden z nich sugestywnie popatrzył na mnie pukając się w czoło. Tutaj, tak jak w Azji, piesi się nie liczą. Sami muszą sobie dać radę gdy chcą przejść na drugą stronę i lepiej się tego trzymać jeśli nie chcemy ich narazić na niepotrzebny stres albo co bardziej prawdopodobne, poczuć na własnej skórze zderzak samochodu nadjeżdżającego z tyłu.

Mając na uwadze tutejszy styl jazdy przejechaliśmy przez Marakesz bez większego stresu, czy jakichś większych niespodzianek. W każdym razie nie było gorzej niż w podobnym mieście Kambodży, Filipin, czy Indonezji.

Ostatnie kilometry przed Essaouira to obszary uprawy drzew arganowych, których owoce przypominają oliwki, a tłoczony z nich olej dodawany jest do wykwintnych sałatek w najbardziej wykwintnych restauracjach na świecie. Historycznie w procesie produkcji oliwy arganowej ważną rolę odgrywały kozy, podobnie jak luvak w procesie produkcji kawy o tej samej nazwie. Kozy jak to kozy, wejdą wszędzie, wszystko zeżrą, w tym owoce arganowca łącznie z pestkami. W kolejnej fazie pestki były wybierane z odchodów, wydłubywano z nich nasiona, z których następnie tłoczono olej. Mozolna robota.

Obrazek

Zatrzymaliśmy się w jednej z takich przydrożnych wytwórni, żeby przyjrzeć się czy rzeczywiście ludziska wciąż babrają się w kozim guano. W spółdzielni pracują niby same kobiety i wszystko niby odbywa się jak dawniej z tym wyjątkiem, że kozy w fazie zbierania zastąpił człowiek, więc nikt już nie brudzi sobie rąk łajnem. Myślę jednak, że jest to wersja dla turysty aby jakoś uzasadnić „bio” na etykiecie i wysoką cenę oliwy. Wstępna faza realizowana jest z pominięciem kozy, ale założę się, że proces tłoczenia realizowany jest nie przez ludzi lecz konie, mechaniczne konie.
Po obowiązkowej szopce arganowej, której celem było zademonstrowanie procesu produkcyjnego, B. poszła do sklepu na zakupy, a ja pozostałem przy degustacji produktów wytwarzanych w tutejszej spółdzielni. Do wyboru był chleb z oliwą arganową, chleb z miodem i chleb z czymś co przypominało humus ale nie z sezamu lecz migdałów. Wyżarłem wszystko co tam mieli, może z wyjątkiem miodu. Zwłaszcza ten humus był po prostu rewelacyjny i do dziś ten smak śni mi się po nocach.
Wychodzimy z malutką flaszeczką oliwy i słoiczkiem miodu za to lżejsi o gruby plik dirhamów. W zasadzie mogliśmy sobie darować bo w internecie można kupić to samo w równie wysokich cenach. Nie ma dziwne – jest jeden etap, którego nie przeskoczysz, a który istotnie wpływa na koszty – na pierwsze owoce drzewa arganowego trzeba czekać 50 lat! Dlatego właśnie oliwa arganowa zwana jest w Maroko „płynnym złotem”.

Essaouira okazuje się być całkiem europejskim miastem, które można byłoby spokojnie przenieść nad andaluzyjskie wybrzeże i nikt by się nie zorientował. Jest nawet pełnoprawny Carefour do, którego uderzamy zaraz po zakwaterowaniu w całkiem przytulnym pensjonacie. Mamy do dyspozycji taras ze stolikiem i krzesłami, więc postanawiamy, że dzisiaj nie będzie tagine’a na mieście, a zamiast niego sami zrobimy sobie sałatkę i to nie marokańską ale grecką.

W supermarkecie wielka niespodzianka, bo oprócz typowych stoisk jest osobny dział, a właściwie to osobny sklep z wydzielonymi kasami. Nad wejściem do tej enklawy wisi szyld, a właściwie kartka papieru na której napisano „Cave”, co z francuska oznacza piwnicę albo skrzynkę na wino, a nie jaskinię jakby można było się spodziewać. Alkohole wszelkiej maści, jak w kraju. Kupujemy więc po dwie małe buteleczki marokańskiego wina i po skasowaniu wychodzimy na jakieś zaplecze ze śmietnikami, bo głównym wyjściem można wyjść co najwyżej z sałatą albo wodą mineralną a nie z alkoholem, choćby nawet było to małe piwo. Myślą, że jak wyjdzie się ze skrzynką piwa przez boczne drzwi to Allah nie zauważy. My nie musimy się zastanawiać czy nas KTOŚ z góry obserwuje, więc zaraz po przyjściu szybko konsumujemy dzisiejsze zakupy. Musze to przyznać - może na piciu się za bardzo nie znają ale na produkcji na pewno – całkiem dobre było to marokańskie winko.

Jesteśmy nad oceanem więc trudno nie ominąć plaży. Parawaning jeszcze tutaj nie dotarł, a bez osłony nie ma szans na żaden poważny plażing przy tej regularnej wichurze. Jednak się uparliśmy i znaleźliśmy miejsce osłonięte jakimś murkiem i w polarach, bo zimno, pospaliśmy na piasku ze dwie godziny do zachodu słońca. Tego nam było potrzeba.

Obrazek
...jak nie teraz to kiedy?
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1528
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Mój drugi raz

Post autor: Sylwek »

Świetna opowieść; czekałem cierpliwie na kolejny odcinek, ale to stwierdzenie:
marcopolo pisze:Wyżarłem wszystko co tam mieli
rewelacja :lol: :lol: :haha: :haha:
pete17
czyściciel nagaru
czyściciel nagaru
Posty: 556
Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
Mój motocykl: XL700V
Lokalizacja: Pabianice

Re: Mój drugi raz

Post autor: pete17 »

Swietna relacja...pięknie się czyta. :resp: No i pomarzyć można...
Lubię motory...wszystkie.
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Dzięki za dobre słowo. Z tym większą przyjemnością jadę z tekstem do przodu, a właściwie do tyłu, bo od tego momentu zaczynamy powrót z naszej wycieczki :(

04 maja, Essaouira

Nie wiem czy to już zmęczenie materiału, czy może to „Cave Syndrom” ale zostajemy jeszcze jeden dzień i nigdzie się nie ruszamy.

Tylko co tutaj robić? Trampiego postanowiliśmy dzisiaj nie odpalać, niech ma jeden dzień wolnego. Znowu wieje i to chyba jeszcze mocniej niż wczoraj więc plażowanie może być mocno utrudnione. Do miasta przecież nie pójdziemy, bo i po co? Już poprzedniego wieczora obeszliśmy wszystkie zakamarki.

Mimo wszystko decydujemy się na plażing. Idziemy wzdłuż brzegu na południe z nadzieją, że za cyplem znajdziemy jakieś ustronne miejsce. Nic z tych rzeczy, przeszliśmy chyba z 4 km, a tam jeszcze więcej kitów na wodzie, co oznacza jeszcze większy wiatr.

Obrazek

W końcu znaleźliśmy ustronne miejsce za murkiem. Pech jednak chciał, że był to murek okalający obiekt wojskowy i długo tam nie zabawiliśmy bo nas przegonili. Innego murka w okolicy nie było więc z braku laku skończyliśmy w jakimś dole, za nędznymi krzakami robiącymi za parawan. Oboje nie jesteśmy fanami leżenia plackiem na plaży, ale następnym razem załaduję na Trampiego zestaw plażowicza: parawan, parasol przeciwsłoneczny i lodówkę na zimne piwo!

Dostaliśmy solidnie piaskiem po oczach i decydujemy się jednak wrócić na chatę żeby przerwać Trampiemu popołudniową drzemkę w celu krótkiej wycieczki do „Cave” w Carefourze. Tutaj kolejne niepowodzenie. Dzisiaj „Cave” zamknięte na cztery spusty. Co więcej, wszystkie „cave’y” w całym mieście dzisiaj nie działają. Jakoś tak nam się zapomniało, że w krajach muzułmańskich piątek to niedziela, a dzień święty trzeba święcić na trzeźwo.

Wieczorem poszwendaliśmy się po starym mieście, odwiedziliśmy lokalny suk bez turystów i udało nam się nawet skutecznie zgubić w labiryncie wąskich uliczek, skąd nawet GPS nie potrafił się wyplątać. Dzionek jakoś upłynął. W sumie należał nam się taki dzień nudy po dwóch tygodniach jazdy. Jeden jest ok, drugiego takiego bym nie zdzierżył, bo ile można chodzić na tą samą plażę, tymi samymi ulicami.

Obrazek


05 maja, Casablanca

Właściwie dzisiejszy dzień można już nazwać pierwszym dniem powrotu. Do Tangeru zostało jakieś 700 km, które chcemy zrobić w dwóch etapach. Początkowo jedziemy jak najbliżej oceanu mniej lub bardziej dziurawymi asfaltami. Po drodze mijamy fantastyczne wyludnione plaże, wysokie klify

Obrazek

Obrazek

i… mniej fantastyczne miasta, takie jak Safi, gdzie ulokowały się potężne zakłady produkcji fosforu, pierwsze zakłady przemysłowe, które widzimy w Maroko. Miasto raczej nowoczesne ale zamiast taksówek jeżdżą takie pojazdy:

Obrazek

Na krótko zatrzymujemy się w El-Jadida, historycznym mieście założonym przez Portugalczyków lecz właściwie oprócz obowiązkowego tagine’a zaliczamy tylko niewielką starówkę zlokalizowaną w obrębie murów obronnych.

Z El-Jadida kontynuujemy dalej wzdłuż wybrzeża w stronę Casablanki jednak już nie jest tak przyjemnie bo im bliżej Casablanki, która jest największą aglomeracją w Maroko, tym większy tłok. Staramy się trzymać jak najbliżej wybrzeża sądząc, że w jednym z nadmorskich kurortów znajdziemy nocleg nie musząc wjeżdżać do miasta. Niestety to nie jest tak jak u nas nad morzem, czy gdziekolwiek indziej w Europie. Tutaj są tylko same prywatne apartamentowce, zamknięte osiedla i żadnych hoteli, nie wspominając o jakichś pensjonatach. Wygląda to tak jakby bogatych Marokańczyków parzyły pieniądze w ręce i lokowali je w nadmorskich nieruchomościach, które tętnią życiem przez krótką chwilę w czasie letnich upałów, a przez pozostałą część roku świecą pustkami.

Internet nam się skończył, a żadnego wifi w pobliżu nie było więc zaczepiamy młodych Marokańczyków, licząc że dogadamy się po angielsku. Dzięki nim mamy adres hostelu w Casablance, a jeden z nich dał mi nawet swój nr telefonu i poprosił, a właściwie zażądał, że gdyby coś nie wyszło mamy dzwonić i przenocujemy u niego. Nie pamiętam już dlaczego ale nie trafiliśmy ani do tego hostelu ani do niego na chatę.
...jak nie teraz to kiedy?
Awatar użytkownika
Qter
swobodny rider
swobodny rider
Posty: 3396
Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
Mój motocykl: nie mam już TA
Lokalizacja: Reguły
Kontakt:

Re: Mój drugi raz

Post autor: Qter »

Essaouira która pamiętam miała jeden "tajny" sklep z alko i świetną chilloutową atmosferę. Podziwianie z murów okalajcych miasto w promieniach słońca sprawiało wielka radość. Mogę podpowiedzieć ze mogliście udać się na lekcje surfingu - może następnym razem?

Świetny wyjazd. Wciąż czekam na zgrubny trak na koniec :).

Pzdr

Qter



piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...

we don't cry very hard
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

06 maja, Tanger

Nasz nocleg w Casablance wypadł niedaleko meczetu, wybudowanego na rozkaz króla Hassana II, na jego cześć i chwałę w ramach urodzinowego prezentu. Taki marokański Licheń, którego zadaniem jest pokazanie potęgi islamu. Pod względem wielkości jest to podobno trzeci taki obiekt po Mekce i Medynie. W jego przepastnych wnętrzach i na dziedzińcach może na raz modlić się ponad 100 tys. wiernych, a przyległy minaret jest najwyższą budowlą w Maroko. Meczet posiada rozsuwany dach i wiele innych technicznych nowinek. Głupio byłoby nie zobaczyć.

Obrazek

Poprzedniego wieczora obejrzeliśmy do cudo z zewnątrz, dzisiaj rano przyszliśmy znowu żeby tym razem zobaczyć wnętrza. Gdy wybiła 9:00 i otworzono bramy, ruszamy na pewniak a tutaj niespodzianka:
-bileciki proszę!
- jakie bileciki? do kościoła?


Nie da rady. Albo godzinna wycieczka z przewodnikiem albo możemy pocałować klamkę i sobie pooglądać meczet z zewnątrz. Wkurzyłem się bo z zewnątrz to sobie wczoraj pooglądaliśmy. U nas w Licheniu można wejść do środka za darmo albo co najwyżej dać co łaska niezależnie od wyznawanej wiary albo nawet jeśli w nic się nie wierzy. Co więcej, można wejść do Bazyliki Św. Piotra w Watykanie również nie płacąc ani centa. Tutaj trzeba wysupłać 12 EUR! Trudno, byliśmy już w niejednym meczecie, więc gdy nie zobaczymy kolejnego nie zrobi to dużej różnicy. Odchodzimy z kwitkiem, trochę szkoda zmarnowanego czasu bo już dawno moglibyśmy być w drodze.

Wracamy do motka zaparkowanego na ulicy. Już wcześniej zauważyłem, że przykolegował się do niego tubylec i nawet się ucieszyłem, że Trampi będzie miał towarzystwo oraz opiekę za parę groszy. Za parę groszy? Nic bardziej mylnego. Człowiek, który dwa dni temu przez całą noc pilnował motocykla pod meczetem dostał 2EUR, a ten tutaj cwaniaczek żąda tyle samo za kwadrans opalania się na słoneczku tylko dlatego, że zostawiliśmy motorek blisko słynnego meczetu w słynnej Casablance. Tego już było za wiele. Gdzie tutaj jest napisane, że to parking strzeżony?! Dałeś mi jakiś bilet?! Masz rachunek?! „Il n’y a pas de facture”, „Il n’y a pas d’argent” – tyle udało mi się wykrztusić po francusku, z którym nie miałem do czynienie od liceum – nie ma kwitu, nie ma kasy.

Zrobiło się małe zbiegowisko. Znalazł się również jakiś domorosły tłumacz, bo skończył mi się zasób francuskich słówek. „You are right, you no pay but this is man in big drama, need money”. Mister “Big Drama” nie wyglądał na jakiegoś człowieka pokrzywdzonego przez los. Ma dwie ręce, dwie sprawne nogi więc może przecież pracować, tak jak wszyscy dookoła, którzy sprzedają jakieś placki, pamiątki czy cokolwiek. Wszyscy próbują coś robić, żeby za darmo nie brać kasy, a ten tutaj myśli, że dirhemy a najlepiej euro, leżą na ulicy i nie trzeba nawet się schylać.

Właśnie dlatego chcieliśmy ominąć turystyczne miasta, żeby nie mieć do czynienia z takimi jak ten „Big Drama Man”. W sumie jednak nie wiem po co się obruszyłem, ludzie płacą więc człowiek korzysta z okazji. Inaczej by tam go nie było. Chyba sam zainwestuję w krzesełko i będę kroił po dwadzieścia dirhemów od naiwniaka. Po co się przepracowywać?

Mimo wszystko takie sytuacje jak powyżej nie zdarzały nam się często, wręcz przeciwnie oboje stwierdziliśmy, że pod tym względem było znacznie lepiej niż w większości krajów które do tej pory odwiedziliśmy, gdzie często wchodząc do byle jakiego sklepu sprzedawcom zapalały się w oczach lampki w kształcie $. Często cena butelki wody zależała od tego na ile wycenił cię sprzedawca. Trzeba przyznać, że tutaj z tym się nie spotkaliśmy w ogóle, no może prawie w ogóle.

Bez żalu opuszczaliśmy Casablankę, miasto bez charakteru, które jakby nie mogło się zdecydować, czy chciałoby być europejskie, czy afrykańskie. Dalej pojechaliśmy autostradą więc ten fragment również bez żalu pominę.

Nawigacja płynnie doprowadził nas pod hotel, który zarezerwowaliśmy kilka dni wcześniej. Pod hotel to nie znaczy do hotelu, bowiem „Continental” jest położony na wzgórzu na skraju mediny. Choć miałem go w zasięgu wzroku to za żadne skarby bym tam nie trafił w tym labiryncie wąskich uliczek mediny. Dobrze wiedzą o tym miejscowe dzieci więc tylko czekają na takich jak my. To ja rozumiem, malec napracował się wskazując drogę biegnąc przed motocyklem, więc z czystym sumieniem wręczam mu jakieś drobniaki.

Przed hotelem stoi już kilka maszyn, a wśród nich? Ta dam, ta dam: TDM. Minął chyba tydzień od naszego spotkania w kraterze Bonda i znowu się spotykamy, tak jakby w blisko milionowym Tangerze był tylko jeden hotel.

Dostajemy klucze do pokoju i rzeczywiście jest, tak jak to opisywali Hans i Judith, bez których z pewnością byśmy to miejsce ominęli szerokim łukiem jako nie bardzo przystające do naszej kieszeni. Klasyczny hotel w budynku o klasie obiektu narodowego dziedzictwa, klasyczny styl z bogatą historią. Oryginalny wystrój przypominający prawdziwy marokański riad. Widać, że wszystko świeżo po remoncie… jednak takim mało klasycznym, w stylu afrykańskim. Tu coś odpada, tam niedokręcone, tutaj niedomalowane ale co tam… Edgar Degas, Winston Churchill, Książę Walii, Morgan Freeman i wielu innych mniej lub bardziej znanych celebrytów nie mieli z tym problemu to co ja tam będę narzekał, zwłaszcza że cena była niewiele wyższa niż pokój sprzed tygodnia, ten z kiblem schowanym za ceratą.

Jak na duże miasto Tanger przypadł nam do gustu. Jest medina, jest część nowoczesna z jakimiś pseudo galeriami, są kawiarnie, jedna nawet z polskojęzycznym kelnerem, są nawet sklepy z alkoholem, z których nie omieszkamy skorzystać przed wjazdem na prom. Wszystko to jednak może być tzw. „syndromem ostatniego dnia”. Jutro kończymy definitywnie naszą afrykańską przygodę, jesteśmy w dobrych nastrojach, bo wszystko, a właściwie prawie wszystko, poszło tak jak sobie to zaplanowaliśmy więc niewiele nam do szczęścia potrzeba. Ja w każdym razie mógłbym zawrócić i pojechać z powrotem w kierunku pustyni zamiast do Europy.
...jak nie teraz to kiedy?
Sylwek
pałujący w lesie
pałujący w lesie
Posty: 1528
Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
Mój motocykl: XL600V
Lokalizacja: Lisków

Re: Mój drugi raz

Post autor: Sylwek »

Tu się czeka na dalsze opowieści, więc:
marcopolo pisze:a w każdym razie mógłbym zawrócić i pojechać z powrotem w kierunku pustyni zamiast do Europy.
zawracaj Waść, wysupłaj kilka zdjęć i skonstruuj jakiś epilog do epilogu :smile: .

Podpowiedzi.
Zgubiłem:
1. mapę;
2. nawigację;
3. amforę, którą chciałem nielegalnie przemycić w owiewce;
4. pasażerkę :smile: .
marcopolo
pyrkający w orzeszku
pyrkający w orzeszku
Posty: 212
Rejestracja: 07.04.2017, 08:01
Mój motocykl: XL700V

Re: Mój drugi raz

Post autor: marcopolo »

Sylwek pisze:Tu się czeka na dalsze opowieści, więc:
marcopolo pisze:a w każdym razie mógłbym zawrócić i pojechać z powrotem w kierunku pustyni zamiast do Europy.
zawracaj Waść, wysupłaj kilka zdjęć i skonstruuj jakiś epilog do epilogu :smile: .

Podpowiedzi.
Zgubiłem:
1. mapę;
2. nawigację;
3. amforę, którą chciałem nielegalnie przemycić w owiewce;
4. pasażerkę :smile: .
A wystarczyłoby żeby ktoś mi dał więcej urlopu :egh:

Tymczasem:

07 – 08 maja, Tanger Med - Savona

Rano zawijamy się do portu Tanger Med., który oddalony jest od miasta o jakieś 40 km. Po drodze zatrzymujemy się w tej samej knajpie, której wystraszyliśmy się pierwszej nocy w Maroko. Tym razem bez obaw zasiadamy pośród ludzi w pidżamach z kapturem i zamawiamy brochettes zamiast tagine’a. Kilka grubych pasków mięsa wyciętych z tuszy wiszącej nad ladą ląduje na rozżarzonych węglach i już po chwili możemy się cieszyć ostatnim marokańskim posiłkiem. Tego będzie nam brakowało.

Przed nami długie oczekiwanie na wjazd na prom, które umilają nam opowieści sympatycznego rowerzysty z Kraju Basków zmierzającego do Iranu via Maroko. W ramach rozgrzewki przejechał wszystkie 4 przełęcze w Atlasie Wysokim, a Tizi n’Test nawet dwa razy, bo zapomniał coś na campingu i musiał się wracać z przełęczy położonej powyżej 2k mnpm. A ja już myślałem, że to my jesteśmy na „wyprawie”.

Wreszcie na morzu. Właściwie w tym miejscu mógłbym zrobić „copy & paste” z dni 21-22 kwietnia, z tą różnicą, że tym razem zaopatrzyliśmy się w większą ilość wina, tak jakbyśmy jechali w odwrotnym kierunku do kraju bezbożników, gdzie alkohol można dostać tylko w „cave”, a nie do kraju, w którym żaden posiłek nie obejdzie się bez przynajmniej jednego kieliszka tego zacnego trunku.

09 maja, Grandate

W tamtą stronę zależało nam żeby prom się spóźnił i się nie spóźnił. Tym razem zależało nam żeby prom był o czasie bo mieliśmy rezerwację hotelu ważną do północy. Oczywiście zanim wyszliśmy w morze już mieliśmy dwugodzinne opóźnienie, a po przybyciu do Savony tradycyjnie wypuszczono nas ze statku jako ostatnich. Na lądzie w byliśmy o 22:00, a do pokonania pozostało jeszcze 200 km.

Zaczyna popadywać więc na którejś tam stacji benzynowej zatrzymujemy się żeby włożyć przeciwdeszczówki, a po chwili widzę jak na stację wjeżdża nie kto inny tylko TDM ze Słowenii z dwojgiem na pokładzie. Chyba nas śledzą.
Potem jeszcze jakiś czas jedziemy za Słoweńcami lecz w pewnym momencie popełniam błąd i zjeżdżam na niewłaściwą autostradę, przez co nadrabiamy kilkadziesiąt km i grubo po północy jesteśmy w jakimś Grandate w pobliżu jeziora Como.

Tak jak Włochy są drogie, tak okolice Como to wisienka na torcie tej drożyzny. Najtańsza opcja to pensjonat jednak klucze trzeba odebrać najpóźniej do 20 h. Przybywając w środku nocy, pozostał nam tylko hotel. Nocujemy w Ibisie, który był najtańszą opcją, choć okazał się najdroższym noclegiem podczas całego wyjazdu. Był najdroższy mimo, że zarezerwowaliśmy go na długo przed wyjazdem czego zazwyczaj nie robimy. Było to dobre posunięcie, gdyż tutaj coś takiego jak „las minute” nie funkcjonuje. Hotel może być pusty ale pojawiając się w recepcji z marszu cena za śnieżnobiałą pościel i przyjemność wypicia kawy na śniadanie z śnieżnobiałej filiżanki wynosi minimum 100 EURO za dwójkę. Jedynie rezerwując z przynajmniej miesięcznym wyprzedzeniem można sporo z tej kwoty uszczknąć, na tyle że jest nieco wyższa od najtańszego pensjonatu.
...jak nie teraz to kiedy?
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Ahrefs [Bot], Google [Bot] i 1 gość